Świat

140 milionów migrantów klimatycznych. Czy jest się czym martwić?

Zmierzamy w kierunku niekontrolowanego ocieplenia klimatu. Jedne miasta zamieniają się w pustynię, innym grozi zalanie. Dwa miliardy ludzi żyje w zagrożeniu. W Europie jest lepiej, ale i jej państwa nie nadążają z przyjmowaniem migrantów klimatycznych. Na granicach stacjonuje regularnie wojsko. Wzrasta poparcie dla partii nacjonalistycznych. Brzmi znajomo? A to tylko apokaliptyczna spekulacja o sytuacji w 2050 roku. Jedno jest pewne – problemu nie rozwiąże wolny rynek.

140 milionów.

Tylu wedle szacunków Banku Światowego może być migrantów klimatycznych do 2050 roku, i to tylko z trzech regionów świata: Ameryki Łacińskiej, Azji Południowej i Afryki Subsaharyjskiej. Czy jest się czym martwić?

Zdaniem niektórych – nie bardzo. Dziennikarz ekonomiczny Sebastian Stodolak znalazł proste rozwiązanie. Weźcie głęboki oddech, bo jest ono iście doskonałe. Na pohybel alarmistom i pesymistom klimatycznym, którzy zapowiadają katastrofę:

„Więcej wiary w ludzi” – pisze Stodolak. I kontynuuje: „Będą masowe migracje? W porządku! Przygotujmy się na to instytucjonalnie i dostrzeżmy tego plusy: ludzie z krajów biednych o niskiej produktywności wyemigrują do krajów bogatych o wysokiej produktywności, które w dodatku cierpią na deficyt siły roboczej”.

Trudno stwierdzić, co mogłoby pójść w tym planie nie tak, prawda? Wszak żyjemy w kraju, który każdą grupę migrantów czy uchodźców wita z otwartymi ramionami. Polski rząd właśnie wysłał ekipę powitalną, żeby przyjąć kilkadziesiąt osób czekających na granicy z Białorusią.

A pamiętacie, co się działo, gdy do Europy zawitali uchodźcy z Syrii? Wszystkie kraje prześcigały się, kto przyjmie ich więcej. Europejskie społeczeństwa porzuciły wewnętrzne spory, by zjednoczyć się w chęci pomocy przybyszom. Poparcie dla antyimigranckich partii spadło niemal do zera. Na greckich wyspach zbudowaliśmy sieć wygodnych mieszkań i ośrodków szkoleniowych, żeby uchodźcy mogli nie tylko czuć się bezpiecznie, lecz czym prędzej zdobyć odpowiednie kwalifikacje zawodowe.

Wybaczcie ten sarkazm, ale coraz trudniej reagować poważnie na scenariusze i złote recepty rysowane przez „rynkowych optymistów klimatycznych”. Ludzi takich jak wspomniany Stodolak, którzy najpierw przekonywali, że globalne ocieplenie to jedna wielka ściema, a teraz uważają, że może i coś jest na rzeczy, ale od zmiany klimatu i tak gorsze są „alarmizm” i próby ingerowania w rynek.

Piekło przenosi się na Ziemię

Pozory naukowości

Rynkowi optymiści próbują odgrywać rolę „tych rozsądnych”. Nie to, co te emocjonalne dzieci; nie to, co ci fantaści piszący o zmniejszaniu konsumpcji w krajach rozwiniętych; nie to, co ci fanatycy chcący ingerować w rynek.

Zauważyliście, że choć rynkowi optymiści uwielbiają rzucać danymi o gospodarce, to ich uwielbienie nie przekłada się na poważne podejście do danych dotyczących wzrostu temperatury, topnienia lodowców czy zapaści całych ekosystemów? Na ten temat mają zadziwiająco mało do powiedzenia. Na dodatek wszystkie pytania o konkretne środki zaradcze zbywają ogólnikami typu: coś wymyślimy, rynek wspomaga innowacje, więcej wiary w ludzi. Zaczyna się od mocnych naukowych deklaracji, a kończy na bon motach godnych Paula Coelha – „Ludzki geniusz nie zna granic”.

