Rządy tracą kontrolę nad podatkami i sektorem finansowym, a w reakcji na to obywatele tracą zaufanie do ich polityki.
Powoli zaczynamy rozumieć, w jaki sposób i z jakim skutkiem funkcjonuje ekonomia polityczna zglobalizowanych rynków finansowych, a także jak wpływa na struktury polityczne i zdolność działania demokratycznych z ustroju, acz w dużej mierze „postdemokratycznych” w istocie państw narodowych. Zupełnie brakuje nam za to normatywnej teorii i uzasadnienia dla tej nowej rzeczywistości – a zatem zrozumiałej dla wszystkich zaangażowanych i zainteresowanych odpowiedzi na pytanie, co jest w niej właściwie dobrego. Takiej odpowiedzi udzielały dawne teorie, odwołując się do zasad społecznej sprawiedliwości bądź obietnicy indywidualnej wolności i pokojowej stabilności politycznej. W nowej sytuacji uprzywilejowani posiadacze zasobów finansowych określają zarówno agendę, jak i same decyzje polityczne, przy czym w coraz mniejszym stopniu ograniczają, względnie korygują ich – podobnie jak wynikającą z działań rynku dystrybucję dóbr – prawa socjalne czy interwencja polityczna. Interwencja państwa znajduje się za to pod ciągłą presją „rynków”.
W porównaniu z dawnym modelem socjaldemokratycznym w dzisiejszej fazie zglobalizowanego kapitalizmu rynków finansowych, połączonej z endemicznym kryzysem finansowym zachodzi odwrócona asymetria: to rynki określają agendę polityczną i fiskalne ramy polityki, a sama polityka może niewiele zrobić dla powściągnięcia dynamiki tych „rynków” – chyba, że elity polityczne gotowe będą wystawić się samobójczo na retorsje z ich strony. Ta logika przemożnego panowania akumulacji, zysku, wydajności, konkurencyjności, oszczędności i „utowarowienia” ponad sferą praw socjalnych, politycznej redystrybucji i zrównoważonego rozwoju, podobnie jak bezbronność tej sfery wobec wyżej wymienionych charakteryzuje współczesną wersję kapitalistycznej demokracji (a raczej „postdemokracji”, mówiąc słowami Colina Croucha) i nie zmieni się to w najbliższym czasie. Logika, która jawi nam się w skali globalnej, jest najwyraźniej wystarczająco potężna i niepodważalna, aby – inaczej niż w przypadku dawniejszych autodefinicji demokratycznego kapitalizmu – móc dominować nawet i bez odpowiedniej teorii normatywnej, a zatem na gruncie samych faktów, jako naga, brutalna rzeczywistość bez pozłoty uzasadnień w kategoriach „postępu”, „sprawiedliwości”, „wolności” czy „stabilności”. Z racji braku tego normatywnego komponentu, a zatem legitymizującej obietnicy, określam teorię neoliberalną (ew. radykalnie wolnorynkową) jako „półteorię”: opisuje ona zjawisko zglobalizowanego kapitalizmu rynków finansowych, oszczędza sobie jednak odpowiedzi na pytanie, dlaczego jest bądź mógłby on być jakkolwiek dobry.
Logika ta rozpoczyna się od kategorycznego wyparcia konfliktu między prawami socjalnymi a prawami aktorów rynkowych. Rządy państw narodowych, odpowiedzialne za prawa socjalne i stające w obliczu odpowiadających im roszczeń, tzn. głosu (voice) obywateli, są w dużej mierze ogłuszane przez wszechobecny hałas (noise) nakazów oszczędzania. Intensywność tych nakazów i jednoczesna trudność sprostania im wynikają z trzech czynników. Po pierwsze mamy konieczność ratowania upadłych (bądź zagrożonych upadkiem) instytucji finansowych, których preferowanymi klientami są między innymi państwa. Po drugie rządy nie mogą zaradzić swym problemom finansowym, podwyższając podatki, gdyż to obciążyłoby prywatnych inwestorów w gospodarce „realnej” i odebrałoby im bodźce do inwestowania na miejscu. Po trzecie, nie da się zmniejszyć wydatków, ponieważ coraz większa część systemu zabezpieczenia społecznego – dotąd pokrywanego zazwyczaj przez „parafiskalne” mechanizmy składkowe – finansowana jest z ogólnego budżetu, aby móc zmniejszyć obciążenia dla pracodawców w imię ich większej konkurencyjności. Zepchnięte przez te trzy czynniki do narożnika państwo nie ma już wiarygodnej oferty odpowiadającej interesom i postulatom aktorów po „stronie popytowej”. Aby w ogóle zachować dla siebie jakieś pole manewru, państwo poddaje się pełzającej transformacji od klasycznego (Schumpeteriańskiego) „państwa fiskalnego” do „państwa długu”. Oznacza to, że wydatki nie są pokrywane przez aktualne wpływy, lecz z (oczekiwanych) wpływów przyszłych – ich przyszła baza zmniejszy się jednak już przez samo zwiększenie części budżetu przeznaczanej na obsługę długów (zamiast na inwestycje w infrastrukturę bądź usługi rozwojowe). Za Wolfgangiem Streeckiem możemy mówić o spadającym potencjale oddziaływania fiskalnego państwa w efekcie wyczerpywania się jego zasobów. Endemiczny kryzys finansowy jeszcze bardziej zawęża możliwość demokratycznego wyboru. Obywatele muszą się po prostu przyzwyczaić do faktu, że zagłodzone finansowo państwo to zły adresat postulatów jakkolwiek kosztownej polityki.
