Unia Europejska

Macron ma pomysł na przeczekanie trudnych czasów

Emmanuel Macron wygłosił na uniwersytecie Paris Sorbonne wykład, w którym mówił m.in. integracji europejskiej, strefie euro, rynku pracy. Wszystko to ciekawe, ale swoje plany Macron musi dostosować do sytuacji w UE po wyborach w Niemczech.

Francja reformuje się w duchu „solidności fiskalnej”, za to Niemcy godzą się na socjalną Europę i redystrybucję własnych nadwyżek w kierunku uboższych obywateli UE – ktoś już miał taki pomysł w latach 80. Coś podobnego wymyślili przecież prezydent François Mitterrand z szefem KE Jacquesem Delorsem, ale plan się udał tylko w 50 procentach. Tzn. Francja zdemontowała niektóre zabezpieczenia socjalne z okresu „chwalebnego trzydziestolecia” po II wojnie światowej, ale strefę euro i tak zorganizowano po niemiecku, czyli bez „unii transferowej”.

Prezydent Emmanuel Macron zdaje się mieć nadzieję, że jemu wyjdzie 100 procent analogicznego planu. Zaczął energicznie, bo jego liberalna reforma prawa pracy, na to wygląda, wejdzie w życie. Rozraduje to rynki finansowe i część inwestorów, ale niekoniecznie dobrze zorganizowany francuski świat pracy i wyborców w ogólności. Co więc gospodarz Pałacu Elizejskiego może dać Francuzom w zamian? Oczywiście, zjednoczoną „po francusku” Europę; mniej surową fiskalnie, bardziej skłonną kierować pieniądze nie tylko niemieckich podatników, ale też bankierów i rentierów wszystkich krajów na rozwój uboższych regionów UE. Zorganizowaną wokół osobnego budżetu, z własnym ciałem parlamentarnym i ministrem finansów. Apeli zmierzających w tym właśnie kierunku można się było spodziewać po mowie Emmanuela Macrona wygłoszonej pod koniec września na uniwersytecie Paris Sorbonne.

Kreśląc swoją wizję dalszej integracji faktycznie mówił on o wspólnym budżecie strefy euro finansowanym z części zharmonizowanego podatku CIT (ustalenie krajowych stawek CIT na określonym dla strefy euro poziomie miałoby przy tym być warunkiem otrzymywania pomocy regionalnej); była też znana skądinąd opowieść o walce z „dumpingiem socjalnym” i zmianie reguł oskładkowania pracowników delegowanych. Padły również propozycje wprowadzenia podatku od transakcji finansowych, podatku węglowego wymierzonego w importerów do UE towarów o dużym śladzie węglowym oraz o ucięciu przywilejów podatkowych, jakimi obecnie cieszą się giganci rynku cyfrowego, wreszcie pojawiła się wzmianka o reformie wspólnej polityki rolnej. Ambitnie to wszystko zabrzmiało, tyle że ogólnikowo. Podobno miało być więcej konkretów o samym euro, ale w wystąpieniu zmieniono akcenty ze względu na wynik niemieckich wyborów.

Po sukcesie AfD jeszcze bardziej potrzebujemy ponadnarodowej strategii walki z radykalną prawicą

Liczni komentatorzy, w tym niżej podpisany uważali dotąd, że zacieśniona integracja UE ruszy z kopyta po wyborach: Angela Merkel chce się dobrze zapisać w historii, a charyzmatyczny Macron to może być ostatnia nadzieja na sukces „francusko-niemieckiego silnika integracji”, z którym było dotąd Niemcom tak wygodnie. Ponadto gospodarcza koniunktura wydaje się nie najgorsza – do tego stopnia, że przewodniczący KE Jean-Claude Juncker ogłosił oficjalnie „zakończenie kryzysu”.