To opóźnianie zielonej transformacji przyniesie nam straty. Jej przyspieszenie to konieczność

Ich rozsądek sprowadza się do upartej wiary w mechanizmy wolnorynkowe, zaniżania skali klimatycznego ryzyka i do beznadziejnych prób upchnięcia problemu w ciasne ramy wolnorynkowego żargonu.

Ten żargon ma pozory naukowości, bo opiera się na liczbach, wykresach czy tabelkach – słowem: sprawia wrażenie matematycznej precyzji. Jak słusznie zauważa Robert Skidelsky w książce What’s Wrong with Economics? – cena za tę precyzję jest wysoka. Trzeba bowiem wyrugować z wyliczeń wszystkie te fragmenty rzeczywistości, które nie mieszczą się w modelach ekonomicznych. W przypadku kryzysu klimatycznego oznacza to całkowite zlekceważenie społecznych i politycznych skutków degradacji środowiska naturalnego.

Jeden z moich ulubionych przykładów takiego myślenia to wpis Jana Lewińskiego na blogu Prosta ekonomia.

„Wzrost temperatury o 4,9 stopni Celsjusza w najgorszym scenariuszu IPCC przyniósłby szkody wynoszące około 4,6% PKB. Tymczasem koszt wdrożenia ograniczeń emisji byłby równy w przybliżeniu 4,8% PKB w 2100 roku. Zatem nawet gdyby udało się całkowicie uniknąć wszelkich skutków zmian klimatu, to zarówno w 2050, jak i w 2100 roku koszt i tak byłby wyższy od korzyści”.

Na ale co z tymi wszystkimi zagrożeniami, przed którymi ostrzegają eksperci i ekspertki od klimatu? Żaden problem. Pisze Lewiński: „Konsekwentne stosowanie prawa własności pozwoli choćby dzięki pozwom osób rzeczywiście poszkodowanych (lub zagrożonych szkodami) na właściwe, rynkowe oszacowanie powstałych i potencjalnych strat”.

Wprawdzie nikt nie wie, jak wycenić zdewastowanie całego państwa, na przykład zalanej Holandii (a takie scenariusze trzeba by brać pod uwagę przy wzroście temperatury o 5 stopni), ale to pewnie jeden z tych problemów, które spokojnie załatwimy po drodze. A raczej załatwią to za nas spontaniczne procesy rynkowe.

Cena życia w znikającym państwie

czytaj także

Jeśli jednak na chwilę zaryzykujemy tezę, że nie da się opisać całego świata w kategoriach czysto ekonomicznych, to dostrzeżemy zarysy mniej optymistycznej przyszłości. Zrobili to na przykład Christiana Figueres i Tom Rivett-Carnac w książce Przyszłość zależy od nas:

Mamy 2050 rok. Zmierzamy w kierunku ocieplenia klimatu o 3 stopnie. Jedne miasta, jak Marrakesz, zamieniają się w pustynię; innym, jak Szanghaj, grozi zalanie. Dwa miliardy ludzi mieszka w rejonach świata, gdzie temperatura tygodniami utrzymuje się na poziomie uniemożliwiającym pracę na zewnątrz. W Europie jest lepiej, ale i tak trudno. Nie dość, że narastające fale upałów są wykańczające, to państwa nie nadążają z przyjmowaniem migrantów klimatycznych, a na granicach stacjonuje regularnie wojsko. W Ameryce Północnej USA i Meksyk kłócą się o dostęp do wody. Wzrasta poparcie dla partii nacjonalistycznych, które obiecują, że ochronią „swoich” kosztem „reszty”.

To tylko spekulacja. Nikt nie wie, jakie będą dokładnie skutki polityczne i społeczne ocieplającego się klimatu. Ale lepsza taka spekulacja niż beztroskie przeliczanie skutków wielowymiarowej katastrofy na PKB.