Co zrobią obywatele? Cztery możliwości
Cały ten układ ograniczeń pozostawia niewiele miejsca na procesy i instytucje, które właściwie składają się na sedno demokratycznego procesu decyzyjnego, a mianowicie na konkurencję między partiami, wybory, reprezentację parlamentarną i ustawodawstwo. Skoro w „państwie długu”, względnie „państwie konkurencyjnym” decyzje na temat podwyższenia podatków bądź wyższych wydatków nie mogą już zapaść, to zasadnicza funkcja polityki parlamentarnej zostaje w dużej mierze zniesiona. Decyzje przeniesione zostają na inne poziomy, które zazwyczaj są poza zasięgiem uczestników konwencjonalnej polityki demokratycznej, tzn. wyborców, partii i parlamentów. Wszelkie możliwe komisje administrujące czy instytucje powiernicze (włącznie z bankami centralnymi) zostają de facto wyposażone w polityczne kompetencje decyzyjne – w Unii Europejskiej często ponadnarodowe – jak dzieje się to w przypadku europejskich szczytów (albo spotkań G20) szefów rządów. Gremia te, w tym także Komisja Europejska, pozbawione są barw politycznych i załatwiają swoje interesy za zamkniętymi drzwiami tak, że w dużej mierze umykają demokratycznej przejrzystości i obowiązkowi rozliczenia się przed obywatelami – podobnie jak i w innych przypadkach wielopoziomowego rządzenia, w którym objawia się tendencje do systematycznej anonimizacji centrum politycznej odpowiedzialności. Wygląda na to, że organy reprezentacyjne demokracji parlamentarnej straciły kontrolę nad kluczowymi obszarami polityki fiskalnej i budżetowej; zamiast tego kierują nimi agencje ratingowe i inne potęgi rynków finansowych.
Od czasu neoliberalnego zwrotu lat 80. (kiedy to dane zaczęły wskazywać nie tylko na ogólne, ale też klasowo uwarunkowaną, bo dotyczącą klas niższych rezygnację z korzystania z własnych praw politycznych) poszczególni aktorzy i organy demokracji reprezentacyjnej utraciły – w imię wydajności, oszczędności, prywatyzacji, deregulacji, partnerstwa publiczno-prywatnego, nowego zarządzania publicznego itd. – dużą część kontroli nad jakością, ceną i dystrybucją usług publicznych. W efekcie coraz większa część obywateli (szczególnie ci najbardziej zainteresowani publicznymi inwestycjami czy usługami i od nich uzależnieni) doszła do wniosku, że uczestnictwo w demokratycznej polityce jest raczej próżnym wysiłkiem. Możemy zatem mówić o podwójnym braku demokratycznej kontroli: rządy tracą kontrolę nad podatkami i sektorem finansowym, a w reakcji na to obywatele tracą zaufanie do idei demokratycznej kontroli rządów i ich polityki.
Oczywiste pytanie, które nurtuje dziś zarówno elity polityczne, jak i badaczy społecznych dotyczy tego, co w zamian uczynią obywatele.
Dość ryzykowne jest oczekiwanie, że na dłuższą metę wycofają się do stanu fatalistycznego milczenia, choć przemysł medialny czyni co tylko może, aby taki stan utrzymać. Alternatywą dla niego są cztery prawdopodobne tendencje, dyskutowane przez obserwatorów naukowych jak i zatroskanych komentatorów politycznych jako symptomy możliwej zmiany politycznych zachowań części społeczeństwa.
Pierwszy wariant określam jako pozainstytucjonalną politykę „zrób to sam” w ramach społeczeństwa obywatelskiego. Jego przejawy rozciągają się od indywidualnego zaangażowania krytycznych konsumentów (np. poprzez bojkoty), przez ruchy protestu w rodzaju śródziemnomorskich Indignados aż po inicjatywy obywatelskie pod postacią ruchów, donacji, fundacji, samopomocy i prywatnej dobroczynności, które częściowo tworzą namiastkę niewystarczająco dostępnych usług publicznych. Takie niekonwencjonalne formy partycypacji politycznej – nawet jeśli ich baza społeczna jest zazwyczaj ograniczona do młodej, wykształconej, miejskiej klasy średniej – mogą liczyć na znaczną skalę sympatii opinii publicznej, a nawet wsparcie (przynajmniej retoryczne) elit politycznych i gospodarczych oraz ich życzliwość dla „obywatelskiego zaangażowania”.
Druga reakcja polega na krótkotrwałych erupcjach masowego protestu w wielkich miastach, nieraz z użyciem przemocy, jakich doświadczyliśmy w ostatnich latach w Londynie, Paryżu czy Atenach. W przeciwieństwie do rebelii z 2011 roku w Kairze i innych punktach zapalnych „arabskiej wiosny” erupcje te były w dużej mierze bezcelowe, po części zaś stanowiły po prostu przykrywkę dla uwolnienia agresywnych emocji zbiorowych. Ostatnie wydarzenia znów uczyniły powrót rozwścieczonego tłumu tematem nauk społecznych. Wolfgang Streeck ostrzega nas, że „tam, gdzie prawomocne kanały artykulacji politycznej zostają zablokowane, na ich miejsce mogą się pojawić te nieprawomocne – co ostatecznie może bardzo wiele kosztować społecznie i ekonomicznie”.
Trzecią alternatywą byłoby dalsze nabrzmiewanie prawicowego populizmu, którego bastiony znajdują się w krajach Europy Środkowej i Południowej (Austrii, Węgrzech, Bułgarii, Rumunii, Grecji) oraz, w nieco mniejszej skali, we Francji, Polsce, Holandii czy krajach skandynawskich. Zasadnicze elementy (praktykowanej ze znacznym sukcesem przez prawicowo-populistyczne partie i ruchy) polityki to postulaty zamknięcia granic (przed obcymi towarami, imigrantami i decyzjami politycznymi podejmowanymi z zewnątrz, np. z UE) w imię ochrony społeczeństwa, względnie nacjonalizmu; agresywna nietolerancja wobec mniejszości (politycznych, etnicznych, seksualnych, wyznaniowych) w imię etniczno-narodowej jedności a także odwoływanie się do charyzmatycznych przywódców i skutecznych „macherów politycznych” przy jednoczesnej agresji i pogardzie wobec zastanej „klasy politycznej”. Partie i ruchy populistycznej prawicy to jedyni aktorzy polityczni od roku 1990, którym udało się poszerzenie bazy politycznej i jej wyborcza mobilizacja.
Po czwarte zarówno w naukach społecznych, jak w partiach politycznych intensywnie i z uporem poszukuje się nowych, dodatkowych instytucji i mechanizmów politycznej partycypacji, które pozwoliłyby ludziom zaangażować się bez strategicznego przejęcia przez partie polityczne, a także zyskać bardziej bezpośredni posłuch dla swych żądań – częściej i na więcej tematów niż pozwalają na to tradycyjne instytucje reprezentacyjne. Takie projekty demokratyzacji demokracji zasługują na uwagę badaczy i twórcze eksperymenty. Powinniśmy przy tym zwracać uwagę na społeczne warunki oraz (mniej czy bardziej) „deliberacyjne” procedury, w ramach których interesy i preferencje polityczne się kształtują, a nie tylko skupiać się na pomnożeniu okazji do ich wyrażenia. Nowe mechanizmy nie wystarczą jednak, by skłonić obywateli do bardziej intensywnego uczestnictwa tak długo, jak długo w ich oczach możliwości działania państwa (to, co polityka „ma do zaoferowania”) wciąż będą ograniczane, a życie polityczne pozostanie zamknięte w „więzieniu rynków”.
przeł. Michał Sutowski
Jest to fragment tekstu „Zweieinhalb Theorien über den demokratischen Kapitalismus”, który ukaże się w piśmie „Transit” nr 45.
***
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych