Wyścig w kosmos był kiedyś wehikułem Oświecenia i równości. Dziś to raczej scena dla miliarderów. Co poszło nie tak – i gdzie zgubiliśmy język postępu?
Michał Sutowski: Kiedy Sowieci i Amerykanie ścigali się o kosmos, od Sputnika i Gagarina po Armstronga i Aldrina na Księżycu, przekonanie, że świat się daje racjonalnie poznać i kształtować, że politykę robi się w oparciu o dowody naukowe – było chyba dość powszechne. Czy sowiecko-amerykański wyścig kosmiczny z lat 60. był triumfem rządów oświecenia?
Andrzej W. Nowak: To była wisienka na torcie wysokiego modernizmu, czyli okresu lat 50. i 60., z właściwym mu powojennym optymizmem. Na Zachodzie państwo kompromisu społecznego równoważyło siłę pracy i kapitału, a status nauki i opartych na niej polityk publicznych był właściwie niekontestowany. Przy czym i na Zachodzie, i w bloku wschodnim ten oświeceniowy projekt zyskiwał jeszcze dzięki pozaoświeceniowemu dopełnieniu swej obietnicy.
Chodzi o wyścig narodów? O to, który jest bardziej „oświecony”?
Nie, o realizację potrzeb duchowych. Oczywiście w Związku Radzieckim projekt podboju kosmosu był powiązany z kampanią ateistyczną, niemniej obydwa te systemy podkreślały, że „dowiozły” coś niesamowitego, że spełniły ludzkie marzenie o lataniu w najodleglejsze przestworza, o przekroczeniu naturalnych ograniczeń. Z jednej strony udowadniały sobie i światu, że są sprawne technologicznie i naukowo, a z drugiej – że są w stanie zastąpić czymś pozytywnym narracje metafizyczno-religijne.
czytaj także
A nie tylko „zwalczać zabobon” jako przestarzały i nieracjonalny?
Prawica krytykowała oświecenie i nowoczesność właśnie za to, że próbuje się nimi zastąpić religię. Ale tu nie było się czego bać, bo nie chodziło o tandetną bijatykę w stylu Richarda Dawkinsa – religia versus nauka – tylko o coś bardziej fundamentalnego. O to, że programy kosmiczne potrafiły niesłychanie skutecznie mobilizować społeczeństwa do działania. Ale było coś jeszcze, co wiąże się z karierą filozoficzną pojęcia noosfery.
Co to znaczy?
Pojęcie to rozumiano na dwa sposoby. Jego pierwsze, quasi-religijne znaczenie wiąże się z postacią Teilharda de Chardina: noosfera to spirytualistycznie rozumiana warstwa kultury ludzkiej nadbudowana nad biosferą i geosferą. Inaczej mówiąc, gatunek ludzki stał się tak liczny, że wygenerował z siebie coś jakby nową warstwę geologiczną. Takie rozumienie było też popularne w polskich kręgach intelektualnych w latach 60. Ale jest też znaczenie radzieckie, a właściwie w duchu rosyjskiego kosmizmu, bo jego twórca, geochemik Władimir Wiernadski, urodził się za czasów cara Aleksandra II. Według niego ziemska biosfera wyewoluowuje na nowy poziom – noosfery właśnie, czyli ludzkiej świadomości, rozumu i działalności technicznej, a przez to, zwrotnie, oddziałuje na Ziemię w sensie geologicznym. A z faktu, że jako ludzkość wywieramy wpływ globalny, wynikają dla nas zadania.
Nie tylko moralne, ale i polityczne?
W czasie II Międzynarodowego Zjazdu Historii Nauki w Londynie delegacja radziecka naprawdę olśniła fizyków i innych ściślaków brytyjskich, właśnie tym, że serio traktowała postulat globalnej sprawczości. Oto nagle okazywało się, że nauka, pracująca w trybie wyśmiewanych w Polsce pięciolatek, może iść ręka w rękę z planem gospodarczym i projektem politycznym.
czytaj także
Jak rozumiem, że koncepcja noosfery pozwalała wykraczać poza zimnowojenne podziały?
W ONZ, które powstało po drugiej wojnie światowej, kierowano się takim założeniem. Pojęciem noosfery posługiwało się m.in. UNESCO – miało ono być podstawą do dogadywania się obydwu stron poza dwublokowym podziałem. Julian Huxley wprowadza je do konstytucji UNESCO, powołują się na nie kolejni sekretarze. Wiele lat później inspiruje ono Nikitę Nikołajewicza Moisiejewa, doradcę Gorbaczowa, który działał na rzecz rozbrojenia. Wówczas przyjęcie tej koncepcji prowadziło do wniosku, że ludzkość na poziomie globalnym jest samozarządzalna. Rozpoznaniu z I połowy XX wieku, że ludzka działalność jest faktem geologicznym, towarzyszył optymizm: właśnie dzięki temu, że do geologii i do biologii dochodzi ta kulturowo-techniczna warstwa, jesteśmy w stanie jako ludzkość być rozumni.