W obronie dogmatów

Nie powinniśmy się dziwić, że wolnorynkowi dogmatycy zaniżają skalę zagrożeń klimatycznych. Jak słusznie zauważa Naomi Klein: „Przyznać, że kryzys klimatyczny jest faktem, to przyznać, że cały neoliberalny projekt właśnie się skończył. […] Nauka stała się dziś polem bitwy, ponieważ raz po raz udowadnia, że neoliberalny porządek prowadzi do katastrofy zagrażającej całej ludzkości”.

Poleganie na rynkowych recepturach doprowadziło do tego, że – jak przyznają autorzy najnowszego raportu Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu – mamy marne szanse na utrzymanie wzrostu temperatury poniżej 1,5 stopnia Celsjusza. Jacek Piskozub sugeruje, że nawet zatrzymanie wzrostu poniżej 2 stopni to złudny scenariusz. Bo opiera się na wierze w technologie wychwytywania dwutlenku węgla z atmosfery, których jeszcze nie mamy – przynajmniej nie w formie pozwalającej wykorzystać je na odpowiednią skalę.

Co ma w takim wypadku robić wolnorynkowy dogmatyk? Jak ocalić wiarę, że wystarczy zdać się na rynek, który rozwiąże każdy problem? Na przykład przez przekonywanie, że wzrost o 1,5, 2, a choćby i 3 stopnie Celsjusza nie będzie taki straszny, bo… i tu można pomachać tabelką albo wykresem PKB.

Polityczny realizm wiedzie do katastrofy

czytaj także

Nigdy dość powtarzania, że rynkowi „optymiści klimatyczni” to często ludzie, którzy jeszcze nie tak dawno temu negowali wpływ człowieka na ocieplający się klimat. Teraz stali się nagle ekspertami od tego, jak skutecznie zaradzić kryzysowi klimatycznemu. Stodolak jest dobrym przykładem. Zanim zaczął walczyć z „alarmistami”, walczył z samymi klimatologami. Wraz z Maciejem Szopą napisał tekst, w którym czytamy:

„Jest coraz bardziej prawdopodobne, że prócz rządów, biurokratów i dużych sprytnych koncernów na walce z globalnym ociepleniem nie zyska nikt. Coraz więcej jest naukowych dowodów wskazujących na to, że tak naprawdę za zmiany klimatu odpowiedzialna jest aktywność Słońca, a ludzie nie mają w tej kwestii nic do powiedzenia, nawet gdyby wydawali na walkę z ociepleniem klimatu 100 proc. PKB”.

Środki retoryczne uległy zmianie, ale cel pozostał ten sam: spowolnić lub udaremnić konieczne zmiany społeczne i gospodarcze. Wszystko, byle tylko ocalić dogmaty wolnego rynku. Byle kapitalizm mógł trwać w niezmienionej formie.

Na początek poświęcimy najbiedniejszych

Obyśmy nie dali się nabrać rynkowym optymistom i nie poszli trajektorią koronawirusową: najpierw lekceważymy zagrożenie, a potem w trybie paniki wprowadzamy na szybko przeróżne obostrzenia. Za wszystko – zarówno za spóźnioną reakcję, jak i owe obostrzenia – płacą zaś przede wszystkim najsłabsi.

Na początek – ludzie z krajów Południa, uciekający z nienadających się do życia terenów i natrafiający na druty kolczaste. Stawiane przez te same państwa, które ponoszą największą odpowiedzialność za środowiskową dewastację. Te same, których mieszkańcy mogą oddawać się fantazji o łatwym zaadaptowaniu się do zmiany klimatu. Jeszcze. Bo gdy kryzys się pogłębi, wszyscy będą alarmistami. Tylko wtedy może być już za późno. Czy rynkowi optymiści wezmą w takim wypadku odpowiedzialność za usypianie czujności i opóźnianie niezbędnych zmian?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz S. Markiewka
Tomasz S. Markiewka
Filozof, tłumacz, publicysta
Filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, tłumacz, publicysta. Autor książek „Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media” (2017), „Gniew” (2020) i „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” (2021). Przełożył na polski między innymi „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” (2017) Roberta H. Franka i Philipa J. Cooka.
Zamknij