Zanim Helen zdąży się przyzwyczaić do twarzy mieszkających tu ludzi, przed ich domami pojawiają się tabliczki z informacją, że właśnie zostały sprzedane albo czekają na wynajęcie.
W niedzielne popołudnie w mijającym ulicę Tramwajową autobusie linii 279 można usłyszeć taką rozmowę:
– Co się tak rozłożyła z tymi tobołami! Usiąść nawet nie ma gdzie!
– Z tyłu są wolne miejsca…
– O proszę, jaka wygadana! Jak już musiałaś przyjechać do tego kraju, to się naucz zachowywać… Pieprzeni emigranci! Po coście się tu zwalili!
– Przecież też jesteś czarna. Też jesteś emigrantką…
– O nie, moja droga. Ja się tu urodziłam. Ludzie z Karaibów mieszkają w Londynie od pięćdziesięciu lat, a wy, Afrykanie, to emigranci. Obnosicie się z tymi swoimi chustami. Po co to komu. Tu jest Londyn, nie Chartum!
– Ty też masz chustkę na głowie…
– Ale moja nie jest muzułmańska. Taką jak moja nosiła Margaret Thatcher, a ciebie z gołą głową chłop z domu nie wypuści.
Kobieta z tobołkami w końcu daje za wygraną. Częściowo, bo brakuje jej słów, częściowo, bo chyba nie ma ochoty na dalszą dyskusję. Upycha pakunki na kolanach i pod siedzeniem, zwalniając fotel obok dla swojej rozmówczyni. Obydwie panie siedzą obok siebie w milczeniu i przez przednią szybę patrzą, jak ich piętrus opuszcza przystanek.
Trolejbus
Na Carol Forse trafiłem na jednym z nostalgicznych forów internetowych. Jej wpis znajduje się pod starym zdjęciem przedstawiającym wyjeżdżający z ulicy Tramwajowej trolejbus. Na gładkim asfalcie nie ma już śladu po szynach. Pomiędzy kanionem małych domków wciąż jeszcze ciągnie się jednak elektryczna trakcja. Znikła dopiero w roku 1962, kiedy to północny Londyn w swoje niepodzielne władanie przejęły ostatecznie autobusy. Carol była jedyną osobą, która odpowiedziała na mojego maila. Jak się okazuje, do niedawna często udzielała się na forum poświęconym historii okręgu Lower Edmonton.
– W pewnym momencie jego administrację przejęli ludzie, którzy nawet nie kryli się ze swoimi rasistowskimi poglądami. Przestało mi się to podobać, więc dałam sobie spokój – tłumaczy.
Jej rodzina na Edmonton sprowadziła się pod koniec XIX wieku. W tym czasie była to jeszcze położona na północ od Londynu niewielka wieś ciągnąca się wzdłuż starego, zbudowanego przez Rzymian traktu Ermine Street. W latach 70. uroczyście otwarto linię kolejową łączącą okolicę ze znajdującą się w samym centrum City stacją Liverpool Street. Tanie bilety (dwa pensy o 7 rano za przejażdżkę do centrum miasta i połowa ceny za powrót) sprawiły, że spokojna do tej pory osada szybko zaczęła się przekształcać w sypialnię gwałtownie rozwijającej się stolicy Zjednoczonego Królestwa.
Ludzie wynosili się na przedmieścia, bo położony w centrum miasta East End zapełniał się emigrantami, bo ze spokojnego Edmonton historie o grasującym w okolicach Whitechapel Kubie Rozpruwaczu wydawały się mniej straszne. Luźno stojące do niedawna zabudowania farm coraz szybciej zaczęły wypierać rzędy ciasno przylegających do siebie małych ceglanych domków. Mniej więcej w tym samym czasie pojawiła się tu również zajezdnia tramwajowa i prowadząca do niej uliczka ze zdjęcia.
Irlandia
Właśnie takim typowym angielskim robotniczym osiedlem było Edmonton w latach 50., czyli w czasach dzieciństwa Carol.
– Pamiętam, jaką sensacją dla całej naszej ulicy stało się w pewnym momencie pojawienie się irlandzkiej rodziny – mówi i dodaje, że lubiła w tym czasie obserwować matkę swojej nowej sąsiadki w czasie przygotowań do przyjęcia chodzącego po kolędzie katolickiego księdza. – To nie byli zbyt bogaci ludzie, ale ta kobieta zawsze stawała na głowie, żeby ugościć go jak najhojniej i zawsze miała przygotowane w kopercie kilka funtów. Zresztą nie wydaje mi się, żeby mogła w tej sytuacji powiedzieć nie – wspomina.
Kilkoro innych irlandzkich dzieciaków Carol pamięta ze szkoły, jednak okolica wciąż jeszcze była niemal w stu procentach angielska. Dopiero w latach 60. w okolicy zaczęły się pojawiać tureckie i greckie restauracje. Mniej więcej w tym samym czasie do zajezdni na ulicy Tramwajowej przyjechali pierwsi czarni pracownicy.
– Mój dziadek pracował dla London Transport przez ponad 50 lat. Kiedy zaczynał, wciąż jeszcze byli tam dawni woźnice pamiętający czasy konnych tramwajów. Większość z nich nie potrafiła się przestawić na prowadzenie elektrycznych maszyn, więc w tym czasie musiał ich być już garstka – wspomina. – Zanim odszedł na emeryturę, dochrapał się funkcji kierownika. Po pracy często opowiadał, jak musi uważać przy ustalaniu grafików. Wszyscy jego podwładni pracowali równie ciężko, jednak jeśli w jednym autobusie znaleźli się razem Afrykanin i Jamajczyk łatwo dochodziło do kłótni, która często kończyła się bójką – tłumaczy.
Afryka
Helena krząta się po kuchni. W wielkim garnku bulgoce wywar z kupionych u rzeźnika kości. Odrobina warzyw, jakie tam wylądowały, nie jest w stanie zabić duszącego zapachu tanich podrobów.
– Nie, to nie jest narodowa potrawa z Nigerii – odpowiada urażona na moje pytanie. Od kilku lat sprząta w szpitalu. Za minimalną stawkę stać ją na to, żeby opłacić mały pokoik i wysłać jeszcze kilka funtów opiekującej się rodzeństwem samotnej matce. Za to, co zostanie, kupuje u rzeźnika najtańsze skrawki, dodaje ryż i gotowe danie upycha w plastikowych pojemnikach. Starczy tego na kilka dni, więc przez resztę tygodnia ma święty spokój. Na dłuższe siedzenie w kuchni nie ma zresztą za bardzo czasu. Szpital znajduje się po drugiej stronie miasta. Bilety na metro są drogie, więc do pracy jedzie autobusami – dwie godziny w jedną stronę. Kiedy pod wieczór wraca do domu, ma jeszcze czas żeby pooglądać telewizję, wziąć prysznic i tak jakoś niepostrzeżenie mijają jej kolejne dni.
Kiedy jej dzień wolny wypada akurat w niedzielę, Helena idzie na mszę. Pod kościołem z zazdrością spogląda na rozbrykane dzieciaki i nawołujące je do porządku matki. Część kobiet ma na sobie długie kolorowe suknie i sporządzone z takiego samego materiału czepki. Obok nich stoją damulki w gustownych kapelusikach i garsonkach z Marksa i Spencera. Wśród mężczyzn królują garnitury w większości również z metkami jednej kilku high-streetowych sieci. W oczekiwaniu na rozpoczęcie modłów rodziny okupują przylegający do budynku chodnik.
Po ulicy roznosi się gwar rozmów i śmiechy. Już po chwili jednak z wnętrza zaczyna dobiegać dźwięk perkusji przygrywającej melodyjnym zaśpiewom gospel. Chodnik powoli się wyludnia. Znika również Helena.
– Kiedyś też tu przyjdę z mężem i dzieciakami – rzuca na odchodne.
Policja
Tydzień temu Helena do kościoła nie poszła. Kiedy się rano obudziła, ulica Tramwajowa odgrodzona była od reszty świata niebieskimi taśmami. Widocznie w nocy jakieś chłopaki poszły ze sobą na noże. Na Edmonton takie rzeczy się zdarzają przynajmniej kilka razy w roku. Stojący przy taśmie policjant spisywał wszystkich chcących się wydostać z zaplombowanej strefy mieszkańców okolicznych domów.
– Było po prostu podejść i porozmawiać.
– Człowieku, ja od dwóch lat nie mam w paszporcie ważnej wizy – tłumaczy poirytowana.
– Przecież ich nie interesował twój paszport. Musieli po prostu pilnować, żeby się im nikt niepotrzebnie nie kręcił, kiedy zbierają dowody.
– Mów sobie co chcesz, ty jesteś z Unii, ja tu jestem nielegalna.
– A jakby cię ktoś okradł, to też byś z tym nie poszła na policję?
– Na pewno nie. Ty dalej nic nie rozumiesz – ucina.
Australia
Jakiś czas temu Carol postanowiła odwiedzić dzielnicę, na której spędziła całe dzieciństwo.
– Strasznie mnie zdziwiło, jak bardzo zmieniło się to miejsce – zarówno okolica, jak i mieszkający tu ludzie.