A dzisiaj?
Dzisiaj z tych samych przesłanek wyciągamy dokładnie przeciwne wnioski. Mówimy, że żyjemy w „antropocenie”, że wpływ człowieka na przyrodę jest tak ogromny i tak negatywny, że czeka nas już tylko zagłada. A przecież w dawnych czasach optymizmu dysponowaliśmy nieporównanie gorszą bazą technologiczną – pojazdy kosmiczne w ramach misji Apollo były wielokrotnie prymitywniejsze niż nasze domowe pralki.
No i co się stało, że… przestało działać? I z optymizmu przeszliśmy w zagładyzm?
Sądzę, że plusy modernizmu tak bardzo przesłaniały nam minusy, że krytyka tego projektu była wypierana – aż w końcu wahadło wróciło ze zdwojoną siłą. Ferment trwał już od pewnego czasu, bo równolegle z wysłaniem człowieka na Księżyc Amerykanie grzęźli na dobre w Wietnamie i zaczęły się poważne kłopoty. Wielu ludziom te projekty kosmiczne, zamiast dopełnieniem oświecenia, zaczęły się wydawać jego substytutem, nawet jeśli bardzo spektakularnym. Był taki poemat mówiony Gilla Scott-Herona, Whitey on the Moon z 1970 roku…
Kopalnie na asteroidach, na Księżycu hel-3. Kolonizacja kosmosu możliwa jeszcze za naszego życia
czytaj także
Przypomnijmy: szczur ugryzł moją małą siostrę, cała aż spuchła, nie mam z czego zapłacić lekarzowi rachunku, będę to spłacał jeszcze latami…
Tak, a pomiędzy wersami powtarza się fraza, że „ale za to białas jest na Księżycu”. Przy czym ta krytyka nie była do końca sprawiedliwa. Programy kosmiczne były drogie i powiązane z kompleksem militarno-przemysłowym, ale nie było tak, że trzeba było zabrać chleb i opiekę medyczną czarnym dzieciom, żeby polecieć w kosmos.
Sam jestem krytyczny wobec modernizmu, który nie radzi sobie ze skutkami własnych procesów, nie poddaje refleksji skutków ubocznych – ale jednocześnie widzę, jak dokładnie w tym momencie krytyka, skądinąd słuszna, prowadzona z pozycji lewicowych, coś jednak prześlepia.
Bo Neil Armstrong nie był rasistą?
Taka krytyka nie potrafi oddzielić niesprawiedliwości ekonomicznych od reszty rzeczywistości. Podoba mi się krytyka rasizmu czy nierówności społecznych w amerykańskim kapitalizmie, ale mam wątpliwości, czy na pewno program kosmiczny i nauka, która się z nim splotła, są tymi pierwszymi, do których należy strzelać.
Bo akurat w programie kosmicznym czarnych naukowców i inżynierów zatrudniano, co pokazuje choćby film Hidden Figures, o afroamerykańskich matematyczkach pracujących dla NASA. Z tego co wiem, to prezydent Lyndon B. Johnson odgórnie nakazał sprzyjać ich wciąganiu do projektu Apollo, bo to był dla niego, oczywiście przy okazji, wehikuł do forsowania równouprawnienia obywatelskiego.
Ten film, choć oczywiście hollywoodzki i trochę naiwny, dobrze pokazuje mechanizm podłączenia emancypacji pod narodowy program kosmiczny. Potęga rakiet, rozmach wyobraźni pozwalającej wynieść człowieka poza atmosferę, to jest właśnie ten, jak mówisz, wehikuł. Pociąg, na który prezydent Johnson wskakuje ze swoją polityką praw obywatelskich i „wielkiego społeczeństwa”, co pozwala mu uruchomić decyzje niepopularne dla jego własnego otoczenia. Rakieta czy satelita stanowią obraz potęgi, która napędza energię polityczną.
czytaj także
To przemawia również do tych, którzy z fizyki, astronomii czy całej tej rocket science niewiele rozumieją? Ale przynajmniej czują ich moc?
Temu służyła architektura „kosmiczna”. My w Polsce mieliśmy katowicki Spodek, w radzieckiej przestrzeni było takich budynków mnóstwo, by przywołać tylko sanatorium „Drużba” w Jałcie, wydział architektury mińskiej politechniki czy słynne UFO w Kijowie, tzn. Ukraiński Instytut Informacji Naukowej, Technicznej i Ekonomicznej. To zresztą współgra z postulatem Antoniego Gramsciego, by „pracować na zdrowym rozsądku”. Ów włoski filozof marksistowski i teoretyk polityki uważał, że wszelkie projekty polityczne powinny zakładać walkę o pozyskanie tzw. chłopskiego rozumu. Nie chodzi o to, żeby się z nim stopić czy żeby go naśladować – ale żeby tworzyć radykalne projekty, wchodząc z nim dialog.
Innymi słowy, nawet w rasistowskim i mocno nierównym klasowo kraju, jakim były Stany Zjednoczone lat 60., posyłanie ludzi w kosmos mogło służyć postępowi społecznemu?
Tak, a radykalna lewica niestety pomogła rozwalić entuzjazm dla wielkich projektów tego rodzaju. Nie mam wrażenia, żebyśmy tym sposobem obalili kapitalizm, raczej podważyliśmy nowoczesny projekt oświeceniowy. Odarliśmy kosmiczny wyścig z pozłotka oświeceniowo-modernistycznego, ale nie sprawiliśmy, że wyprawy w kosmos przestały być częścią kompleksu militarno-wojskowego. Wręcz przeciwnie – pozwoliliśmy, by przejął je brutalny kapitalizm w stylu Elona Muska.
Zdekonstruowaliśmy naiwną, ale prometejską opowieść…
A jej miejsce zajęła marvelowska propaganda, która nie jest już horyzontem marzeń ludzkości, tylko zakładnikiem i legitymizatorem ideologii Doliny Krzemowej. Wynika to wprost z powiązania indywidualistycznej krytyki kontrkulturowej końca lat 60. z krytyką przerostu czy nawet ociężałości państwa. I znów, na tę krytykę ówczesny system sobie zapracował.
czytaj także
Bo naprawdę tłumił indywidualność. Te wszystkie „nowe fale” w kinie, ale i „antypsychiatrie” nie wzięły się z niczego…
Oczywiście. Jestem wielkim zwolennikiem nowoczesnej medycyny opartej na dowodach naukowych, ale nie mogę nie pamiętać o tym, że amerykańska nauka splotła się kiedyś z podłym rasizmem podczas eksperymentu Tuskegee. Ponad 100 afroamerykańskich mężczyzn zarażonych syfilisem zmarło, bo nie poddano ich leczeniu, choć było ono dostępne, jednocześnie pozwolono im zarażać partnerki. To był eksperyment rodem z jakichś koszmarnych dystopii czy Archiwum X: jacyś smutni panowie w kitlach i rządowe samochody wożą ludzi nie wiadomo dokąd, żeby przeprowadzać na nich okrutne doświadczenia. Rozumiem też, że stopniowe wypieranie polityki państwa z emancypacyjnych treści odpychało od niego postępowych urzędników – takich post-rooseveltowskich technokratów, którzy wierzyli, że choć system ma wady, to rząd może część z nich naprawić i jest to warte kompromisu. Od kiedy państwo zaczęło być domeną niemal wyłącznie wielkiego biznesu i konserwatystów, lewicy pozostała tylko antysystemowa krytyka. Ja to wszystko rozumiem…
Ale?
Ale język skupiony wyłącznie na słabościach i patologiach tamtego systemu, który odarł jasne, optymistyczne – choćby i podszyte religijno-metafizycznie – oświecenie ze złudzeń, pozostawił nas z oświeceniem mrocznym. Jego twarzami są Peter Thiel czy wspomniany Musk, a zamiast wehikułu do zwalczania zabobonów i tyranów, mamy wehikuł do wzmacniania zabobonów i ubóstwiania tyranów. I z tych właśnie powodów mam raczej złożony stosunek do dziedzictwa roku 1968.
Mówisz o wahadle kontrkultury, które pod koniec lat 60. uderzyło w oświeceniowy projekt Zachodu – i Wschodu przy okazji też. Ale czy wcześniejsza atrakcyjność opowieści o podboju kosmosu nie brała się po prostu z tego, że to były czasy rosnącego dobrobytu po ciężkich latach powojennych? Nie każdy kraj miał wówczas „cud gospodarczy” jak RFN, ale w Europie Zachodniej nieźle działało państwo opiekuńcze, również w ZSRR był to czas względnej stabilizacji i wzrostu poziomu życia. Nie mówiąc już o tym, że w USA za programem Apollo poszły atrakcyjne programy nauczania w szkołach, stypendia i otwarte ścieżki kariery…
Refleksja, że nie możemy dać się przegonić Związkowi Radzieckiemu, bo nam zagrozi militarnie, przyniosła mobilizację na bardzo wielu polach – nie tylko technologii wojskowych. To było wyzwanie tak fundamentalne, że zdecydowano się odejść od nauk wyłącznie stosowanych, a presja na wynik nie wykluczała swobody badań. Inaczej mówiąc, było jasne, że owoce badań naukowych zostaną skonsumowane w pierwszej kolejności przez kompleks militarno-wojskowy czy szerzej – przez państwo, no i przez kapitalizm…
Jak Gorbaczow przypieczętował rozpad ZSRR amerykańskim piórem
czytaj także
…ale żeby te efekty przyszły, to naukowcy nie mogą być rozliczani w trybie kwartalnym z postępów prac?
Amerykanie dawali naukowcom dużą swobodę i hojnie rozdawali im środki, bo zakładali, że efekty cywilizacyjne, wykraczające poza konkretną misję posłania człowieka w kosmos, a potem na Księżyc, przyjdą z czasem. Swoboda robienia nauki i jej rozmach, etos dążenia do prawdy, opanowania natury, poznania świata służyły zatem dość wąskim celom. Ale chociaż to była pewna fikcja, to jednak fikcja bardzo użyteczna.
Trochę na tej samej zasadzie można mówić o relatywnej autonomii nauki w Związku Radzieckim. Naukowcy żyli tam w zamkniętych miastach, gdzie autonomia oznaczała życie rozpieszczonego kanarka w luksusowej klatce, ale to jednak nie wszystko. Związek Radziecki, który chciał utrzymać przewagę w wyścigu, musiał liczyć się bardziej ze zdaniem fizyków niż filologów czy historyków. Ba, musiał im także zapewnić jakąś przestrzeń swobodnych poszukiwań, bo było to w jego własnym, cynicznym interesie.
Chociażby możliwość wyjazdu za granicę?
Dostęp do zachodnich źródeł, możliwości wymiany myśli, poszukiwań naukowych, które nie są bezpośrednio podporządkowane użytkowym celom. Pojawiały się bańki, w których prowadzono działalność niepoddaną bezpośrednio naciskom politycznym. A jednocześnie ta działalność miała wymierne, namacalne, a dla państwa egzystencjalne znaczenie. Wielka pycha fizyków – że pozwolę sobie na wewnątrzuniwersytecką uszczypliwość – jest dzieckiem zimnej wojny.
Bo fizyk to nie tylko śmieszny jajogłowy z brodą i w okularach, tylko jajogłowy z brodą i w okularach, co potrafi zrobić car-bombę?
Gdyby nie projekt Manhattan, gdyby nie Oppenheimer, gdyby nie bomba atomowa, to fizyk-teoretyk nie różniłby się ode mnie – filozofa. Byłby facetem mówiącym i piszącym niezrozumiałe rzeczy. Ale gdy jakaś dyscyplina stawała się elementem programu kosmicznego czy atomowego, budowało to jej niesłychany autorytet publiczny. Przykładem Andriej Sacharow w ZSRR, twórca bomby wodorowej, ale też działacz pokojowy Józef Rotblat. Oni nie występowali jako motywowani etycznie czy religijnie filozofowie napominający fizyków, lecz jako ludzie z samego wnętrza nauki, rozumiejący potencjał atomu i wzywający świat do opamiętania.
czytaj także
Ale to wszystko jest opowieść o korzyściach dla wielkich imperiów oraz ich elit. A co miało z tego globalne południe, nazywane wówczas trzecim światem? Mogło coś mieć?
Jak mówiłem, wraz z demaskacją naukowo-oświeceniowego mitu wytraciliśmy pewną energię, nie tylko w USA czy Związku Radzieckim. Warto w tym miejscu przywołać przepiękną książkę Bartka Sabeli Afronauci o zambijskim programie kosmicznym. To historia dwanaściorga uczniów – liczba oczywiście nieprzypadkowa – i ich nauczyciela, byłego księdza z aspiracjami filozoficznymi. Ten nauczyciel powołuje zambijski program filozofii nauki i badań kosmicznych. Pomysł wziął się stąd, że skoro Zambia zyskuje niepodległość, to jako szanujące się państwo powinna mieć program kosmiczny. I on pisze w tej sprawie listy do ONZ-u, do elit rządzących w Związku Radzieckim i w Stanach Zjednoczonych, prosząc o pieniądze…
Ale to brzmi jak sen wariata. Tzn. bardzo pozytywnego, ale jednak…
To jest sen wariata. Który pokazywał jednak, że program kosmiczny mógł schodzić na poziom zdrowego rozsądku, wyobrażeń potocznych, że potrafił poruszać niezwykle czułe struny. Jego uczestnicy budowali wirówki i karuzele, żeby przygotowywać się na przeciążenia, tresowali koty…
Żeby je wysłać przed ludźmi? Analogicznie do Łajki?
Nie, oni wymyślili, że w przestrzeni kosmicznej człowiek będzie samotny, więc musi ktoś mu towarzyszyć – i doszli do wniosku, że najlepiej, by były to koty. Dla mnie to wzruszający dowód na to, że nie należy rozpędzać się nadmiernie w krytyce modernizmu, widząc w nim tylko negatywne aspekty – przeskalowane osiedla Le Corbusiera czy horrendalne wydatki na rakiety kosmiczne.
Warto pamiętać, że modernizm i jego szczytowe osiągnięcie, czyli program kosmiczny, budził też uczucia i refleksje, które pomagały ludziom odpowiadać na pytania i wyzwania egzystencjalne, motywowały do samorozwoju. Z poziomu narracji odgórnej to docierało na poziom świata życia, nawet pod PRL-owski blok.
czytaj także
Pod?
Uwielbiam ten przykład, który poznałem dzięki Duchologii Olgi Drendy – przed blokiem w Olecku postawiono na metalowym trójnożnym cokole pomnik Bohaterów Kosmosu. Przedstawia Ziemię i dwie zespawane z blachy orbity z nazwiskami załogi Apollo 11 i Jurija Gagarina oraz datami ich wyczynów. Mnie się to jakoś zrasta z tymi Afronautami, bo pokazuje, że program kosmiczny, wbrew krytykom modernizmu jako czegoś oderwanego od życia, może być paliwem dla pewnego optymizmu egzystencjalnego. Którego mi bardzo dzisiaj brakuje.
Po latach wiemy, że amerykański program kosmiczny przyniósł rozwój wielu technologii cywilnych, od satelitów telewizyjnych po mikrofalówki. W ZSRR przełożenie technologii kosmicznych i militarnych na cywilne szło dużo gorzej, ale i tam – poza zbiorową wyobraźnią – inżynierowie cieszyli się prestiżem i lepszym standardem życia. Ale jak to się ma do PRL-u? Czy polscy naukowcy, fizycy, inżynierowie mieli coś z tego, że Gagarin poleciał w kosmos, a Neil Armstrong na księżyc? Jak to wszystko wpłynęło na Polskę?
Pośrednio odpowiedzieć na to pytanie próbuje książka Janusza Muchy Uspołeczniona racjonalność techniczna, która powstała na bazie rozmów z pracownikami naukowymi krakowskiej AGH. Uderzające jest, że zwłaszcza starsze pokolenie naukowców wypowiada się w niej antykomunistycznie, wielu należało zresztą do Solidarności.
Ale jeśli pominąć te deklaracje, okazuje się, że wszyscy ci naukowcy z Akademii Górniczo-Hutniczej – flagowej uczelni technicznej PRL – mówili językiem uwewnętrznionego projektu modernistyczno-optymistycznego. Tak naprawdę byli, może nieświadomie, modernistycznymi technokratami. Nasiąknęli nim w PRL-u i jakoś wierzyli w ten projekt, dopiero później nastąpiło biblijne pomieszanie języków.
A jak się do tego ma lot Hermaszewskiego w 1978 roku? Gagarin i Armstrong byli żywymi symbolami epoki dobrobytu, a trudno tak określić Polskę schyłkowego Gierka. Mieszkania wciąż budowało się masowo, porucznik Borewicz jeździł polonezem, ale cukier był już od dwóch lat na kartki, a w energetyce zaczęto wprowadzać tzw. „20 stopień zasilania”, czyli okresowe wyłączenia prądu. Czy w takich warunkach nasz Hermaszewski nie był już skazany na rolę sympatycznej maskotki? Jak miałby symbolizować potęgę i rozwój nauki, skoro wszystko wokół się sypało?
Jego przejazdy przez miasta wywoływały entuzjazm i tłumy na ulicach, ale chyba było już za późno na to, by swoim wyczynem przyciągnął tysiące kandydatów na politechniki. Inspirował ruchy majsterkowiczów, młodych techników, składnice harcerskie – ale było już sztuczne podtrzymywanie przy życiu umierającego projektu. Już za chwilę naszą świadomość organizowały magnetowidy, a królem wyobraźni był John Rambo.
Mam w domu numer tygodnika „ITD.” z Hermaszewskim na okładce i tekstami o znaczeniu podboju kosmosu. W latach 80. to pismo skupiało się już raczej na rewolucji informatycznej, ale też pełno było w nim artykułów o fatalnej sytuacji pracowników nauki. Pokazywano absurdy odgórnej siatki płac w PRL – młody inżynier po Politechnice Warszawskiej nie miał szans utrzymać siebie i rodziny, bo zarabiał mniej niż pracownik fizyczny. I to był uderzający rozdźwięk – tu artykuł o potrzebie mikrokomputeryzacji PRL, a tam wywiad o tym, że polski absolwent czy adiunkt na uczelni to parias.