Rzecz w tym, że za sprawą niemieckiej arytmetyki wyborczej i wejścia liberalnej FDP do koalicji rządzącej rachuby te wzięły w łeb, a sztywność niemieckiego stanowiska, która dotąd blokowała ambitniejsze reformy, po 24 września może się raczej umocnić. To prawda, że dotychczasowy minister finansów Wolfgang Schäuble był ekonomicznym jastrzębiem – zwolennikiem zaciskania pasa niemal do granic śmierci pacjenta, czego dowiódł arogancką i dogmatyczną postawą wobec Grecji. Potrafił się jednak ugiąć w przypadku Hiszpanii i Portugalii przekraczających dozwolone limity deficytu czy Włoch, gdzie państwo ratowało prywatne banki z pieniędzy publicznych, wbrew idei unii bankowej.

Jego prawdopodobny następca, szef FDP Christian Lindner, to podobny liberalny dogmatyk. Inaczej niż Wolfgang Schäuble nie jest jednak związany lojalnością partyjną wobec kanclerz Merkel, bardziej mimo wszystko skłonnej do poluzowywania reguł surowej doktryny niemieckiego ordoliberalizmu tak, by presja na cięcia i konkurencyjność za wszelką cenę nie wypchnęła słabszych krajów z obszaru wspólnej waluty.

Partia Lindnera ma wyraziste stanowisko w sprawie euro: inaczej niż Alternatywa dla Niemiec popiera wspólną walutę, ale proponuje zaostrzenie obowiązujących w niej reguł w kierunku „Maastricht w wersji hardcore”. Domaga się między innymi zaprzestania długotrwałej redystrybucji środków z krajów bardziej do mniej konkurencyjnych, a także wprowadzenie procedury „uporządkowanej niewypłacalności” państw o nadmiernym zadłużeniu zamiast ich wspierania bailoutami w razie kryzysu zadłużenia. Twardo liberalne stanowisko w gospodarce podoba się wyborcom tej partii, a mając w pamięci los SPD – która latami trwała w koalicji prowadzącej politykę wbrew wielu jej wyborcom i traciła przez to poparcie – liderzy Wolnych Demokratów nie zawahają się z koalicji wyjść, jeśli kanclerz Merkel zanadto przesunie się, ich zdaniem, w lewo.

Twardemu stanowisku Niemiec w sprawie euro („żadnej unii transferowej!”) sprzyjać będzie też wejście do Bundestagu AfD. Skrajna prawica domaga się bowiem powrotu do marki niemieckiej. Nie chcą tego przemysł ani wielkie banki, więc politycy głównego nurtu raczej nie podchwycą tej idei – będą jednak jeszcze mocniej niż dotychczas legitymizować się przed wyborcami „obroną niemieckich interesów w Europie”. Fałszywe i niesprawiedliwe poczucie, że Niemcy łożą na całą Europę, a już zwłaszcza na nierobów z Południa łączy bowiem w tym kraju zamożną klasę średnią z wściekłymi wyborcami Alternatywy, a czytelników tygodnika „Wirtschaftswoche” z elektoratem „Bilda”. Jeśli dodać do tego fakt, że „czwarty koalicjant”, czyli siostrzana CSU w przyszłorocznych wyborach do bawarskiego Landtagu konkuruje głównie z AfD, a zatem będzie się licytować nie tylko w sprawie uchodźców, ale i solidarności finansowej Niemiec z resztą Europy – trudno się spodziewać, by w sprawie kształtu euro rząd RFN był gotowy na duże kompromisy z Francją i krajami Południa.

Doktrynerstwa FDP już dziś boją się np. Włosi ze swoimi 130 procentami długu publicznego. Już same dywagacje polityczne o „procedurze uporządkowanej niewypłacalności” mogą przestraszyć inwestorów i podbić rentowność włoskich obligacji, wpędzając trzeci kraj strefy euro w kolejny kryzys związany tym razem nie z bankami, lecz kosztami obsługi długu publicznego. Do tego politycznie napięcia na linii Rzym-Berlin dadzą wiatr w żagle Ruchowi 5 Gwiazd w przyszłorocznych wyborach; ruchowi, dodajmy, który wyraźnie nie sprzyja utrzymaniu strefy euro.