Na Edmonton nie mieszka już prawie żaden jej znajomy ze szkolnych lat.
– Z tego, co wiem, wiele osób wyjechało aż do Australii. Ja sama zdecydowałam z mężem po ślubie, że dzieci będziemy wychowywać na wsi – tłumaczy. Najpierw przeprowadzili się bardziej na północ, do Potters Bar. Potem wynieśli się całkiem z Londynu do St Albans. – Niedawno kupiliśmy w Bedford dom od polskiej rodziny i chcemy tam spędzić emeryturę – dodaje. Podobnie do Carol postąpiła z czasem większość zamieszkujących od pokoleń Edmonton angielskich rodzin. Według danych dostarczonych przez ostatni spis powszechny tak zwani White British (czyli liczeni wspólnie Anglicy, Irlandczycy, Walijczycy i Szkoci) to obecnie jedynie około 22 procent mieszkańców dzielnicy. Najliczniejszą grupę, około 1/3 ogółu, stanowią potomkowie kierowców, z którymi pracował dziadek Carol, czyli przybysze z Afryki i Karaibów. Do tego dochodzą jeszcze Hindusi, Pakistańczycy, Turcy, Grecy, Bengalczycy, Chińczycy i oczywiście Polacy. Wszystko to razem sprawia, że Lower Edmonton jest jednym z najbardziej etnicznie zróżnicowanych okręgów i tak już przecież kosmopolitycznego Londynu.
– To już nie jest to same ciche i przyjazne Edmonton, jakie pamiętam. Trochę przerażają mnie te wszystkie historie o wojnach gangów, o których co pewien czas czyta się w gazetach – mówi Carol.
Żywopłot
Na ulicy Tramwajowej nie ma już też zajezdni, którą widać na starym zdjęciu. Na samym końcu, w miejscu, gdzie kiedyś stała, zaczyna się osiedle małych bloczków z tanimi i ciasnymi mieszkankami. Ich lokatorzy przeważnie nie mówią sobie „dzień dobry”. Trudno o taką poufałość, skoro przeważnie nikt tu nie zostaje na dłużej niż rok czy dwa. Ludzie te klitki wynajmują zaraz po przyjeździe do Londynu. Z czasem w ich wnętrzach przestają się mieścić gromadzone sukcesywnie dobra. Coraz bardziej zaczynają też przeszkadzać zjeżdżający wieczorami na pobliski parking młodzieńcy i wydobywające się z ich samochodów monotonne basy. W pewnym momencie, kiedy sytuacja finansowa już odpowiednio się ustabilizuje, pod blok podjeżdża ciężarówka i cały dobytek wywozi do jakiejś lepszej, spokojniejszej dzielnicy, do domu z ogródkiem i salonem, który bez problemu pomieści 40-calowe LCD.
Podobnie zresztą jest na samej uliczce. Zanim Helen zdąży się przyzwyczaić do twarzy mieszkających tu ludzi, przed ich domami pojawiają się tabliczki z informacją, że właśnie zostały sprzedane albo czekają na wynajęcie. Przez te wszystkie lata, jakie spędziła na Tramway Avenue, ekipy remontowej nie widziała chyba tylko przed jednym, stojącym niemal na samym końcu ulicy domem. Kiedy się obok niego przechodzi, przez stare drewniane okna z pojedynczymi szybami zobaczyć można ciemne, pełne pochodzących z innej epoki mebli wnętrze. Nie zasłaniają ich żadne firanki – na anglikańską modłę, tak żeby każdy mógł osobiście sprawdzić, czy w salonie nie odbywają się czasem jakieś bezeceństwa. Jeszcze do niedawna Helena widywała tam pomarszczoną staruszkę przycinającą rosnący we frontowym ogródku żywopłot.
– Trochę dziwna kobieta, nigdy nie używała sekatora, tylko zwykłych krawieckich nożyczek – mówi. Przy ich pomocy z podziwu godną cierpliwością poskramiała niesforne gałązki, nie dopuszczając, żeby krzak choć w jednym calu zatracił swą nienaganną regularność.
Tej wiosny żywopłot w końcu wyrwał się spod jej panowania. Zielone liście wystrzeliły we wszystkie możliwe strony, by po raz pierwszy zaatakować wszystkie linie proste i delikatne krzywizny. Wkrótce po tym przed domem stanęła tabliczka z informacją o zbliżającej się aukcji – znak, że właściciel nie pozostawił po sobie spadkobierców.
– Nawet nie wiem, jak miała na imię – przyznaje Helena. – Chyba była Angielką.