Od października w Gazie zginęło już ponad 10 tysięcy dzieci. Mimo to Radosław Sikorski stwierdził, że „nie wolno oskarżać o ludobójstwo Izraela, który nie życzył sobie tego przelewu krwi”. Tak umiera opowieść o przywiązaniu Zachodu do humanitaryzmu i praw człowieka, w którą prawie nikt na świecie już nie wierzy.
Izrael masowo morduje Palestyńczyków w Gazie, a wobec tej „wojny” liberałowie przyjęli postawę ambiwalentną. W październikowym głosowaniu nad rezolucją ONZ w sprawie humanitarnego rozejmu na Bliskim Wschodzie większość państw zachodnich wstrzymała się od głosu lub głosowała przeciwko. W grudniu rezolucji o zawieszeniu broni sprzeciwiło się 10 państw, w tym Stany Zjednoczone, Austria i Czechy, a między innymi Niemcy, Włochy i Holandia wstrzymały się od głosu. Dla porównania, podczas nadzwyczajnego posiedzenia ONZ dotyczącego rosyjskiej inwazji na Ukrainę jedynie cztery państwa poparły Moskwę: – Białoruś, Syria, Erytrea i Korea Północna.
Gdy wybucha wojna, demokratyczny Zachód najpierw pyta, kto ginie. A raczej, z czyjej ręki. Zjawisko to jest tyleż wątpliwe moralnie, co niebezpieczne. W tym wydaniu przyjęte przez społeczność międzynarodową standardy etyczne same się dyskredytują, a ich miejsce zajmuje przytłaczająca rzeczywistość postprawdy.
Propaganda Izraela przestała działać. Świat wie, co się dzieje w Gazie [rozmowa]
czytaj także
Oślepieni widokiem zasypanych gruzem ciał palestyńskich dzieci, często zrozpaczeni internauci pytają o prawa człowieka. Piszą o rozczarowaniu, ideologicznym zawodzie. Liberalna narracja po raz kolejny okazała się pokrętna, a społeczeństwo przestaje w nią wierzyć. Wyczerpała się, zdezaktualizowała z biegiem czasu, a może popełniła w internecie samobójstwo? Niezależnie od przyczyny, jej najpoważniejszy od dekad kryzys zwiastuje nadejście nowej ery w polityce międzynarodowej. Niekoniecznie lepszej.
Finał zimnej wojny pod koniec lat 80. miał symbolizować początek nowej ery, w której rywalizacja między kapitalizmem i socjalizmem ustąpiła miejsca neoliberalnemu pragmatyzmowi wolnego rynku i globalizacji, które miały prowadzić do ogólnoświatowej harmonii.
Po upadku ZSRR Amerykanie stracili potężną ideologiczną broń, którą wykorzystywali w celu kontroli wzrastających państw i powstrzymywania ich przed politycznym samookreśleniem. Waszyngton musiał dostosować się do rzeczywistości otwartego świata, zmienić wizerunek ze zbrojnego supermocarstwa na strażnika nowo powstałego liberalnego porządku, opartego na prawie międzynarodowym i humanitarnym. W ten sposób imperialne i ekonomiczne mechanizmy dominacji zostały ponownie umocowane w moralności, której wyrazicielką miała być międzynarodowa opinia publiczna.
Brakowało tylko odpowiednio potężnego wroga – to się zmieniło 11 września 2001 roku. Wojna z terrorem utrwaliła wizerunek Waszyngtonu jako „policjanta narodów”. Chcąc kontynuować dominację na arenie międzynarodowej, Zachód nigdy nie zamierzał tolerować państw rewizjonistycznych – takich, które nie chciały podporządkować się liberalnej wizji świata lub jawnie się jej sprzeciwiały. Krótko po zakończeniu zimnej wojny liberalne idee zmieniły się w pociski. „Prawa człowieka” były narracyjną podstawą zachodniej interwencji w Jugosławii, „pokój” zbrojnego ataku na Irak, a „demokracja”, między innymi, okupacji Afganistanu.