Kilka dni temu ekonomista Henrik Enderlein – znany jako „człowiek Macrona w Berlinie” – entuzjastycznie zatwittował artykuł Norberta Röttgena, ważnego polityka CDU, który miał wysłać „ważny sygnał” otwartości nowego rządu na ambitne pomysły Macrona. Rzecz w tym, że owa jaskółka optymizmu jest bardzo zachowawcza – autor tekstu proponuje w nim bowiem, aby w negocjacjach z Francuzami Niemcy położyli na stole ofertę niemiecko-francuskich obligacji finansujących innowacje gospodarcze. I zaznacza za chwilę, że chodzi o to, by Francuzi docenili symboliczne znaczenie takiej propozycji i zarazem, by „nie przyprawić niemieckich sceptyków o bezsenność”.

Na organizowanym przed kilkoma dniami przez think tank Global.lab seminarium Europa na nowo Ulrike Guérot zapytana, gdzie w tym układzie szukać nadziei na nowe otwarcie w Europie, odparła, że „Angela Merkel nie ma już nic do stracenia, a pewnie nie chciałaby przejść do historii jako grabarz euro”. I byłaby to całkiem wiarygodna odpowiedź, gdyby koalicjantem chadeków była znów SPD – wówczas ewentualna gra kanclerz pod prąd nastrojów własnej partii znalazłaby poparcie młodszego partnera koalicyjnego i sprzyjała kompromisom w polityce europejskiej. W obecnej konfiguracji – z trójką koalicjantów, z których CSU i FDP będą nieskłonne do „postępowych” ustępstw, przy słabszym autorytecie wynikającym z utraty 55 mandatów – kanclerz będzie musiała gros sił poświęcić na samo utrzymanie w kupie niestabilnej koalicji.

Niektórzy obserwatorzy wskazują, że Emmanuel Macron jednak próbuje wyjść tej sytuacji naprzeciw. W paryskim przemówieniu prezydent Francji bardziej konkretnie mówił o integracji w tych obszarach, w których ma szanse powodzenia, tzn. może zdobyć poparcie koalicyjnego rządu Niemiec z CSU i FDP w składzie. Była zatem wspólnota obronna („wspólne siły interwencyjne, wspólny budżet obronny i wspólna doktryna działania”) i dużo o bezpieczeństwie wewnętrznym, często były to pomysły krążące od lat po brukselskich salonach, a więc nie zawieszone w próżni. Macron zaproponował powołanie europejskiej prokuratury do skuteczniejszego zwalczania terroryzmu, europejskiego urzędu azylowego, aby szybciej rozstrzygać wnioski ubiegających się o schronienie w Europie, wreszcie wezwał do utworzenia czegoś na kształt „europejskiej obrony terytorialnej” (!) przeznaczonej do pomocy obywatelom na wypadek klęsk żywiołowych. Wskazał również konkretne pomysły ustrojowe – wypełnienie wakatów w PE po wystąpieniu Wielkiej Brytanii posłami z „listy transnarodowej”, co wychodzi naprzeciw zwolennikom zasady: 1 obywatel – 1 głos i byłoby zalążkiem prawdziwie „federalistycznego” Parlamentu Europejskiego; zaproponował także redukcję liczby europejskich Komisarzy.

Autorzy bardzo życzliwego Macronowi artykułu na łamach „Die Zeit” są przekonani, że sformułowane w paryskim przemówieniu propozycje Macrona to pomysł na jednoczesne przeczekanie trudnych czasów i wprowadzenie – w znanej w UE od kilkudziesięciu lat logice neofunkcjonalizmu – rządu gospodarczego tylnymi drzwiami: „Jeśli ktoś chciałby długofalowo finansować projekty zbrojeniowe, skutecznie chronić klimat i na dobre zabezpieczyć granice zewnętrzne, wcześniej czy później będzie do tego potrzebował również wspólnego budżetu. A do tego czasu w Berlinie wiele może się wydarzyć”.

