Unia Europejska

„Śmierć to nic w porównaniu z tym, co zobaczyłem”

W centrum Berlina zbudowaliśmy sobie lager.

Na Ohlauer Straße w Berlinie stoi szkoła. Kiedyś prowadzono w niej lekcje dla licealistów i licealistek. Później stała pusta. Teraz mieszkają w niej uchodźcy. Za bramą strzeżoną siedem dni w tygodniu, 24 godziny na dobę, przez dwóch strażników.

– Nie, nie! Tutaj nie wolno robić zdjęć. Na zewnątrz za kratą można – słyszę kilka sekund po tym, jak decyduję się wejść na teren szkoły. Widzę, że oprócz ochroniarzy zmierza w moją stronę uśmiechnięty mężczyzna w zimowej czapce i lekkiej puchowej kurtce. To Alnour Ahmad-Hassan, mieszkaniec szkoły. Uspokaja ochroniarza.
– Dobra, chodźmy stąd. Tam na rogu jest kawiarnia. Można usiąść, pogadać w spokoju – proponuje Alnour.
– Czyli tak to teraz tutaj wygląda? – dopytuję ze zdziwieniem.
– Mniej więcej. Widzisz, całkowicie nas izolują.

Zamknięte wejście do budynku szkoły im. Gerharta Hauptmanna przy Ohlauer Straße. Berlin, 2 lipca 2014, fot. Andrea Linss

**

– Co chciałbyś wiedzieć? – pyta Alnour kilkanaście minut później, popijając czarną kawę.
– W zasadzie, to wszystko.
– Skoro wszystko, to dobrze byłoby zacząć od początku.
– Czyli od kiedy?
– Powiedzmy, że od sierpnia 2012, to były dwa miesiące przed październikiem, kiedy dotarliśmy do Berlina. Wtedy tak naprawdę zaczął się nasz ruch. Z lagrów dla uchodźców wyruszyły dwie grupy – jedna jechała autobusem z Brunszwiku, a druga szła na pieszo z Würzburga.
– A ty, w której byłeś grupie?
– W tej autobusowej. Lager, w którym siedziałem, był nie do zniesienia. Daleko za miastem, godzinę drogi od jakichkolwiek zabudowań. Praktycznie nie mieliśmy żadnej opieki zdrowotnej. Nie mogliśmy się przemieszczać. Ile jest landów w Niemczech? Szesnaście, tak? A my mogliśmy poruszać się tylko w granicach jednego.

Wszędzie było pełno policji. Czuliśmy się jak w więzieniu. Do jednego pokoju pakowali po kilkanaście osób. To były warunki jak dla zwierząt, a nie dla ludzi. Zdecydowaliśmy się uciec z tego miejsca.

Tam w Brunszwiku sporo było Sudańczyków, bo oni dzielą ludzi zgodnie z narodowością. Ja pochodzę z Sudanu, dlatego tam wylądowałem. Uchodźcy z Erytrei przewożeni są do Frankfurtu. Pomyśleliśmy, że pojedziemy tam, gdzie mamy jakieś kontakty. Okazało się, że znamy ludzi głównie na Kreuzbergu w Berlinie. Tutaj jest sporo imigrantów, więc mieszają się ze sobą i jakoś da się żyć.

– Długo planowaliście tę ucieczkę?
– Zorganizowanie autobusu zajęło nam jakieś dwa tygodnie. Wynajęliśmy go normalnie za pieniądze, które mieliśmy od wspierających nas osób. Podczas wydarzeń, które organizujemy teraz, też jest zawsze ktoś z puszką, do której można wrzucić jakąś dotację dla ruchu. Oczywiście, zawsze staramy się mówić, na co zbieramy te pieniądze. Wtedy chodziło o ten autobus i jakieś namioty.
– A strażnicy w lagrze wiedzieli, że chcecie uciec?
– Szczerze mówiąc, to nie wiem. Nie bardzo nas to wtedy interesowało. Bo kiedy wiedzieliśmy już, że stamtąd uciekniemy, wreszcie poczuliśmy się wolni. Nie jak kryminaliści, których próbowano z nas zrobić. Wiedzieliśmy, że mamy swoje prawa i właśnie zaczynaliśmy o nie walczyć. Wtedy chodziło nam o trzy rzeczy: wolność przemieszczenia się, poprawę warunków w lagrze i walkę z deportacjami. W dniu, kiedy podjechał autobus, zaczęli nam grozić, że postawią nas przed sądem. A niech stawiają. Nie jestem kryminalistą, żeby bać się sądu. Mówili też, że będziemy musieli płacić jakieś wysokie grzywny – tysiące euro. Powiedziałem im, że nie zobaczą ani jednego eurocenta. Mówili też coś o pracach społecznych. To dopiero nowość! Przez cały czas, kiedy chcieliśmy pracować, to słyszeliśmy, że nie ma takiej możliwości. A żeby nas ukarać, to nagle mogliśmy pracować. I jeżeli ktokolwiek złamał wtedy prawo, to ci, którzy decydują o warunkach, w których byliśmy trzymani, a nie my.

Mniej więcej tak wyglądało to u nas, w ekipie z Brunszwiku. Mieliśmy kontakt jednocześnie z ludźmi z Würzburga, którzy przygotowywali swój marsz. Tam dość aktywny był Turgay z Turcji. Poznałeś go już?

**

Kilka dni przed rozmową z Alnourem miałem umówione spotkanie w Café Kotti – to jedno z tych miejsc, w których możecie być pewni, że w drodze od stolika do toalety natknięcie się na jakiegoś lewicowego aktywistę. Swojego rozmówcę znałem ze zdjęć fotoreporterów, którzy relacjonowali marsz z Würzburga i późniejszą okupację Oranienplatzu przez uchodźców. Wyraźnie zarysowana szczęka, mocny nos, gęsty, ale przystrzyżony zarost, przenikliwe, inteligentne spojrzenie. Okulary bez oprawek, na cienkich drucikach. Prawie zawsze uśmiechnięty. Taki wizerunek Turgaya zapamiętałem ze zdjęć.

Turgay Ulu z synem podczas protestu głodowego na Oranienplatzu. Berlin, 12 kwietnia 2014, fot. Andrea Linss

Dlatego musiałem przejść się po kawiarni kilka razy, zanim zorientowałem się, że posępny facet siedzący przy wejściu to mój rozmówca. Dopiero jak usadowiliśmy się przy stoliku, przypomniało mi się spojrzenie, które widziałem na zdjęciach. Teraz towarzyszyła mu posiwiała broda i dłuższe włosy skręcające się samoistnie w dredy.

– Powiedz mi lepiej, jak wygląda sytuacja uchodźców w Polsce? Są jakieś protesty? Jest jakiś opór? – Turgay zaczyna od pytania. Później zdradzi mi, że sam też jest dziennikarzem.
– Nie za bardzo. O tym, że atmosfera wokół uchodźców w Polsce przypomina raczej to, co się dzieje na Węgrzech, pewnie już wiesz. Paskudny rasizm wychodzi zarówno z ludzi, jak i polityków. Nie pamiętam czegoś podobnego w ostatnich dwudziestu pięciu latach. Oczywiście są takie inicjatywy jak „Chlebem i solą” czy lokalne grupy wspierające uchodźców – mogę dać ci do nich kontakt później – ale Polska to przede wszystkim kraj, przez który uchodźcy jadą do Niemiec. Mało kto chce zostać u nas z własnej woli. A ty, Turgay, jak znalazłeś się w Berlinie?
– Przyjechałem z więzienia w Stambule.
– Tak po prostu? Wsiadłeś w samochód i przyjechałeś?
– Pewnie, że nie. W tym więzieniu wylądowałem w 1996 roku i spędziłem w nim kolejne piętnaście lat swojego życia. Bez wyroku. Turecki rząd oskarżył mnie o działalność terrorystyczną. Nie spodobały im się teksty, które pisałem, moje książki i to, że byłem częścią grupy nieortodoksyjnych marksistów. Szacuje się, że w Turcji jest obecnie nawet do 10 tysięcy więźniów politycznych. Jak jesteś lewicowym dziennikarzem, wykładowcą, intelektualistą, to masz spore szanse, żeby wylądować w więzieniu z łatką terrorysty.
– A jak udało ci się wydostać z tego więzienia?

Turgay (po prawej) przemawia podczas protestu przeciwko deportacjom. Berlin, 18 września 2013, fot. Andrea Linss

– Interweniowała w mojej sprawie Amnesty International. Dzięki nim udało mi się uciec do Grecji – w niemieckim raporcie AI doczytuję, że Turgay został aresztowany 29 maja 1996 roku w Stambule, a 7 czerwca oficjalnie oskarżony o „próby obalenia przemocą porządku konstytucyjnego”. Kilka akapitów dalej pojawia się informacja, że w areszcie policyjnym Turgay był torturowany i zmuszany do podpisywania fałszywych zeznań. – W Grecji też wylądowałem w więzieniu na trzy miesiące. Ale po strajku głodowym mnie zwolnili. Wtedy wyruszyłem do Niemiec. Najpierw do Kolonii, gdzie złożyłem wniosek o azyl i musiałem przebywać w lagrze. Później przewieźli mnie do Osnabrücku, gdzie uchodźcy mieszkają w dawnych koszarach dla holenderskich żołnierzy. Tam organizowałem akcje ulotkowe. Za to przenieśli mnie do Hanoweru.

Wtedy zrozumiałem, że pojedyncze protesty nic nie zmienią, bo zawsze mogą cię przenieść.

Skontaktowałem się z różnymi grupami antyrasistowskimi i antykapitalistycznymi, które znałem, i wpadliśmy na pomysł tego marszu z Würzburga do Berlina pod hasłem Break Isolation [Przełamać izolację]. Szliśmy pieszo 600 kilometrów i po drodze odwiedzaliśmy różne lagry dla uchodźców.

– Jak was przyjmowali w tych obozach?
– Na początku raczej z lękiem. Pukałem do każdego pokoju i rozmawiałem z mieszkańcami. Większość mówiła, że to jest dobry pomysł i go popierają, ale boją się reakcji ludzi na zewnątrz, że negatywnie zareagują na protestujących uchodźców. Ostatecznie udało nam się zebrać kilkaset osób i faktycznie przełamać izolację. Wyszliśmy z obozów i sprzeciwiając się nieludzkiemu prawu, przekroczyliśmy granice landów, a dzięki ogromnemu wsparciu, jakie dostaliśmy, nie zostaliśmy za to ukarani. To duży sukces!
– A co teraz planujesz?
– Chcemy postawić na Oranienplatzu statek.
– Statek?
– Tak, taki normalny, spory statek rybacki, którym uchodźcy dopływają do wybrzeży Europy i zorganizować w nim centrum informacyjne dla uchodźców. Ale władze dzielnicy są niezbyt przychylne temu pomysłowi, więc będziemy musieli chyba postawić budowlę, która przypomina statek.
– A twoje osobiste plany?
– Trudno cokolwiek przewidzieć w moim wypadku. Dokumenty mam ważne do marca 2016 roku. Nie wiem, czy po tym czasie niemiecki rząd nie będzie chciał się mnie pozbyć. Na stronie rbb, takiego berlińskiego radia, pojawiło się już moje zdjęcie z podpisem, że jestem terrorystą, który podburza ludzi do buntu, więc zobaczymy. Na pewno dalej będę pisał swoje teksty. Ostatnio opublikowałem artykuł o tym, że w Niemczech nie będzie rewolucji, bo tutaj działalność polityczna sprowadza się do hobby, takiego popołudniowego aktywizmu. Społeczeństwo jest za bardzo zadowolone, kapitalizm daje ludziom zbyt dużo cukierków, rozumiesz? Już prędzej w Grecji coś się wydarzy, albo w Hiszpanii, albo Rożawie [Zachodni Kurdystan – przyp. red.].

**

– Ile osób wsiadło do tego autobusu, który zabrał was z lagru w Brunszwiku? – pytam Alnoura, pijąc pierwszy łyk zielonej herbaty. Zupełnie zapomniałem, że ją zamówiłem.
– Na początku było nas siedem osób.
– To niewiele.
– Jasne. Tylko że do Berlina dojechaliśmy już w 70 osób!
– To skąd one się wzięły?
– Jeździliśmy od jednego lagru do drugiego i namawialiśmy ludzi, żeby się do nas przyłączyli. Nie było to łatwe, bo musieliśmy się porozumieć w kilku językach. Chociaż to było nic w porównaniu z tym, że ludzie po prostu się bali – głównie tego, że zrobią coś wbrew prawu i zostaną deportowani. Złamała ich ta atmosfera więzienia. Wiesz, w lagrze czujesz się jakbyś dzień za dniem umierał. Do tego jeszcze cały czas ktoś przychodził i chciał, żebyśmy coś podpisywali. A jak nie, to zawsze jedna groźba: deportacja.
– Jak wyglądał wasz przyjazd na Kreuzberg?
– Pamiętam, że byliśmy nieźle zmęczeni. Chociaż te dwa tygodnie to dla niektórych było tyle, co nic. Tam byli ludzie, którzy w podróży do Europy spędzili ponad dziesięć lat!

Alnour Ahmad-Hassan przygotowuje się do konferencji prasowej. Czwarty dzień eksmisji szkoły na Ohlauer Straße. Berlin, 27 czerwca 2014, fot. Andrea Linss

**

Jedną z takich osób jest Trésor, z którym umawiam się w jego mieszkaniu. Wynajmuje kawalerkę na Neukölln, kilka przecznic od ruchliwej Sonnenallee. Spotykamy się późnym wieczorem, bo Trésor przez cały dzień pracuje. Na początku to ja odpowiadam na jego pytania. Interesuje go, gdzie tekst będzie opublikowany, jaką linię ideologiczną promuje „Krytyka Polityczna”, czy działamy niekomercyjnie, czy publikujemy nasze teksty tylko dla odsłon i reklam. Po tym krótkim przesłuchaniu tłumaczy mi, że po prostu zbyt dużo już czasu poświęcił dziennikarzom, których na dobrą sprawę nie interesowała jego historia.

– Najgorzej było w Maroku. Wpadali na chwilę, pstryknęli kilka fotek i uciekali je sprzedać do swoich redakcji. Nawet ludzi o zgodę nie pytali. A wiesz, że zanim nie wyruszyłem w podróż do Europy, to w ogóle się nie interesowałem polityką?
– Sądząc po tym, co mówili mi twoi znajomi z Berlina, trudno w to uwierzyć – Trésor podobnie jak Turgay jest chyba na każdym zdjęciu z demonstracji, okupacji i marszy organizowanych przez uchodźców.
– Wiesz, w ciągu tych dziesięciu lat miałem sporo czasu, żeby nad tym wszystkim się zastanowić. Nawet pamiętam dokładnie moment, kiedy, powiedzmy, olśniło mnie. Siedziałem wtedy w więzieniu w Algierii. To był 2008 rok. Dowiedziałem się właśnie, że deportują mnie do Mali, na Saharę. Przecież to nie ma najmniejszego sensu, bo ja pochodzę z Kamerunu. Ale to nikogo nie interesowało. Zależało im na tym, żeby się mnie pozbyć.

Dlaczego oni w ogóle mnie deportują? Zadawałem sobie ciągle to pytanie. I nie znajdywałem żadnej sensownej odpowiedzi.

W pewnym momencie po prostu musisz jakoś wytłumaczyć sobie, dlaczego to wszystko, co przeżywasz, co widzisz, czego doświadczasz, w ogóle ma miejsce, bo inaczej zwariujesz.

– I kiedy to zrozumiałeś?
– Jak po tej deportacji dotarłem do Maroka. Tam zacząłem czytać pierwsze raporty na temat uchodźców i polityki migracyjnej pisane przez Lekarzy bez Granic. Władze Maroka otrzymują ogromne pieniądze z Unii Europejskiej, żeby zatrzymać migrantów w Afryce. Uniemożliwiają im wypłynięcie do Europy i deportują w głąb Afryki. Chociaż dobrze wiedzą, że oni i tak wrócą po kilku miesiącach. To jest gra, na której politycy robią pieniądze.
– Jak udało ci się dotrzeć do tych raportów?
– To nie było takie trudne. Poszedłem po prostu na jakieś spotkanie organizowane przez Lekarzy bez Granic. A przede wszystkim bardzo chciałem zrozumieć, dlaczego dzieje mi się to wszystko. Większość migrantów, których spotkałem, w ogóle nie zadaje sobie tych pytań. Są zakodowani tylko na jedną rzecz: przekroczyć granicę i dotrzeć do Europy. Nie mają siły, czasu albo kompetencji, żeby analizować polityczny wymiar tego wszystkiego. Dlatego między innymi zaangażowałem się w działania Coalition Internationale des Sans Papiers et Migrants [Międzynarodowej koalicji nieudokumentowanych migrantów] i sam ostatnio uruchomiłem bloga Voix des migrants [Głos migrantów]. Chciałbym, żeby ludzie zrozumieli sytuację, w której się znajdują.
– Co na nim publikujesz?
– Informacje o tym, jak wygląda życie tutaj w Europie. Wrzucam zdjęcia z różnych politycznych wydarzeń i krótkie informacje na temat różnych ważnych zmian, które wpływają na życie migrantów, tak jak to nowe prawo, które chce teraz przepchnąć niemiecki rząd.
– A byłeś jakoś zaangażowany w działania na Oranienplatzu albo w szkole na Ohlauer Straße?

Trésor (po lewej) na trasie Marszu wolności ze Strasburga do Brukseli. Kehl, 18 maja 2014, fot. Andrea Linss

– Mam tam pełno znajomych i dużo z nimi współpracuję. Byliśmy razem na przykład na Marszu wolności [Freedom March] ze Strasburga do Brukseli, ale na Oplatz raczej rzadko przychodziłem. Przyjechałem do Niemiec w 2013 roku, więc nie byłem na miejscu, jak to wszystko się formowało. Przyszedłem kilka razy i widziałem, że jest tam pełno podziałów, do tego miałem wrażenie, że niemieccy aktywiści cały czas chcieli dominować. Strasznie działa mi na nerwy, jak ktoś mówi, że jest sojusznikiem, a później okazuje się, że woli być dyktatorem. Dlaczego wy, Europejczycy, zawsze macie potrzebę dominacji? Nie rozumiem tego.

**

– Czekał ktoś na was na Kreuzbergu? Jak powstało miasteczko namiotowe na Oranienplatzu? – dopytuję Alnoura.
– Trochę namiotów przywieźliśmy ze sobą. Na miejscu czekali na nas uchodźcy z Iranu, którzy mieli swój namiot i sporo ludzi z dzielnicy bardzo chętnych do pomocy. Od razu zabrali się za budowanie obozowiska. Na zaimprowizowanej scenie cały czas ktoś przemawiał. Najważniejsza wiadomość była taka, że to nie koniec, tylko początek. Na szóstego października planowaliśmy dużą demonstrację. Podzieliliśmy się już chyba pierwszej nocy na grupę zadaniową, grupę roboczą, grupę odpowiedzialną za przygotowanie demonstracji. Zorganizowaliśmy też ochronę obozu – i zmienialiśmy się na warcie w nocy, żeby zapewnić ludziom bezpieczeństwo.

Pierwszy tydzień pociągnęliśmy jeszcze na tym początkowym entuzjazmie. Czuliśmy się wolni. Nikt nam nie kazał nic robić. Wreszcie mieliśmy namiastkę normalnego życia. Ale później pojawiły się schody. Policja zaczęła nas nachodzić. Chociaż i tak było tam o niebo lepiej niż w lagrach, to miało miejsce kilka nieprzyjemnych incydentów.

– Jakich incydentów?
– Powiedzmy, że przychodzili ludzie i robili wszystko, żebyśmy nie czuli się zbyt mile widziani ze względu na to, że jesteśmy czarni. Niestety tak jest. Czujemy, że jest różnica nawet w tym, jak traktuje się uchodźców z Afryki i z innych krajów. Na demonstracjach kręcą się na przykład tacy goście, po których od razu widać, że są nazistami. Od niektórych ludzi z innych lagrów słyszałem, że musieli regularnie walczyć z pożarami, bo jakieś bojówki podpalały ich baraki. W końcu pożary pojawiły się też na Oplatzu. Najpierw spłonęły toalety, a później taka budowla, którą postawiliśmy.
– A ile osób ostatecznie zamieszkało na Oplatzu?
– Najwięcej to było nas tam chyba ze trzysta osób.
– I jak radziliście sobie z konfliktami wewnątrz waszej grupy? Nie wierzę, że ich nie było.
– Pewnie, że się pojawiały. Konflikt jest wszędzie, gdzie jest tyle ludzi – to zupełnie normalne i nie należy się tego bać. Pierwszy taki istotny spór, który pamiętam, dotyczył strajku głodowego pod Bramą Brandenburską. Grupa ludzi bardzo silnie parła w stronę strajku, ale większość uważała, że powinno się go robić na końcu, a nie na początku. Umówmy się, to jednak jest niebezpieczne i bardzo mocne posunięcie. Uparli się i poszli na ten strajk jeszcze w październiku. Uzgodniliśmy, że ciągle jesteśmy jednym ruchem, wspieramy się nawzajem, ale nie wszyscy będziemy strajkować w ten sposób od samego początku.

**

W październiku 2012 roku przyjechałem do Berlina na konferencję. Kiedy spacerowałem przez Unter den Linden, minęła mnie rozpędzona karetka na sygnale. Wpadła na plac pod Bramą Brandenburską, a przez tylne drzwi wyskoczyli z niej sanitariusze, którzy podbiegli do ludzi zawiniętych w śpiwory i osłoniętych kolorowymi parasolkami. Pod kocami i parasolami leżało z kilkanaście osób. Wszyscy mieli wyraźnie zapadnięte policzki i mocno pożółkłe oczy. Dowiedziałem się, że to już dziewiąty dzień strajku głodowego. Nikt nie miał siły ze mną rozmawiać, a ci, którzy wykrzesali z siebie resztki energii, w przerażeniu obserwowali akcję ratowników medycznych.

Protest głodowy pod Bramą brandenburską. Berlin, 28 października 2012, fot. Andrea Linss

Mężczyzna w czerwonej kamizelce z krzyżem na plecach uciskał klatkę piersiową jednego z protestujących uchodźców. Po dziewięciu dniach głodówki dostał zapaści. Zabrała go karetka i, jak miałem dowiedzieć się później, przeżył.

Najbardziej zdumiewające jednak było to, że zarówno głodujący uchodźcy, jak i sama akcja ratowników zdawały się zupełnie nie obchodzić spacerujących obok przechodniów. Dosłownie kilka metrów od grupki wycieńczonych azylantów turyści robili sobie selfie z naciągaczami paradującymi w mundurach żołnierzy NRD i RFN.

– Głodówka może być bardzo skuteczna, ale to nie był czas, żeby ją zaczynać – powiedział mi trzy lata później Turgay, który podziela opinie Alnoura na temat tego konkretnego protestu. – A poza tym, do strajku głodowego trzeba się dobrze przygotować. Inaczej to jest cholernie niebezpieczne. W więzieniu w Stambule robiliśmy różne rzeczy, żeby walczyć o swoje prawa. Irańscy więźniowie na przykład specjalizowali się w zaszywaniu sobie ust. Rozumiesz? W proteście przeciwko cenzurze. Ale głodówki zawsze zostawialiśmy na koniec, kiedy nic innego już nie mogliśmy zrobić. Wtedy w październiku to był dopiero początek, a nie koniec.

**

– Alnour, a jak oni głodowali pod tą bramą to, co wy robiliście na Oplatzu?
– Z takich najbardziej konkretnych rzeczy, to blokowaliśmy deportacje.
– Jak to się robi?
– Jedziesz na lotnisko i blokujesz. Policja doprowadza do samolotu ludzi, którzy według władzy powinni zostać deportowani. Wtedy my siadamy i blokujemy bramkę. I tyle. Czasami dochodziło do przepychanek, czasem kogoś aresztowali. Ale jak jest dużo ludzi, to policja odpuszcza. W ten sposób udało nam się przedłużyć o kilka miesięcy pobyt wielu osobom – to bardzo ważne, bo można w tym czasie składać odwołania, walczyć o prawo do pobytu w Niemczech. Codziennie kilka osób jest deportowanych. A przez te nowe ustawy będzie ich dużo więcej.

**

Kiedy dowiedziałem się od głodujących pod Bramą Brandenburską o obozie rozbitym na Oranienplatzu, od razu wsiadłem w metro i pojechałem na miejsce. Nie wróciłem już na konferencję o przyszłości Europy, bo miałem wrażenie, że ta przyszłość rozgrywa się właśnie w prowizorycznych namiotach rozbitych pomiędzy transparentami z napisem: Kein mensch ist illegal [Żaden człowiek nie jest nielegalny]. Krótkie rozmowy, które przeprowadziłem wtedy z mieszkańcami Oplatzu, skupiały się wokół jednej kwestii – przeszywającego zimna, coraz bardziej utrudniającego codzienne funkcjonowanie.

**

– Do szkoły przeprowadziliście się jakoś po dwóch miesiącach od przyjazdu do Berlina, prawda? – pytam Alnoura.
– Tak, to było jakoś w grudniu 2012 roku.
– Dlatego, że było zimno?
– Dokładnie. Na Oplatzu nie było jeszcze wtedy ani prądu, ani ogrzewania. Zrobiło się cholernie zimno. Na jednym ze spotkań ktoś w końcu powiedział głośno to, co wszyscy myśleli: musimy znaleźć nowe miejsce. Okazało się, że to nie było wcale takie łatwe. Szukaliśmy go gdzieś przez dwa tygodnie. W końcu znaleźliśmy szkołę. Wszedłem do środka z kilkoma osobami i uznaliśmy, że chcemy tu zostać. Pamiętam, że ktoś zapytał nas, czy nie boimy się zajmować tego budynku. Ale jak nie masz nic do stracenia, to po prostu przestajesz się bać.

Alnour przemawia podczas konferencji prasowej pod szkołą na Ohlauer Straße. Berlin, 27 czerwca 2014, fot. Andrea Linss

**

To ostatnie zdanie Alnoura słyszałem już kilka razy od innych uchodźczych aktywistów. Najczęściej powtarzał je chyba Trésor.

– Ja naprawdę niczego się już nie boję. Szczerze mówiąc, to śmieszy mnie to, jak ci niemieccy policjanci poubierają się w te swoje zbroje i myślą, że nas tym przestraszą. Co oni mogą mi zrobić? Nawet niech mnie zabiją. To i tak jest nic w porównaniu z tym, co widziałem przez te dziesięć lat. Ludzie, z którymi się przyjaźniłem, umierali z wycieńczenia i musiałem ich grzebać. Nie pamiętam, ile razy miałem broń przystawianą do skroni przez przemytników. Poczekaj, pokażę ci coś – Trésor wyciąga zza szafki grubą kopertę. Na stoliku przed nami lądują fotografie. – Robiłem te zdjęcia najczęściej wtedy, kiedy myślałem, że już zginę. Po to, żeby był dowód na to, że ja, Trésor dotarłem do tego i tego miejsca. Patrz, tutaj jest mój znajomy, ten, który umarł.
– Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że na tym pontonie dopłynąłeś do Europy? – podnoszę zdjęcie, na którym Trésor pompuje ciemnogranatowy ponton z żółtymi napisami (nie wygląda dużo lepiej niż te, które można kupić w sklepie z zabawkami na plażę).
– Pewnie, że tak! A ty, co myślałeś? Że z Maroka do Hiszpanii to, na czym się płynie? Pompujesz ponton, a później wiosłujesz. Sześć godzin nam to zajęło. Więc możesz naprawdę napisać, że niczego się nie boję.

**

– Po prostu weszliście sobie do budynku i go zajęliście? Nie wyrzuciła was policja? Od znajomych z Berlina słyszałem, że lata 90. skończyły się na dobre i praktycznie nie da się już nic zeskłotować na dłużej niż kilka godzin. Podobno policja reaguje bardzo szybko – wypytuję Alnoura o szczegóły przejęcia szkoły na Ohlauer Straße.
– Masz rację. Od samego początku wiedzieliśmy, że kiedyś przyjdzie policja. I przyszła. Dali nam trzy dni, żeby się namyślić, co z nami zrobić. Po tych trzech dniach ktoś z miasta przyszedł i powiedział, że mamy jeszcze miesiąc. I znowu po miesiącu, kolejne trzy. A później dołożyli jeszcze sześć. Na początku szkoła była tylko miejscem, w którym spaliśmy. Teraz z tej ekipy, która na początku zajęła szkołę, zostałem ja i jeszcze jeden gość. W nocy spaliśmy w szkole, a w dzień chodziliśmy na Oplatz – wspomina Alnour.

x
Wejście do okupowanej szkoły przy Ohlauer Straße. Berlin, 24 czerwca 2014, fot. Andrea Linss

Po kilku tygodniach od zajęcia budynku przez uchodźców szkoła tętniła życiem. Stała się nieformalnym centrum politycznej aktywności w Berlinie. Swoje spotkania organizowała tam między innymi koalicja Blockupy, która w marcu 2015 roku zablokowała otwarcie nowej siedziby Europejskiego Banku Centralnego we Frankfurcie.

– Teraz, ten czas, kiedy pełno ludzi kręciło się wokół szkoły, jest tylko wspomnieniem, nie?
– Niestety. Zrobili nam te karty i jest prawie jak w lagrze. A my zawsze chcieliśmy, żeby to było miejsce, gdzie będą mogli schronić się ludzie, którzy nie mają dokąd pójść. Nie tylko uchodźcy. Wszyscy, którzy potrzebują miejsca do spania. W pewnym momencie było nas tam blisko czterysta osób. To naprawdę sporo. I tam jeszcze trudniej było uniknąć konfliktów. Zwłaszcza przy tych warunkach, które panowały w szkole.
– Mieliście ogrzewanie? Dostęp do toalet, łazienek, pryszniców?
– Ogrzewanie jest. Toalety też są sprawne. Ale zawsze był problem z prysznicem. Na kilkaset osób był tylko jeden! Wyobrażasz to sobie? Poprosiliśmy w końcu osobę z miasta odpowiedzialną za utrzymanie budynków komunalnych, żeby zamontowali więcej tych pryszniców. Zawsze odpowiadali, że nie mogą, bo coś tam. Zbywali nas po prostu, dzień za dniem, tydzień za tygodniem, a ludzie ciągle musieli radzić sobie z jednym prysznicem. Coraz częściej dochodziło do kłótni. W końcu jedna z nich skończyła się tragicznie, w szarpaninie zginął jeden z mieszkańców szkoły – Alnour o wszystkich wcześniejszych wydarzeniach opowiadał z imponującym spokojem. Ale wracanie pamięcią do tej sytuacji wyraźnie go denerwuje. Zaczyna postukiwać zapalniczką o blat naszego stolika.

O problemach wywołanych brakiem pryszniców mówią wszyscy moi rozmówcy. Każdy z nich relacjonuje również sprawę zabójstwa, o której wspomina Alnour. W przepełnionym budynku na Ohlauer Straße spory z czasem przeradzały się w kłótnie, a te w walki na pięści.

Zmęczonym, głodnym, zagrożonym eksmisją i deportacją mieszkańcom coraz trudniej było ze sobą żyć. Na pewnym etapie było jasne, że ktoś w końcu wyprowadzi jeden zbyt silny cios, albo spróbuje wzmocnić swoje argumenty przy użyciu broni.

Ostatecznie, tak właśnie się stało w kolejce do prysznica. Daniel Mützel, niemiecki aktywista, który z bliska przyglądał się rozwojowi wypadków w szkole zajętej przez uchodźców, mówi wprost: – To politycy z premedytacją wykończyli ich [uchodźców] tymi prysznicami. Sam przychodziłem na te rzekome negocjacje i nawet mówiłem, że znam osobę, która może zamontować tutaj prysznice bezpłatnie. Nie było na to zgody. Więc doszło do tego, do czego doszło.

– Po tej śmierci znowu wyszliśmy na ulicę i domagaliśmy się tych pryszniców nie tylko w pismach słanych do miasta, ale demonstrując pod dworcem głównym. To władze były winne tej śmierci. Wiedzieli, jaka jest sytuacja i nic nie chcieli z nią zrobić. Zamiast kabin prysznicowych dostaliśmy list eksmisyjny – kontynuuje Alnour, coraz bardziej poirytowany.
– Ale od razu kazali się wam wynosić, czy ktoś spotkał się z wami, żeby wypracować jakiś kompromis?
– Pełno było tych spotkań. Jedne bardziej pozbawione sensu od drugiego. Oni cały czas naciskali na to, żebyśmy opuścili szkołę. Nawet obiecywali, że zorganizują nam miejsce poza Berlinem. Później, że w Berlinie, tylko gdzie indziej. Robili wszystko, żeby pozbyć się nas ze szkoły. Ale my przecież z takich miejsc, lagrów, uciekliśmy właśnie. Chcieliśmy w szkole zorganizować międzynarodowe centrum dla uchodźców, a nie wracać do zamkniętych obozów. Plany były takie, żeby w szkole działał punkt informacyjny dla nowo przybyłych – władze nie ustosunkowały się nawet do tego pomysłu.
– A jak przebiegała sama eksmisja? Najpierw przyszedł list, czy od razu wjechały radiowozy?
– Przyszedł list. Tylko nie było mnie wtedy w Berlinie. Sporo osób z ruchu szło w tych dniach w Marszu wolności ze Strasburga do Brukseli. Kiedy doszliśmy do celu, odebrałem telefon od znajomych, którzy zostali w szkole. Przeczytali mi ten list i wynikało z niego, że za trzy dni musimy wyprowadzić się z budynku przy Ohlauer Straße. Napisali też, że dla uchodźców znajdzie się miejsce w Spandau, innej dzielnicy Berlina. Tylko że, tak jak ci mówiłem, my nie dzieliliśmy ludzi na uchodźców i nieuchodźców – w szkole mieszkał każdy, kto potrzebował dachu nad głową. Co stałoby się z nimi, gdybyśmy zgodzili się na propozycję miasta?
– Pewnie zostaliby na ulicy.
– Pewnie tak. A w szkole część ludzi nawet chciała się zgodzić na tę propozycję. Mimo że nie widzieli miejsca, do którego rzekomo chcieli nas przenieść. Ja byłem zdecydowanie przeciw. Kilka tygodni i by nas wyrzucili stamtąd, i znowu wrócilibyśmy do punktu wyjścia, do lagrów. Więc na takim większym zgromadzeniu podjęliśmy decyzję, że kto chce, zostaje w szkole i walczy, a kto nie chce – droga wolna. Przecież nikogo nie będziemy siłą zatrzymywać. Ale powiedzieliśmy też jasno do tych, którzy chcieli odejść, żeby później już nie wracali.
– Kiedy to było?
– Jakoś dzień przed planowaną eksmisją. Później całą noc nie mogłem zasnąć. Zresztą nie tylko ja. Więc siedzieliśmy i dyskutowaliśmy, co możemy zrobić, żeby tu zostać. W miarę szybko uformowała się grupa dziewięciu osób, które zapowiedziały, że są gotowe na wszystko. Wymyśliliśmy, że pójdziemy na dach.
– Na dach? Po co?
– Żeby skoczyć z niego, jak będą chcieli nas wyrzucić. Nie po to walczyliśmy dzień w dzień przez trzy lata, żeby wracać do lagrów – Alnour zagląda do swojej filiżanki i znajduje tam jeszcze resztkę kawy, która teraz musi być paskudnie zimną lurą. Wydaje mi się, że robi to, żebym mógł przetrawić to, co właśnie powiedział. – Wcale nie tak łatwo było wyjść na ten dach. W kilku musieliśmy wyważyć takie ciężkie drzwi. Ale się udało i w razie czego, mieliśmy wszystko przygotowane na następny dzień. Jak pojawi się policja, to biegniemy na dach – Alnour znowu sięga po filiżankę. Teraz już na pewno nic w niej nie zostało.

Policja usuwa protestujących. Trzeci dzień eksmisji okupowanej szkoły na Ohlauer Straße. Berlin, 26 czerwca 2014, fot. Andrea Linss

24 czerwca 2014 policja pojawiła się na Kreuzbergu w liczbie, która zdumiała chyba wszystkich. Włącznie z mieszkańcami okolicznych budynków. Barierki policyjne ustawiono w promieniu kilku przecznic od szkoły. Po południu ludzie wracający z pracy do swoich domów musieli wdawać się w długie dyskusje z funkcjonariuszami sprawdzającymi dokładnie ich dokumenty. – To była największa operacja policyjna w historii współczesnego Berlina. A wiesz, jak u nas wygląda pierwszy maja. Niewiarygodne to było – entuzjazmował się mój znajomy dziennikarz.

Alnour pamięta dzień, w którym próbowano wyrzucić uchodźców z opuszczonego budynku przy Ohlauer Straße bardzo dokładnie. – Sporo ludzi wyszło ze szkoły, jak zobaczyło policję. Jeden po drugim zaczęli wychodzić. Zostało nas tam może z pięćdziesiąt osób. A jeszcze dzień wcześniej było nas prawie czterysta osób. Ale my się nigdzie nie wybieraliśmy. Zabarykadowaliśmy się w szkole. Jak zobaczyliśmy, że policjanci próbują wejść do budynku, to pobiegliśmy na dach. W końcu nie mieliśmy już nic do stracenia. Ktoś zabrał ze sobą butelki napełnione wodą i zatkane szmatą. Wiesz, z dołu nie widać, czy to woda, czy benzyna – Sudańczyk pierwszy raz od początku naszej rozmowy śmieje się, wspominając, jak udało im się przestraszyć uzbrojonych policjantów. – Wokół szkoły porozlewaliśmy trochę prawdziwej benzyny, tak, żeby bali się, że chcemy puścić wszystko z dymem. Myśleli, że zwariowaliśmy. Po pierwszym dniu byliśmy pewni, że oni boją się bardziej od nas.

Jeden z uchodźców na dachu okupowanej szkoły na Ohlauer Straße. Pierwszy dzień eksmisji. Berlin, 24 czerwca 2014, fot. Andrea Linss

– Co widziałeś, jak stałeś na tym dachu?
– Zastępy policji, barierki. Mówię ci, ile ich tam wtedy przyjechało… Włącznie z negocjatorem, który próbował nakłonić nas do tego, żebyśmy zeszli z dachu i wyszli z budynku. Nie było na to szans. Dobrze wiedzieliśmy, jakby się to skończyło, i twardo staliśmy na pozycji, że nigdzie się stąd nie wybieramy.
– Jak długo to trwało?
– Dziewięć dni. Mieliśmy sporo czasu, żeby pomyśleć, czego tak naprawdę chcemy. Doszliśmy do wniosku, że musimy zrobić w tej szkole międzynarodowe centrum dla uchodźców. Włączyliśmy ten pomysł do naszych żądań. Chcieliśmy podzielić cały ten kompleks budynków szkolnych na dwie części – w jednej byłyby miejsca do spania, a w drugiej sale, gdzie moglibyśmy organizować różne działania – informować ludzi o ich prawach, spotykać się na dyskusje. I zależało nam na tym, żeby to centrum powstawało z naszym udziałem. Po dziewięciu dniach podpisaliśmy ostatecznie porozumienie z Hansem Panhoffem (odpowiedzialnym za utrzymanie budynków na Kreuzbergu) i Janą Borkamp (miejską radną). Dostaliśmy gwarancję, że nasze żądania zostaną spełnione.
– I wtedy odeszła policja?
– Tak, spakowali się i pojechali. Ale zostawili po sobie budkę strażniczą, w której teraz stacjonuje ochrona. Zresztą sam ich widziałeś.
– Pamiętasz, jak się czułeś wtedy?
– Byłem totalnie wyczerpany, ale trzymało mnie przy życiu to, że nam się udało, że wygraliśmy. Widzieliśmy też, że dostaliśmy ogromne wsparcie od ludzi z zewnątrz. Niestety, to poczucie zwycięstwa nie trwało długo.

Policjanci nadzorują przebieg eksmisji szkoły okupowanej przez uchodźców. Berlin, 24 czerwca 2014, fot. Andrea Linss

– Dlaczego?
– Po dwóch, trzech miesiącach wyglądało na to, że wszystko zacznie się od nowa. Znowu przyszedł ktoś z władz i powiedział, że musimy się wynosić. Przecież podpisali z nami porozumienie w obecności prawników i dziennikarzy. Tylko niczego z tego, co ustaliliśmy, nie dotrzymali. Więc skontaktowaliśmy się z naszymi prawnikami i oni uznali, że trzeba iść z tym do sądu. Dla władz to było zaskoczenie, bo spodziewali się pewnie, że po cichu uda się nas wykurzyć, ale my byliśmy dobrze przygotowani. Sąd na początku października 2015 uznał, że nie mają najmniejszego prawa nas eksmitować. A porozumienie, które podpisaliśmy, jest ważne.
– Czy to znaczy, że już macie spokój?
– Bynajmniej. Skoro nie udało się nas wyrzucić, to próbują nas pozbawić przynajmniej wsparcia opinii publicznej. Nie wiem, ile razy słyszałem, że jesteśmy kryminalistami, że wszyscy handlujemy dragami w Görlitzer Parku. To nieprawda, ale nawet gdyby ktoś ze szkoły rzeczywiście się tym zajmował, to szczerze, nie widziałbym w tym nic nadzwyczajnego – nie mamy żadnych pieniędzy, nie możemy pracować, co mamy robić?

Jesteśmy też podobno bardzo niebezpieczni – to wytłumaczenie dla zatrudnienia ochrony, założenia łańcucha na bramę i wprowadzenie kategorycznego zakazu odwiedzin. Nawet jak przyjechała do nas Angela Davies, to nie chcieli jej wpuścić.

Przyjechało kilku policjantów i zaczęli wypytywać, co to za kobieta. Ręce mi opadły, powiedziałem im tylko, żeby się swojego szefa zapytali, może jest bardziej ogarnięty od nich. Ostatecznie my musieliśmy wyjść do niej.

Znowu jesteśmy w więzieniu. Wychodzisz ze szkoły, musisz pokazać kartę, wpisać nazwisko, jak wchodzisz, to samo. To wszystko kosztuje absurdalnie dużo pieniędzy. Gdzieś czytałem, że firma ochroniarska dostaje za to 110 000 euro miesięcznie. I po co? Ktoś z nas prosił o tych ochroniarzy? Pewnie, że nie. Ale później będzie argument, ile kosztujemy niemieckich podatników.

– Ciekawe, ile pryszniców można za to zamontować – wtrącam.
– Właśnie! Nie powiedziałem ci, że w końcu naprawili drugi. Żeby nie było zbyt dobrze, w jednym jest tylko zimna woda, a w drugim gorąca. Na dwadzieścia pięć osób mamy teraz dwa prysznice. Wszystko to jest taka gra na uprzykrzenie nam życia. Bezpośrednio po tej próbie eksmisji ochroniarze chodzili za nami wszędzie. Nawet do toalety. Nie możemy też liczyć na żadną pomoc medyczną, za co jedna z naszych sióstr, Mimi, zapłaciła życiem.

Alnour odpowiadał do tej pory na każde moje pytanie jak wprawny rzecznik prasowy. Zresztą nic w tym dziwnego, nie po raz pierwszy przedstawiał historię ruchu uchodźczego dziennikarzom. Opowiadanie o Mimi jednak dużo go kosztuje. Jego lekko przekrwione i pożółkłe oczy wyraźnie się zaszkliły. O Mimi słyszałem chyba od wszystkich zaangażowanych w sprawę Oplatzu i szkoły. Nawet jeżeli ich zaangażowanie ograniczało się do tego, że kiedyś, coś na ten temat przeczytali. Bez wątpienia była jedną z liderek i twarzy tego ruchu.

Mieszkańcy Berlina zostawiają znicze i kwiaty pod miejscem pamięci o Mimi. Berlin, 13 grudnia 2014, fot. Andrea Linss

– Zmarła w szkole – kontynuuje Alnour – Po tej obronie przed ewikcją rozchorowała się. Później przeszło jej to w zapalenie płuc. Mówiliśmy, że potrzebny jej lekarz, ale ochroniarze byli nieugięci i nie chcieli nikogo wpuścić. Była tak osłabiona, że choroba ją wykończyła.
– Jak teraz wygląda sytuacja w szkole? Jak udaje się wam przetrwać?
– Nie otrzymujemy nic od państwa ani od samorządu. Żyjemy z tego, co dostaniemy od ludzi z osiedla. Czasami, jak jest słabo, to mamy kilka numerów telefonów do aktywistów, którzy są w stanie uruchomić jakąś zbiórkę i pojawić się z jedzeniem następnego dnia. Czasem ktoś przyjdzie i po prostu zostawi nam jakieś makarony, ryż, kasze. Chociaż, czy one do nas dotrą, czy nie, zależy tak naprawdę od ochroniarzy. Niektórzy są na tyle wredni, że odsyłają ludzi – mówią im, że mamy pełno jedzenia i więcej nie potrzebujemy. A czasem jest tak, że przez dzień, dwa nie mamy co jeść. Ale nie ma co dramatyzować, przyzwyczailiśmy się już do takich sytuacji. O ubrania jest łatwiej, zawsze coś się znajdzie.
– A wasze żądania? Na czym się teraz skupiacie?
– Najbardziej zależy nam na tym, żebyśmy mogli zostać na miejscu i wreszcie zbudować to centrum społeczne, które sobie wymyśliliśmy – z punktem informacyjnym, salką do nauki języka niemieckiego, dużą przestrzenią na zgromadzenia i miejscem, gdzie można byłoby się napić kawy i herbaty.
– Nie będzie to chyba łatwe. Słyszałem, że w szkole ma powstać typowy obóz recepcyjny dla uchodźców. I z tego, co zrozumiałem, nie będzie miał wiele wspólnego z oddolnie zarządzaną przestrzenią.
– Tak, słyszeliśmy o tym, oczywiście. Tylko nam wciąż zależy, żeby działać wspólnie, żeby nie doszło do takiego podziału, jak miał miejsce na Oplatzu – Alnour ma na myśli usunięcie miasteczka namiotowego na Oranienplatzu w kwietniu 2014 roku, którego dokonali – o dziwo – sami uchodźcy.

Usuwanie zabudowań na Oranienplatzu. Berlin, 8 kwietnia 2014, fot. Montecruz Foto (CC) flickr.com

Po roku od zajęcia Oplatzu przez uchodźców z funkcji burmistrza Kreuzbergu odwołany został Franz Schulz z Partii Zielonych, który akceptował ich obecność. Jego miejsce zajęła Monika Hermann. Wewnętrzne konflikty wśród aktywistów z miasteczka namiotowego były coraz większe. Media rozpisywały się o tym, jak afrykańscy imigranci są wykorzystywani przez lewicowych aktywistów. Chociaż moi rozmówcy sygnalizowali ten problem, to wszyscy zgodzili się, że nigdy nie był on tak wielki, jak chcieliby tego głodni sensacji dziennikarze. Wśród samych uchodźców wyraźny był podział na tych, którzy dotarli do Europy przez Lampedusę, i pozostałych. Ostatecznie władze miasta zaproponowały, że jeżeli uchodźcy sami zdemontują swoje namioty, to będą mieli zapewnione mieszkania. Doprowadziło to do otwartego konfliktu, który skończył się bijatyką między rozbierającymi obóz, a tymi, którzy nie ufali politykom i chcieli wciąż zostać na Oplatzu. – Wyobraź sobie, że na ulicy szarpie się dwóch kolesi, a obok stoją policjanci i się temu przyglądają. W każdej innej sytuacji od razu by zareagowali. A wtedy na Oplatzu po prostu patrzyli, jak jedni okładają drugich sztachetami. To było wyjątkowo cyniczne, tak jakby chcieli, żeby uchodźcy nawzajem się wykończyli – wspomina Daniel.

**

– Żeby było jasne, nie jesteśmy przeciwko nowym ludziom w szkole. Powitamy ich z otwartymi rękami. Zawsze chcieliśmy, żeby w szkole każdy mógł znaleźć schronienie. Ale władze, które chcą tam osiedlać nowe osoby, muszą nas, mieszkańców tego miejsca traktować jako partnerów do rozmowy, a nie decydować ponad naszymi głowami, co się stanie z miejscem, w którym mieszkamy od trzech lat – wykłada zdecydowanie Alnour. – Niemiecki rząd gra cały czas w grę na dzielenie uchodźców na dobrych i złych. A niemieckie społeczeństwo daje się w nią wciągać. Jak my przyjechaliśmy do Niemiec, to nikt nas nie witał z balonikami. No dobra, przyszło trochę ludzi na Oranienplatz, żeby przywitać marsz, ale chodzi mi o to, że nie czuliśmy się przez wszystkich mile widziani. Zauważ, że w ostatnich tygodniach politycy mówią tylko o syryjskich uchodźcach, jakby ludzie uciekali tylko i wyłącznie z Syrii.

Niemiecki rząd nie traktuje uchodźców w równy sposób. Znam ludzi, którzy uciekli z Darfuru w 2003 roku i do tej pory nie dostali azylu, a sprawy syryjskich uchodźców rozpatrywane są w kilka miesięcy. Nie można tak robić. To nie jest w porządku.

Zresztą wszystkim niedługo się pogorszy. Sytuacja w lagrach przez jakiś czas po naszych protestach była lepsza. Ludzie nie mieszkali już tam po kilkanaście osób w jednej klitce, tylko po trzy, cztery. Przez jakiś czas uchodźcy dostawali też pieniądze na własne wydatki, a nie vouchery. Kiedy ja byłem w obozie, to nie dostawaliśmy pieniędzy, tylko właśnie kartki na jedzenie, picie, jakieś ubrania. Deportacji też było ostatnio mniej. A za sprawą tego nowego prawa będzie jeszcze gorzej niż przed trzema laty.

**

Kiedy na początku września Angela Merkel zapowiedziała otwarcie granic dla uchodźców w odpowiedzi na kryzys humanitarny wywołany polityką Viktora Orbána, liberalni dziennikarze w całej Europie pisali peany na jej cześć. Sami uchodźcy próbujący przedrzeć się przez pilnie strzeżone granice skandowali imię niemieckiej kanclerz. Niektórzy zabierali ze sobą jej portrety.

Miesiąc później podobny entuzjazm znajduję tylko u asystenta jednego z parlamentarzystów CDU, którego przypadkiem spotykam przy barze w jednej z knajp na Kreuzbergu.

Pod Urzędem Zdrowia i Spraw Socjalnych (LAGeSo), gdzie muszą się zarejestrować przybywający do Berlina azylanci, panuje chaos. Kilkaset osób dzień w dzień staje w wielogodzinnej kolejce na zewnątrz budynku – niezależnie od coraz niższych temperatur i deszczu. Czekają na numerek, który wyznacza datę spotkania z urzędnikiem. Od Heidi, aktywistki z Berlina, która była pod LAGeSo, dowiaduję się, że atmosfera pogarsza się tam niemalże z godziny na godzinę. Ochroniarze wynajęci do pilnowania porządku coraz częściej muszą rozdzielać kłócących się ze sobą ludzi.

Warunki panujące pod tym urzędem to jednak niejedyna kwestia, przeciw której protestują berlińczycy. 15 października, kwadrans po siedemnastej na placu Poczdamskim kilka tysięcy osób ruszyło w marszu pod Bundesrat. Protestowali przeciwko przyjęciu nowego prawa regulującego pobyt uchodźców w Niemczech.

Protest przeciwko zaostrzeniu prawa azylowego w Niemczech. Berlin, 15 października 2015, fot. Marta Madej

– Drodzy przyjaciele! – słyszę z głośnika ustawionego na starym volkswagenie. – Nowe prawo, które ten rząd chce przyjąć, odbiera uchodźcom to, o co przez kilka ostatnich lat tak bardzo walczyli. Znowu mają obowiązywać zapisy z regulacji Dublin III. Oznacza to, że ci, którzy zostawili swoje odciski palców w innym kraju UE niż Niemcy, zostaną do niego deportowani i przestaną przysługiwać im jakiekolwiek świadczenia społeczne. Rząd planuje też powiększyć listę krajów bezpiecznych, do których można odsyłać uchodźców, i ułatwić straży granicznej przeprowadzanie deportacji – wykrzykuje jedna z uczestniczek demonstracji, a tłum zaczyna skandować hasła o państwie policyjnym.

Pod Bundesratem wypytuję ludzi, jak to się stało, że Merkel w ciągu miesiąca znowu postanowiła zmienić swoją politykę wobec uchodźców. Wszyscy są zgodni co do tego, że kampania z początku września miała zapewnić jej szerokie poparcie społeczne i zbudować wizerunek Niemiec jako kraju wspierającego uchodźców, ale dopiero to nowe prawo pokazuje prawdziwe intencje CDU wobec uchodźców. Pozbyć się tych sprawiających problemy, zostawić potulnych pracowników.

Staram się odnaleźć wśród maszerującego tłumu Alnoura. Bezskutecznie. Rozglądam się za Trésorem. Nie było go na demonstracji – był w pracy. Po kilkunastu minutach odnajduję tylko Turgaya, który gania się ze swoim kilkuletnim synkiem wzdłuż manifestacji.

**

– Alnour, kiedy powiedziałeś, że musisz zacząć od początku, to myślałem, że będziesz mówił jeszcze o czasach sprzed przyjazdu do Niemiec.
– Co tu opowiadać? Wcześniej byłem w Calais.
– A jeszcze wcześniej?
– Na Sycylii. Ale tamten obóz był nie do wytrzymania. Zupełnie przepełniony. Uciekłem i pracowałem na jakichś farmach, przy zbiorze owoców, żeby zarobić na podróż.
– W Calais mieszkałeś w tym obozowisku namiotowym?
– Nie. Wtedy jeszcze go nie było. Zapłaciłem tam przemytnikom i wsiadłem na pakę do ciężarówki. Ktoś zamknął drzwi. Po ciemku jechaliśmy z osiem godzin. Wiedziałem już, że coś jest nie tak. Mieliśmy jechać do Anglii, a to przecież nie trwa ośmiu godzin. Znam dobrze angielski. Chciałem dokończyć szkołę. W końcu drzwi się otworzyły i okazało się, że jesteśmy w Niemczech. Nie wszystko wychodzi tak, jak sobie zaplanujesz.

**

Za pomoc w zbieraniu materiałów do tekstu dziękuję Marcie Madej z Klubu Krytyki Politycznej w Berlinie oraz Johannowi Wiede z oplatz.net.

 

Zdjęcia wykorzystane w artykule publikujemy dzięki uprzejmości Andrei Linss.

***

Artykuł powstał w ramach projektu współfinansowanego przez Fundację im. Róży Luksemburg

 

**Dziennik Opinii nr 320/2015 (1104)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Dawid Krawczyk
Dawid Krawczyk
Dziennikarz
Dziennikarz, absolwent filozofii i filologii angielskiej na Uniwersytecie Wrocławskim, autor książki „Cyrk polski” (Wydawnictwo Czarne, 2021). Od 2011 roku stale współpracuje z Krytyką Polityczną. Obecnie publikuje w KP reportaże i redaguje dział Narkopolityka, poświęcony krajowej i międzynarodowej polityce narkotykowej. Jest dziennikarzem „Gazety Stołecznej”, warszawskiego dodatku do „Gazety Wyborczej”. Pracuje jako tłumacz i producent dla zagranicznych stacji telewizyjnych. Współtworzył reportaże telewizyjne m.in. dla stacji BBC, Al Jazeera English, Euronews, Channel 4.
Zamknij