Polskie warunki ekonomiczne na przełomie lat 70. i 80. wyjątkowo nie pasowały do modernistyczno-optymistycznej opowieści o postępie za sprawą nauki. Co więcej, trudno było o język, którym dałoby się uzasadnić lepsze uposażenia dla absolwentów w sposób niebudzący klasowej krytyki. Bo reakcją na postulaty wyższych wynagrodzeń czy stypendiów dla inteligentów był często antyinteligencki resentyment, pozornie „robotniczy” a faktycznie moczarowski z ducha. Że tu jest ciężko pracując klasa robotnicza, zdroworozsądkowa, twardo stąpająca po ziemi, a tam jacyś mądrale, co im się socjalizm nie podoba, gardzą polskim ludem i jeżdżą na stypendia na Zachód za naszą krwawicę. Ale było coś jeszcze. Otóż Hermaszewski w tym 1978 roku jest raczej spektakularnym dodatkiem do małego fiata niż ucieleśnieniem planów podboju kosmosu. Raz, że nas na ten podbój już nie stać; dwa, że ten lot był trochę poniewczasie.
Opowieść o Ameryce jako najdoskonalszej demokracji świata to jakiś żart
czytaj także
Bo nas Czesi wyprzedzili?
Nie, czeski kosmonauta poleciał ledwie trzy miesiące wcześniej. Ale światowy entuzjazm dla lotów w kosmos wyhamowuje na początku lat 70. To trochę jak z tą nieszczęsną elektrownią jądrową „Żarnowiec”, którą zaczęliśmy budować o dekadę za późno. A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze recepcja epoki oświecenia w Polsce.
Że zawsze, niczym biedny Adaś Miaczucyński, była druga? Bo romantyzm musiał być pierwszy?
Zdaniem Agaty Wdowik, która w swej książce Nieodrobiona lekcja oświecenia badała aktualizacje publicystyczne, a także przebieg dyskusji literackich w PRL, najsilniejszą recepcję oświecenia mieliśmy w okresie stalinizmu. Wtedy najwięcej drukowano i pisano na ten temat. Publikowano wówczas klasykę z XVIII wieku, ale też Astronautów Stanisława Lema. On po latach się tej książki wstydził, ale to przecież niesamowity dokument epoki, z całym jej turbo-technokomunizmem, który każe nam osuszać Morze Śródziemne… Odwilż października ’56 to zastopowała. Można tym samym powiedzieć, że oświecenie stało się zakładnikiem procesów odwilżowych. W efekcie, kiedy Hermaszewski ląduje na Ziemi, w Polsce mógł być już tylko dopełnieniem drobnomieszczańskiej epoki Gierka.
A dlaczego także globalny entuzjazm dla podboju kosmosu opadł?
Program kosmiczny obiecał za dużo: polecieć na orbitę i na Księżyc było łatwiej niż wykonać kolejne kroki – założyć jakieś bazy na Księżycu, polecieć na Marsa, eksplorować asteroidy…. Pamiętam też smutny obrazek z facebookowego profilu Soviet Visuals, na którym studenci z Leningradu ciągną po ulicy humanoidalnego robota z dykty i z tektury. To jest obraz nędzy i rozpaczy, bo wiadomo, że to jakieś pudło z żarówkami, a nie robot. Ten projekt musiał ludzi rozczarować. No bo co tu dużo mówić: białas poleciał na Księżyc, ale co z tego, jak my tu nie mamy podstawowych udogodnień. W Polsce mówiło się wtedy: nie ma mięsa, nie ma gnata, Hermaszewski w kosmos lata…
czytaj także
Związek Radziecki lat 80 był chyba ekstremum rozdźwięku oficjalnej propagandy z rzeczywistością. W telewizji leciały filmy dla dzieci w stylu Gości z przyszłości – to bardzo optymistyczna, futurystyczna utopia. A za oknami ludzie mieli sceny jak z Ładunku 200 Aleksieja Bałabanowa, względnie z powieści Moskwa-Pietuszki Wiktora Jerofiejewa. Czyli wszechobecne gnicie i rozkład. U nas chyba ten rozdźwięk nie był tak potężny – władza PRL w swoim przekazie ustępowała rzeczywistości: kryzysowi, ale też drobnomieszczańskim aspiracjom, wpływowi Kościoła…
W Związku Radzieckim ta „hipernormalizacja”, używając terminu Aleksieja Jurczaka – z książki Everything Was Forever, Until It Was No More: The Last Soviet Generation – była dużo silniejsza. Zauważył on, że obywatele ZSRR wiedzieli, że system nie działa, że gnije, ale jednocześnie nie wyobrażali sobie alternatywy, więc udawali, że wierzą w oficjalny przekaz, a władza udawała, że wierzy, że oni wierzą. Aparat oderwanej od realu propagandy był po prostu silniejszy niż u nas i dłużej podtrzymywał spetryfikowany mit. Silniejsze były również efekty uboczne tej hipernormalizacji, czy może raczej jej prądy podskórne. Fale mózgowe, kontrola umysłów i telepatia – to były idee, które w późnych latach 80. zaczęto traktować jako poważne hipotezy czy wręcz teorie naukowe.
U nas też powstało towarzystwo radiestetów, a ludzie wykrywali wahadełkiem żyły wodne pod swoimi osiedlami.
I czytali książkę Lecha Emfazego Stefańskiego Od magii do psychotroniki, która również była próbą opowiedzenia kompletnych bzdur z naukowym sztafażem. Największym jednak hitem były komiksy na podstawie Ericha von Dänikena, Bogowie z kosmosu. To było o tym, że kosmici wybudowali nam piramidy. Ta antynaukowa szuria z podtekstem rasistowskim wymyślona została przez szwajcarskiego hotelarza i była wydawana w formie komiksu przez polskie, państwowe wydawnictwo od końca lat 70. Rozeszło się tego ponoć 1,5 miliona!
czytaj także
A jak to się ma do popularności kultowej „Sondy”, a potem rozchwytywanego „Bajtka” z lat 80.? Czy to są nisze, których znaczenie dzisiaj wyolbrzymiamy na tle różnych Danikenów? A może to już jest zupełnie inna opowieść o technologii?
No dobrze, może trochę przeszarżowałem w tym krytycyzmie. Po prostu dziś, patrząc z wnętrza coraz bardziej irracjonalnej rzeczywistości, uwypuklam elementy już jakby je zwiastujące. Faktycznie, „Sonda” to był fenomen, sam jestem jej dzieckiem, podobnie jak programów edukacyjnych w porannym paśmie telewizji. Widać wyraźnie jak asynchroniczny, niespójny był późny PRL, gdzie oświeceniowo-modernistyczny projekt i takie też narracje mieszały się z kontrooświeceniowymi.
A gdzie na tym tle była fantastyka? ZSRR miał bogatą tradycję wielu podgatunków, także w nurcie utopijno-optymistycznym. W Polsce w latach 80. ten nurt się również rozwinął.
W obu krajach tego oświeceniowego optymizmu i utopizmu było wówczas coraz mniej. W „Młodym Techniku” publikowano wówczas opowiadania krytyczne wobec technopostępu i jakoś komplikujące poznawczy optymizm. Na wschodzie z kolei też narastał nurt sceptyczny, który przebija się przez tę całą ich hipernormalizację – od opowiadań braci Strugackich po bardzo popularny film Kin-Dza-Dza! Kilkanaście milionów obywateli ZSRR obejrzało w kinach dystopijną komedię science-fiction o wizycie na planecie ściśle posegregowanej klasowo, gdzie rozwiniętej technice towarzyszy zdegradowane społeczeństwo i policyjny, totalitarny projekt polityczny. To jest też w dużej mierze film o rozczarowaniu podbojem kosmosu.
czytaj także
A elity władzy się tak po prostu poddały? Nawet nie próbowały jakoś tym Hermaszewskim zawalczyć o dusze obywateli? Uznały, że już lepiej niech ludzie czytają te głupoty o kosmitach budujących piramidy, to może nie będą ulotek Solidarności roznosić?
Pod koniec lat 70. nikt już w ten kosmiczny postęp nie wierzył. Charakterystyczny jest tu los cybernetyki, czyli nauki poszukującej analogii między światem ludzi i maszyn. W Czechosłowacji to było zaplecze intelektualne dla ostatniej chyba próby przekształcenia państwa autorytarnego w demokratyczny socjalizm, który zmierzyłby się ze złożonością społeczeństwa i gospodarki. Klęska Praskiej Wiosny wszystkie te nadzieje ucięła – był to pogrzeb jednocześnie polityczny i naukowy.
W Związku Radzieckim cybernetyka zaczynała jako nauka „burżuazyjna”, ale potem stała się synonimem odgórnego zarządzania imperium. Miała być ratunkiem dla coraz bardziej dysfunkcyjnego realnego socjalizmu.
Też nie za bardzo wyszło.
Oczywiście go nie uratowała, za to zdążyła ostatecznie dobić radziecki marksizm jako filozofię i oficjalnie zalegitymizować toporną technokrację. Efektywności gospodarczej od tego nie przybyło, za to myślenie oświeceniowe, modernistyczno-optymistyczne wytraciło już resztki paliwa. U nas odpowiednikiem tego jest Jan Paweł II całkowicie przyćmiewający Hermaszewskiego, potem nieudolna wojskowa technokracja, ale też ekspansja wszystkich tych ezoteryk, radiestezji…
Do dzisiaj w Polsce mówimy o PRL jako o „komunizmie”, ale jeśli państwowe wydawnictwo promuje na wielką skalę rasistowsko-antynaukowy bełkot za pseudokosmiczną fasadą, to chyba możemy mówić o jakiejś kontrrewolucji od wewnątrz, nieprawdaż? Tymczasem za ten dawno wyprany z wszelkiego oświecenia ustrój, za tę dysfunkcjonalną, zamordystyczną technokrację i jej skompromitowany język rykoszetem do dziś dostaje oświecenie.
Na koniec chciałbym przeskoczyć do współczesności. Czy Sławosz Uznański-Wiśniewski, drugi Polak w kosmosie, też był poniewczasie? Czy w naszej epoce takie wydarzenie jak lot na orbicie okołoziemskiej mogłoby jeszcze dać komuś napęd dla myślenia oświeceniowego? Sprzyjać jakiejś zbiorowej tożsamości nastawionej na przyszłość? A może to kwestia komunikacji – a rząd, w odróżnieniu od ekipy Gierka w 1978 roku, zwyczajnie nie potrafił albo nie miał energii, by to stosownie Polkom i Polakom sprzedać?
Rząd w propagandę nie umie, to żadna nowość. Uczelnie też niespecjalnie się zaangażowały, większość komunikacji tego wydarzenia spoczywała na oddolnej pracy popularyzatorów nauki. Ale trudno uciec od pytania, jak w ogóle można to sprzedać w epoce Elona Muska? W epoce, kiedy programy kosmiczne zdominowała wyobraźnia rodem z filmu Elizjum, a więc gdzie podbój kosmosu to nadzieja dla garstki miliarderów, których rakiety wyniosą z tego łez padołu, a masy morloków będą się gnieździć na coraz mniej nadającej się do życia Ziemi… Jeśli loty kosmiczne można sobie dzisiaj kupić, jeśli jakaś celebrytka płaci, leci, a potem wraca i całuje ziemię, to gdzie tu pole dla uruchomienia prometejskiej wyobraźni?
czytaj także
Ale ci milionerzy lecą na niską orbitę…
A kto to odróżnia?
Zestaw artefaktów, który zabrał na pokład stacji kosmicznej, też był całkiem postępowy – obok bursztynu, krajki i soli z Wieliczki miał ze sobą rycinę traktatu Kopernika, kopię strony doktoratu Curie-Skłodowskiej…
I robił badania naukowe. Ale z tego przebiło się bardzo niewiele. Lotu ani lądowania nie przygotowano na poziomie narracyjnym – tu wracamy do Gramsciego i przekładu idei na ludzki zdrowy rozsądek. Przychodzi mi do głowy taka smutna dość analogia z czasów Gagarina. Otóż przywódcy KPZR bardzo się starali, żeby powiązać radziecki program kosmiczny z ogólnym programem oświecenia publicznego, jakąś misją cywilizacyjną…
Żeby ten cały kosmos był do ogarnięcia na poziomie chłopskiego rozumu?
Dokładnie. Tylko że nie zawsze udawało się przygotować pod to grunt. Mój ulubiony przykład to autobus jeżdżący gdzieś na głębokiej prowincji, który jest równocześnie obserwatorium, ma zainstalowany teleskop i służy do objaśniania ludności astronomii i kosmosu.
I oto mamy scenę: jakiś kołchoźnik w mocno podeszłym wieku za nic nie może się oderwać od teleskopu. Ale nie dlatego, że tak go lot Gagarina czy spacer kosmiczny Leonowa fascynują, tylko jest już u schyłku życia i chce koniecznie zobaczyć, co go czeka, jak już umrze.
I wpatruje się w niebo?
Tak, rozumiane jak najbardziej religijnie. Okazało się więc, że nowoczesny artefakt bez przygotowania, bez narracyjnej obróbki bynajmniej nie musi zmienić świata. To nie jest automat – teleskop w takim przypadku nie oświeca, tylko dostarcza paliwa prawosławnie wytrenowanej wyobraźni religijnej. Ta lekcja jest bardzo ważna.
I my jej nie odrobiliśmy?
Zupełnie nie. Oczywiście, można wszystko zrzucić na polską polaryzację, że jak to mąż posłanki PO, to na dzień dobry go pół kraju nie cierpi. Albo że telewizje śniadaniowe potrafią opowiadać tylko o pierogach… Ale tu problem jest głębszy. W sferze publicznej dominuje logika komercyjna: co ma z tego biznes? Ale przecież w ramach biznesowych od lotu kosmicznego bardziej namacalny jest nowy smartfon albo hulajnoga. Krótko mówiąc: Sławosz Uznański-Wiśniewski wylądował trochę jak ten teleskop w kołchozie – bez przygotowania. Na pustym polu.