Liberalizm legitymizuje obecność amerykańskich wojsk na wszystkich kontynentach. Kiedyś uznalibyśmy to za naruszenie suwerenności państwa – dziś suwerenność oddajemy dobrowolnie w zamian za ochronę przed, jak głosi narracja, siłami zagrażającymi stabilności międzynarodowej. Choć z punktu widzenia polityki światowej argument ten wydaje się oczywisty, poruszanie kwestii suwerenności wzbudza wiele kontrowersji. Opinia publiczna tkwi w przekonaniu, że jeśli nie zaakceptujemy wszystkiego, co proponuje nam Zachód, zostaniemy pochłonięci przez Wschód. Nie chodzi jednak o to, kogo wybrać. Chodzi o to, że już od dawna nie mamy wyboru.
Wojna z terrorem i władza, która tworzy własną rzeczywistość
czytaj także
Z danych z końca stycznia wynika, że od października z rąk Jerozolimy w Gazie zginęło już ponad 10 tysięcy dzieci. Mimo to Radosław Sikorski stwierdził, że „nie wolno oskarżać o ludobójstwo Izraela, który nie życzył sobie tego przelewu krwi”. Inne zdanie na ten temat ma chociażby Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości, który terminu „ludobójstwo” użył kilkukrotnie w swoim orzeczeniu w sprawie wniosku RPA o podjęcie środków nadzwyczajnych wobec Izraela.
Unia Europejska natomiast w obszernym oświadczeniu w sprawie konfliktu izraelsko-palestyńskiego nie używa tego słowa ani razu. Niemcy jednoznacznie opowiadają się za Jerozolimą – kanclerz Olaf Scholz ogłosił, że „jest tylko jedno miejsce dla Niemiec”, czyli „ramię w ramię z Izraelem”. To bezwarunkowe wsparcie Berlina jest nie tylko elementem trwałej umoralnionej walki z antysemityzmem, ale śmiało można założyć, że będzie wykorzystywane jako narzędzie do zaostrzania polityki antyimigracyjnej.
Z kolei silnie związane z Izraelem Stany Zjednoczone oraz Wielka Brytania nie tylko otwarcie popierają izraelską ofensywę, ale zdecydowały się pójść o krok dalej i we współpracy m.in. z Australią, Kanadą i Holandią zbombardować solidaryzujący się z Palestyną Jemen.
czytaj także
Dziennikarze amerykańskiego CNN donoszą o dziennikarskich nadużyciach w ramach proizraelskiej propagandy, twierdząc, że „większość wiadomości od początku wojny, niezależnie od tego, jak dokładne były początkowe doniesienia, była wypaczona przez systemową i instytucjonalną stronniczość w sieci wobec Izraela”. Podobne zjawisko można zaobserwować w najważniejszych amerykańskich gazetach, takich jak „New York Times”, „Washington Post” czy „Los Angeles Times”. Gdyby tej agitacji było za mało, amerykańscy miliarderzy wyszli z inicjatywą utworzenia funduszu w celu finansowania specjalnej kampanii medialnej promującej proizraelską narrację wojny w Gazie.
Rozważania nad odpowiedzią, kto tak naprawdę destabilizuje świat, blokuje nie tylko antypalestyńska propaganda, ale również powszechna poprawność polityczna – kolejne narzędzie liberalnego dyskursu. Jakakolwiek krytyka zjawiska zachodniocentryzmu musi być odpowiednio wyważona, aby nie zostać posądzonym o spiskowanie na rzecz Moskwy czy Pjongjangu. Postsolidarnościowe środowiska inteligenckie wyjątkowo defensywnie podchodzą do argumentów antyzachodnich, nie dopuszczając do siebie perspektywy alternatywnego świata. Ta jednak może okazać się potrzebna szybciej, niż przypuszczano.