Z polskiego punktu widzenia wygląda to nie najgorzej: odsunięcie w czasie radykalnej reformy strefy euro, wobec której należałoby się z góry „samookreślić”, jest nam na rękę, skoro obecny rząd wejścia Polski do jądra UE nie byłby gotów nawet rozważyć. Zacieśnienie współpracy w dziedzinie obronności – znów, abstrahując od bieżącego stanowiska rządu PiS – to akurat ten obszar, do którego Polska nie tylko powinna, ale i może dołączyć, jeśli chcemy mieć wpływ na kształt doktryny obronnej UE; uszczelnienie granic (czyt. niewpuszczanie niekontrolowanych fal uchodźców i migrantów) to akurat postulat Macrona, z którym PiS się wyjątkowo zgadza. Z polityką klimatyczną UE, zwłaszcza w ambitniejszym wydaniu, nie zgadza się w polskim mainstreamie nikt, ale być może jest to właśnie ta dziedzina, w której presja zewnętrzna UE na przekór priorytetom partyjnych elit może przynieść dodatni efekt rozwojowy.

Dla Macrona Polska to balast. I to niestety nie tylko wina PiS

Są jednak co najmniej dwa wielkie ALE, czy może raczej dwa paradoksy polskiego miejsca w całym tym układzie. Po pierwsze, jeśli prezydent Macron nie przekuje swojej polityki europejskiej na korzystny dla siebie efekt wyborczy, w warunkach społecznych napięć we Francji bez wahania sięgnie po widmo polskiego TIR-owca i delegowanego budowlańca jako pretekst już nie do nacisków, ale do wypchnięcia Polski poza sferę unijnej solidarności. Jeśli zaś uzyska wiele – harmonizację podatków, osobny budżet, wysoki podatek węglowy i jeszcze do tego reformę polityki rolnej – doleje oliwy do antyeuropejskiego ognia rozniecanego dzisiaj w Polsce przez rząd PiS.

Po drugie, jeśli ten czy inny polski rząd zdecyduje się poprzeć „opcję niemiecką” jako naturalnie nam bliższą od „francuskiej” czy „południowej”, sprzyjać to będzie utwardzeniu linii ekonomicznych jastrzębi niemieckich. Polska nie ma obecnie wielkiego problemu z zadłużeniem, więc na krótką metę nie powinno jej to zaszkodzić – jeśli jednak Niemcy dalej forsować będą swój model eksportowy w połączeniu z brakiem redystrybucji na Południe, mogą zwyczajnie rozsadzić strefę euro. I wtedy także my będziemy mieli kłopoty, bo takiego szoku zewnętrznego nasza gospodarka – z przemysłem uzależnionym od eksportu do Niemiec i kroplówką funduszy strukturalnych – może nie przetrwać. Nie wspominając o tym, że niekontrolowany rozpad unii walutowej może przynieść konsekwencje dużo gorsze niż zawirowania na rynkach.

Wygląda na to, że najlepszy z dostępnych dziś scenariuszy dla Polski to odsunięcie w czasie radykalnej reformy euro – pod warunkiem, że jej zaniechanie nie doprowadzi do rozpadu strefy – z nadzieją, że za kilka lat drzwi do ściślejszej integracji wciąż będą otwarte, a Polska nie będzie jeszcze republiką autonomiczną Federacji Rosyjskiej ani suwerenną „wyspą wolności” od moralnej zgnilizny i innych praw człowieka. Do tego czasu pozostaje nam namawianie własnego rządu, by spróbował nas nie wyprowadzić z UE zanim nie straci władzy i dyplomacja równoległa – przekonywanie zachodnioeuropejskich elit i wszystkich obywateli UE, siłami think tanków, organizacji pozarządowych, publicystów, działaczy ruchów społecznych i polityków opozycji, że Polska nie równa się Kaczyński. I że te cholerne drzwi do integracji warto trzymać dla nas otwarte.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij