Z Krzysztofem Pacholakiem, współorganizatorem warsztatów fotograficznych „Migawki” rozmawia Marta Górnicka.
Zacznijmy od początku – co to są „Migawki” i skąd się wziął pomysł na nie?
Projekt zrodził się w 2008 ze wspólnych zainteresowań – moich i Agnieszki Pajączkowskiej. Interesowaliśmy się fotografią reportażową, społeczną, dokumentalną, a do tego oboje mieliśmy doświadczenie w pracy pedagogicznej z młodzieżą, więc naturalnym połączeniem był projekt edukacyjny – warsztaty z fotografii. W pierwszych wydaniach był to „szybki projekt”, góra trzymiesięczny, kończący się grupową wystawą poprojektową – każdy wieszał swoje najlepsze prace zrobione podczas warsztatów. Warsztatów, podczas których uczyliśmy również techniki fotografii. Dziś „Migawki” są już innym projektem, trwają pół roku, a my nie patrzymy na to, czy ktoś umie fotografować, tylko na to, co mówi jego fotografia. W pewnym sensie z nauczycieli staliśmy się kuratorami.
Na czym to polega?
Wyszukujemy ludzi, którym fotografia nie jest obca – oglądamy ich portfolia i ich prace są pewnym kryterium w wyborze. Staramy się natomiast, żeby technika nie była na pierwszym miejscu. Przede wszystkim szukamy ludzi z określoną wrażliwością. Przy doborze uczestników kolejnych edycji stawiamy na rozmowę, niezależnie od liczby kandydatów. Pytamy o zainteresowania, ostatnio przeczytane książki, ulubione filmy. Badamy horyzont myślowy takiej osoby – i patrzymy czy będzie ona w stanie go przenieść na język fotografii. My jej oczywiście w czasie warsztatów w tym pomagamy – uczymy myśleć fotograficznie, operować językiem fotografii.
Stawiamy na dokument i fotografię społecznie zaangażowaną. Na osobiste, autorskie cykle, które opowiadają o tym, co najbliższe i – często – prywatne. Namawiamy do komentowania zmian zachodzących wokół, do wchodzenia w interakcję z otoczeniem. Do komentowania rzeczywistości.
Czy w kontekście „Migawek” traktujesz fotografię jako sztukę czy raczej jako jeden z wielu języków wypowiedzi?
Staramy się tworzyć własne kategorie – jak ktoś uważa, że robi sztukę, to ma do tego prawo – inny ma prawo po prostu „cykać zdjęcia”. O migawkowiczach myślimy raczej w kategorii autorów, nie artystów. Jak do tej pory udawało nam się zgrabnie tego słowa na „sz” unikać. Na pewno nie jest naszą ambicją redefiniowanie sztuki albo tworzenie nowego nurtu. Jesteśmy animatorami kultury i art coachami – pracujemy z młodymi twórcami nad ich autorskimi wypowiedziami.
Uczestnicy „Migawek” to osoby dopiero zaczynające swoją przygodę z fotografią. Czy nie uważasz, że wykonujesz pracę, którą powinny wykonywać publiczne instytucje, szkoły wyższe?
Często słyszę tę uwagę. Wbrew pozorom na „Migawkach” mamy wielu absolwentów szkół fotograficznych i wielokrotnie się zastanawiałem, dlaczego się tak dzieje. Myślę, że chodzi tu o wolność, wolność twórczą. Oczywiście podczas „Migawek” odbywają się spotkania z fotoedytorami, renomowanymi fotografami, autorytetami, ale staramy się, żeby pełnili oni funkcję mentorów, a nie nauczycieli.
Staramy się działać niedogmatycznie, nie mówimy nikomu: „ty masz być fotografem streetowym, humanistycznym, takim albo innym”. Pytamy się ich raczej, co widzą, co ich trapi. Nie jest to jednak forma terapii, ale coaching, odkrywanie potencjału. To bardzo ważne.
Z naszego punktu widzenia nieistotne jest natomiast to, czy fotografować będą iPhonem czy Zenitem. W szkołach zaś technika – słusznie zresztą, bo szkoły mają uczyć rzemiosła – jest na pierwszym miejscu. My mamy ten luksus, że nie musimy walczyć o ucznia, możemy go sobie wybrać i pracować z nim w małych, kilkunastoosobowych, grupach. Tworzymy przez to grupę przyjaciół, taki inkubator, na forum którego można pokazać swój projekt, nawet w bardzo wczesnej fazie realizacji. Jest to bezpieczna przestrzeń, w której można pozwolić sobie na eksperyment.
Poza tym, inaczej niż w szkole fotograficznej, koncentrujemy się na autorskiej wypowiedzi. „Migawki” kończą się wystawą, publikacją, za którą autor musi wziąć pełną odpowiedzialność. To gigantyczna szkoła tworzenia, bycia autorem.
Czy nie tkwi w tym pewne niebezpieczeństwo? Jako „Migawki” macie budżet na wystawę, publikację. Ale gdy taki autor wychodzi w świat, okazuje się, że trudno mu będzie żyć z fotografii.
Czasami zastanawiamy się w żartach, czy my tym ludziom życia nie łamiemy (śmiech). Pokazujemy, jak wspaniałym medium jest fotografia, a rynek w Polsce jest niestety taki, jaki jest… Kiedyś bardzo zależało nam na dotarciu do prasy, na spotykaniu się z fotoedytorami, ale działy foto w gazetach są likwidowane i publikowanie w prasie nie jest już nikogo ambicją. Nie obiecujemy naszym podopiecznym przepustki do nowego życia zawodowego. I mam wrażenie, że ludzie to odbierają raczej jako święto, podczas którego mogą oddać się własnej twórczości. Wśród migawkowiczów znaleźli się i ekonomiści, i ludzie z kierunków ścisłych, i oczywiście humaniści. I mam wrażenie, że wszyscy oni zdają sobie sprawę z odświętności tej sytuacji.
Czy są jakieś wymierne korzyści płynące z poświęconego „Migawkom” czasu i pracy?
Jesteśmy organizacją non-profit i non-for-profit, w pełnym tego znaczeniu. Nie zarabiamy na tych warsztatach, ani nie wprowadzamy zdjęć uczestników do obrotu rynkowego. Jeden raz – eksperymentalnie – udało nam się zorganizować licytację prac uczestników naszych projektów. Dochód przeznaczyliśmy na stypendia dla uczestników programu Polska.doc. Uczestnicy podarowali nam swoje prace, by nowe osoby mogły przeżyć tę przygodę, którą oni przeżyli – takie romantyczne koło.
Wychodzenie naprzeciwko potrzebom młodych twórców – bo nie chcę użyć sformułowania „praca u podstaw” – to samo w sobie ogromna frajda i nie potrzebuję żadnych wymiernych korzyści.
„Migawki” to nie tylko zamknięte warsztaty dla wybranych. Równolegle do pracy z podopiecznymi organizujecie otwarte spotkania z renomowanymi fotografami – ostatnio w Klubokawiarni Towarzyskiej. Sądząc po notorycznym braku miejsc siedzących, istnieje duża potrzeba takiego dialogu fotograf–publiczność. Czy jest to potrzeba środowiska fotograficznego, czy też macie tam publiczność spoza tego światka?
Jest to potrzeba i jednych i drugich. U podłoża tych spotkań leżą oczywiście nasze egoistyczne pobudki – zapraszaliśmy fotografów, z którymi zawsze chcieliśmy się spotkać i porozmawiać. Brakowało nam przestrzeni, w której można porozmawiać z nimi jak równy z równym, podpytać o warsztat, posłuchać anegdot. Ale weźmy na przykład pisarzy – z okazji premiery książki objeżdżają cały kraj, mają spotkania organizowane przez wydawnictwa. Fotograf taką okazję ma tylko podczas wernisażu swoich prac, a i to nie zawsze. My dajemy taką przestrzeń.
Chciałabym jeszcze wrócić do tegorocznej edycji „Migawek”. Powiedz co się wydarzyło, a czego zabrakło?
Dwunastu twórców przygotowało w okresie od czerwca do listopada autorskie projekty, zaprezentowane podczas kończącego projekt „Finału Migawek” na przełomie listopada i grudnia 2012. Odbyło się pięć wernisaży wystaw, ukazało się siedem różnych publikacji – książek, gazet, stron internetowych i plakatów… Ta różnorodność form była dla mnie nowością. Pozwoliła spojrzeć z nowej strony na pracę z twórcą. Jego rola nie kończy się na zrobieniu zdjęć, on również decyduje o sposobie prezentacji. Każdy materiał ma swoją szczególną formę i to autor ma tę formę wyczuć. My staramy się go wspierać w tej pracy. Gdy okazuje się, że najlepsza będzie książka fotograficzna – organizujemy spotkanie z grafikiem lub kuratorem, który pomoże zdjęcia ułożyć.
A czego zabrakło? Spotkałem się z narzekaniami, że te wystawy nie wisiały w galeriach. Natomiast my niekoniecznie chcemy wpisywać te prace w kontekst galeryjny.
Jakie są Wasze plany na rok 2013?
W 2013 roku odbędzie się eksperymentalna edycja „Migawek” – Agnieszka Pajączkowska planuje zorganizować coś na wzór seminarium, dyskusyjnej grupy, która będzie zajmowała się fotografią z metapoziomu. Ja zajmę się projektem„Fotoprezentacje”, do którego zapraszamy pary mistrz-uczeń do wspólnej, długofalowej współpracy. W tym roku odbędą się aż dwie edycje.
„Migawki – spotkania z fotografią” to projekt realizowany przez Towarzystwo Inicjatyw Twórczych „ę” dzięki wsparciu finansowemu Miasta Stołecznego Warszawy.