Burzliwe wydarzenia trzech ostatnich dekad obnażyły hipokryzję Zachodu wystarczająco, aby móc mówić o początku rewolucji, a przynajmniej o przyspieszeniu ewolucji politycznej świadomości, szczególnie młodszych pokoleń. Wystarczy rozejrzeć się, posłuchać. Media społecznościowe, sale wykładowe oraz ulice wypełniają się głosami sprzeciwu. Przykładem tego jest oświadczenie podpisane przez ponad 800 urzędników amerykańskiej i europejskiej służby cywilnej, w którym wyrażają obawy oraz sprzeciw wobec polityki swoich rządów.
W europejskich stolicach tysiące ludzi domaga się zawieszenia broni w Gazie. Studenci zachodnich uczelni, w tym Oksfordu i Harvardu, protestują przeciwko ludobójstwu – zdarza się, że również oni padają ofiarą proizraelskiej cenzury. Akademicy niejednokrotnie tracili pracę na uczelniach za swoją propalestyńską postawę – taki los spotkał np. Davida Millera oraz Normana Finkelsteina.
czytaj także
TikTok i Instagram pękają w szwach od dowodów na izraelskie zbrodnie wojenne, co – w zestawieniu z narracją zachodnich polityków – wywołuje oburzenie. Dwudziestolatkowie coraz częściej przemawiają Marksem, nawet o tym nie wiedząc. Przedmiotem w ich dyskusjach nie są jedynie rosyjskie czy izraelskie zbrodnie, ale również, a może przede wszystkim, publiczne ich relatywizowanie. Jeśli łamane jest prawo międzynarodowe czy humanitarne, kiedy masowo giną niewinni ludzie, wiemy, kto jest sprawcą, a kto ofiarą. Wiemy, co powinno zostać natychmiast zrobione. Tak nas przecież wychowali, o ironio, liberałowie.
Nad hipokryzją można załamać ręce, ale nawet z perspektywy strategicznej doskonale już wiemy, że starania Zachodu o utrzymanie kontroli zarówno nad „strategicznymi” obszarami globu, jak i nad dynamiką światowej polityki, okazują się często kontrskuteczne. Co najmniej od dziesięcioleci obserwujemy, jak polityczne ingerencje skutkują radykalizacją. W konsekwencji interwencjonizmu na Bliskim Wschodzie umacniają się nastroje antyamerykańskie i antyeuropejskie. Młodzi Arabowie coraz częściej zwracają się ku fundamentalizmowi, co sprzyja poparciu dla osi oporu współtworzonej przez Iran, Syrię, libański Hezbollah, irackie Siły Mobilizacji Ludowej, jemeński ruch Huti, a w końcu Palestyński Islamski Dżihad i Hamas.
Žižek: Jest coś, co Zachód konsekwentnie pomija w swoich kalkulacjach
czytaj także
Obserwując coraz głębsze światowe podziały, dostrzegamy podłoże do większych, jeszcze groźniejszych konfliktów. Zauważamy nieodrobione lekcje z historii. Poza neoimperializmem, świat destabilizuje globalne ubóstwo, wzrastający faszyzm, zwrot ku tradycyjnym wartościom w proteście wobec dekonstrukcji społecznej.
Świat coraz goręcej oburza się więc groteską europejskiej hipokryzji. Coraz głośniej sprzeciwia się amerykańskiej hegemonii. Kłamstwu, w które już nikt nie uwierzy i głosom ekspertów, którym już nikt nie zaufa. Jeśli tak ma wyglądać proponowany przez Zachód nowy porządek świata, to wyborcy go odrzucą, już odrzucają. Opowieść o Europie jako azylu praw człowieka okazała się zbudowaną na hipokryzji fikcją. Co tę opowieść zastąpi?
**
Monika Kwiatkowska – politolożka, internacjolożka, wschodoznawczyni. Absolwentka Stosunków Międzynarodowych w Instytucie Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Asystentka badawcza w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ. Była przewodnicząca Koła Naukowego Myśli Geopolitycznej UJ. Współautorka książki Undemocratic Systems of the Post-Cold War World: A Comparative Analysis of Selected States.