Sztuki wizualne

Leder: To oni czuli się źle…

Dominująca kultura polskiej inteligencji wywodziła się z dworku. Ta kultura nigdy nie „widziała” wspólnoty wiejskiej - o wystawie „Into the Country”.

Gdy młodzi artyści wracają na wieś – z której kiedyś wyjechali studiować w miejskich Akademiach – zdarza się wiele nieporozumień. Nieporozumienia te mogą mieć różny charakter, pojawiać się w różnych sytuacjach, ale jest w nich coś uderzającego. Jakby spotykały się ze sobą dwa obce światy. Światy, którym zabrakło chwili kontaktu, jakiegoś krótkiego spięcia, które by je połączyło.

Na przykład nie-porozumienie w pracy Michała Łagowskiego. Kobiety z koła gospodyń wiejskich, z którymi rozmawia, nie rozumieją pytań o dyskryminację, o nierówności w relacjach z mężczyznami. Pytane o to, uśmiechają się z zakłopotaniem. Konflikty się ukrywa, mężczyźni pomagają. Chwalą mężczyzn, dobrzy są przecież… Kobiety nie chcą brać udziału w akcjach protestacyjnych, w demonstracjach, nie chcą rewindykować praw. Opowiadają o pieczeniu ciast, o wyszywaniu, o nauczaniu praktycznych umiejętności, skarżą się na brak pań(skiej)stwowej pomocy. Kultura walki jest im obca.

Dwie przeciwstawne interpretacje, formułowane przez krytycznych komentatorów, w gruncie rzeczy oskarżają. Jedni oskarżają tradycyjną, patriarchalną kulturę wiejską. Często w tym duchu wypowiada się sam Michał Łagowski. Inni, jak Daniel Rycharski, oskarżają wielkomiejskie ruchy feministyczne i bliskich im performerów, nie potrafiących dotrzeć do kobiet ze wsi, mówić do nich w ich języku. Pojawia się oczywiście pytanie, odwieczne pytanie wszystkich dyskursów emancypacyjnych: czyj tak naprawdę jest ten „ich” język? Czy same kobiety nie mówią językiem patriarchatu? To chce przełamać Michał Łagowski przez swoją „performatykę podwórka”. Wchodząc w środowisko sąsiedzkie,  rodzinne, wspólnotowe – środowisko w którym zresztą żyje na co dzień – ze słowami takimi jak „gender” czy „manifa”, tworzy naddatek sensu, który jak zadra rozdziera tkaninę mowy. Mowy mającej, zgodnie ze słowami przewodniczącego – podkreślmy, przewodniczącego, mężczyzny – koła gospodyń wiejskich, służyć ukrywaniu trudnych myśli. Bo „myśleć wolno, ale nie wyrażać tego głośno” mówi z bezradnym uśmiechem przewodniczący. Zawstydzony spojrzeniem performera.

Zawstydzony. Więc może oskarżenia są tu nie na miejscu. Może trzeba myśleć o zapisie mentalnym przenikających się, wielowiekowych nawarstwień obyczajów, postaw, lęków, sposobów widzenia i mówienia… Że w każdej rozmowie te nawarstwienia ożywają, by przemawiać głosami pozornie współczesnych postaci… Kobiety z filmu Łagowskiego. Wykazują się wobec spojrzenia, mężczyzny, pana-co-szkoły-kończył, taki ich los; artysta jest więc tym, wobec kogo chcą zaistnieć. Choć niby to swój chłopak, ale kamerę ma, film nakręca… To jego władza symboliczna. W każdym zdaniu słychać czujną niepewność – czy moje słowo dobrze zabrzmi w jego uchu? Aprobatę czy znajdzie?

Mamy skłonność zapominać, że przez wieki formą wiejskiego życia na wielkich terenach dawnej polskiej Rzeczypospolitej był folwark. W folwarku chłopi, wiejska wspólnota, poddani byli pańskiej władzy. Wszystkie praktyki kulturowe kształtowały się w tak określonej przestrzeni, hierarchicznej relacji chłopskiej wspólnoty z panem. Tym, który zadawał pytania, był zawsze stojący wyżej, stojący niżej odpowiadał tak, by zasłużyć na pochwałę, albo – może nawet bardziej – uniknąć potępienia i najgorszego: zawstydzenia. Na przykład, dla kobiety, zawstydzenia tym, że męża ma się niedobrego. Więc jak tu mówić, że konflikty z nim są, że kłótnie jakieś. To wstyd by był!

Mimo uwolnienia chłopów z poddaństwa w XIX wieku, mimo dramatycznych wydarzeń wieku XX – światowych wojen, społecznej rewolucji – ten sposób wzajemnego się postrzegania pozostał.

I to on powoduje, że pytania Michała Łagowskiego wywołują skrępowanie, a jednocześnie tę silnie wyczuwalną chęć wypowiedzenia się, zaistnienia. Bo przecież istnieje się w spojrzeniu… a ten młody, wykształcony, pyta, spogląda.

„Miejskość” przypisana swojskiemu przecież artyście istnieje nie tylko w wyobraźni mieszkanek wsi. Ona kształtuje jego myślenie. Nieświadomie uwewnętrzniona przez niego w postaci kultury dzisiejszych „klas wyższych”, kultury wchłanianej w czasie studiów, nadaje sens każdemu słowu i pytaniu, które zadaje. W jego odczuwaniu to właśnie niechęć do konfrontacji wiejskich kobiet zawstydza. Chciałby więc, traktując rozmówczynie z wielką otwartością, skłonić je do jakiejś ostrości, odwagi, „szarpnięcia”. One, zawstydzone, pokornie się uśmiechają… To tworzy dziwną sytuację, w której przez wieki kształtowana geometria spojrzenia pracuje zupełnie inaczej niż partnerska intencja, z którą performer do rozmowy przystępuje. Tworzy napięcie i dramatyzm.

Jego niecierpliwość nadaje mu rys pański. To pan zawsze mógł się niecierpliwić, człeka poddanego cechuje przecież cierpliwość.

Cierpliwość znaczy po polsku – umiejętność cierpienia. Michał Łagowski nie chce już cierpliwie znosić cierpienia, wstydu, poniżeń. Chce, by były widoczne. Dlatego czyni z nich materię swej pracy, jak sam mówi: „gęstą materię wstydu”.

W zderzeniu uwewnętrznionego rytmu miejskości z wyobrażeniem o naturalnym rytmie wiejskiego egzystowania można też widzieć źródło szczególnego napięcia, przepełniającego dzieło Krzysztofa Maniaka. Tam jednak nie ma niecierpliwości, raczej niepewność, chęć wyosobnienia się dokonująca się przez wejście w łąkę, las, śnieg. Wspólnota wiejska, a tym bardziej miejski gwar, są daleko. Wszelki konflikt znika, atoli nieporozumienie ujawnia się w rytmie zapętlenia, powtórzenia, maszynowego  stukania, które wniesione w krajobraz wsi drażnią czymś niezgodnym… Z czym niezgodnym?

Niezgodnym, w ostatecznym rozrachunku, z naszym wyobrażeniem o cyrkularnym rytmie natury, w którym każda pora roku umieszczona jest w kole przemian; wiosna następująca po zimie płynnie przechodzi w lato, by spłynąć na ziemię w jesiennych liściach. Maniak umieszcza każdą porę w oddzielnym ekranie; jak kwartały miasta istniejące obok siebie, te obrazy rządzą się różnymi rytmami. Choć wtapia się w las, łąkę, choć jego dłoń tonie w śniegu, topografia pracy wywodzi się z uwewnętrznienia innej formy życia. Formy linearnej, w której powtórzenie ma charakter równania, zaś wielość rytmów jawi się jako paralelność. Formy stworzonej w i dla miejskiego kapitalizmu.

 

Być może to właśnie czyni powroty artystów na rodzinną wieś tak trudnymi; głęboka osobność tych dwóch kodów kulturowych, które muszą zderzyć się w ich pracy. Studiując, poznając świat europejskiej sztuki, przechodzą jednocześnie akulturację. Znika gdzieś wspólnotowa kultura wstydu, ich osobne Ja przenika wina, rewindykacja, emancypacja. Może tylko Krzysztof Maniak, w swojej zadziwiającej rejestracji wyosobnienia miesza te dwa wątki. Bo przecież jest w jego pracy jakiś wstyd, ale już osobny, indywidualny, poza wspólnotą.

Dominująca kultura polskiej inteligencji, warstw urzędniczych, wojskowych, nawet socjalistów, wywodziła się z dworku. Ta kultura nigdy nie „widziała” wspólnoty wiejskiej.

W momentach dziejowych zawirowań – jak w dobie wielkiego kryzysu lat trzydziestych, po reformie rolnej i ustanowieniu Polski Ludowej czy w epopei Solidarności – głos tej wspólnoty pojawiał się na moment, zostawiał jeden czy drugi dokument, świadectwo chłopskiego strajku albo społecznego awansu, by ostatecznie roztopić się w wielkim nurcie estetyki miejskiej, a źródłowo – pańskiej. Nie miała kultura wiejska, jeszcze niedawno kultura przytłaczającej większości, swojego momentu „uderzenia pięścią w stół”, ogłoszenia „wojny chłopskiej”, odwrócenia się do innych plecami. „Rabacja” 1846 czy chłopskie strajki 1937 to tylko fale na oceanie cierpliwości. Zaś osobiste poddaństwo zniósł w 1864 roku rosyjski car, przeciw Polsce ziemiańskiej, dziś zaś, po 150 latach, nikt właściwie ani na wsi ani w mieście nie chce o tym pamiętać. Polscy współcześni mieszczanie kultywują wyobrażenia o szlacheckich przodkach z dworków. Na wsi sprawy te dawno znikły pod warstwą rutynowego „teraz”.

Tylko w najmłodszym pokoleniu miejskiej inteligencji pojawiają się projekty takie jak RUTA, które przywołują pieśni zniewolonych chłopów z wielkiego, oceannego w swym wymiarze okresu XVI-XIX wiek. Pieśni zemsty; okrutne, wściekłe, krzyczące: „z batogami na panów!”. Punkową formą, ale przede wszystkim ostrym, bezwzględnym słowem i ascetycznym, czarno-białym obrazem w teledyskach przypominające wściekłość, o której w dzisiejszej Polsce większość chce zapomnieć.

Ten brak gestu rewolty czyni kulturę wiejską tak bezbronną wobec miejskiego spojrzenia.

Ale paradoksalnie, w „miejskim” spojrzeniu tkwi jednocześnie uwewnętrzniony strach przed rewoltą. Jak w narracji Honoraty Martin, strach przed niechęcią, odrzuceniem, pogardą, kopniakiem. W jej opowieści uderza szczególna perspektywa, w spotykanych w wędrówce ludziach odbiera spojrzenie, które ją samą odzwierciedla. W gruncie rzeczy Honorata, jak zwykle przedstawiciele kultury wysokiej, nie widzi rzeczywistych ludzi wiejskich; widzi tylko samą siebie odzwierciedloną w spojrzeniu innych. A to spojrzenie jest groźne, czyni z niej czarownicę; „patrzą z wrogością, obrzydzeniem”.

Jej poczucie obcości odzwierciedla chłopską wojnę, która się w Polsce nie odbyła.

Strach przed mężczyznami, wiejska seksualność, brutalna, mizoginiczna. We wspólnocie ciało innego służy drugiemu; mężczyzna ciężką, bydlęcą pracą i swą męskością, kobieta pracą i płcią, „pizdą”, jak dobitnie mówi Rycharski. Przychodząca znikąd i przechodząca obok artystka fantazjuje o tym. Dopiero po wędrówce Honorata Martin mówi o tym, że spotkała pięknych ludzi. I że oni czuli się źle z jej strachem, z tym, że czyniła ich strasznymi.

Cierpliwość, przynależność do świata, z którego wyszedł, tkwi w Danielu Rycharskim. Jest w nim nawet to zawstydzenie, którego nie przykryła miejska edukacja. Potrafi o nim pięknie mówić. A jednak być może jego dzieło jest najgłębszym zamachem na tradycyjny wiejski świat.

 

Gdy pewien mieszkaniec podlaskiej wsi, zaprowadzony do stołecznego ZOO, zobaczył nosorożca, rzekł spokojnie: „takich zwierząt nie ma”. Ta deklaracja nie była wyrazem krytycznego spojrzenia specjalisty, ona raczej wyrażała niezgodę na zachwianie ontologicznego porządku, w którym jest miejsce na kury, krowy i nawet wilki, ale nie na nosorożce. Dziwaczność takich istot możliwa jest tylko tam, gdzie zaczyna panować hybrydyczny amalgamat niespójnych ze sobą zasad – właśnie taki, który niosą miejscy twórcy. Murale Daniela Rycharskiego niosą ze sobą inwazję zwierząt niemożliwych, które swoimi płynnie zarysowanymi cieniami rozbijają codzienny (nie)porządek estetyczny wsi. Struś z pawim ogonem, koń o głowie prehistorycznego gada… W opustoszałych obejściach, na kruszejących ścianach starych obórek przemykają powidoki czegoś, czego ludzkie oko nie widziało…

 

Po co to? Komu?

Dla piękna?

Tekst towarzyszący wystawie Into the country w Salt Ulus Ankara, przygotowanej przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie z okazji 150 lecia zniesienia pańszczyzny w Polsce. 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Andrzej Leder
Andrzej Leder
filozof kultury, psychoterapeuta
Profesor Polskiej Akademii Nauk, absolwent Akademii Medycznej i Uniwersytetu Warszawskiego. Wykładowca w Instytucie Filozofii UW. W 2015 roku, nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej, ukazała się jego książka "Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej", nominowana do Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Historycznej im. Kazimierza Moczarskiego.
Zamknij