Sztuki wizualne

Czego się (nie) nauczyłem w 2012 roku

Rok 2012 tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że świat sztuki jest papierkiem lakmusowym szerszych procesów.

Roberta Smith, krytyczka sztuki „New York Timesa”, podsumowując rok 2012, stwierdziła, że coraz wyraźniej „to, co globalne zwyciężało nad lokalnym”. Smith zauważa ten proces w dalszym wzroście znaczenia targów sztuki czy rozrastaniu się sieci galerii działających na zasadzie franczyzy. Porównuje „machinę nakręcającą tę ekspansję” do „gigantycznego, przeładowanego statku kosmicznego” unoszącego się nad tym, co sama uznaje za „poważny świat sztuki”. To tu, wśród ludzi twardo stąpających po ziemi rodzi się jej zdaniem „prawdziwa sztuka”. Oczywiście, statek kosmiczny to tylko metafora stworzona na użytek znudzonego czytelnika. Za jej pomocą Smith próbuje dobitniej opisać artystyczne status quo. 

Dwóch stron „świata sztuki” nie sposób rozdzielić i na co dzień musimy sobie radzić z jego janusowym obliczem. Nad naszymi głowami nie unosi się żadne gigantyczne UFO. Kosmici są wśród nas i pewnie zawładnęli naszymi ciałami. No a z bliska diabeł nie wydaje się też taki straszny, jak go niektórzy malują. Aktorzy świata sztuki cierpią więc na chroniczną schizofrenię. Cieszy mnie, że w minionym roku wiele się w tej kwestii rozjaśniło, zwłaszcza w Polsce.

Bo co z naszym polskim podwórkiem? Nauczyliśmy się je traktować jako rubieże świata sztuki, gdzieś na marginesie globalnych procesów. Nasze dziewicze tereny rodzą „prawdziwych artystów”, którzy z kolei produkują „prawdziwą sztukę” i dopiero gdzieś tam, na Zachodzie – na targach i w zagranicznych galeriach – brudzą sobie paluszki. (Z jedną galerią w Warszawie jako wysłannikiem obcego.) Założenie o tymczasowości i systemowym niedorozwoju utrwalało z kolei przekonanie, że nas zasady nie obowiązują. A przynajmniej jeszcze nie. Dopóki nie osiągniemy zachodniego ładu, nie będziemy mogli w pełni doświadczyć świata sztuki. Na przykład zanim zaczniemy krytykować rynek sztuki, najpierw go rozwińmy. W 2012 roku przez krótką chwilę wydawało się, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ten nowy ład znalazł się w zasięgu ręki. Na Warsaw Gallery Weekend galerie prywatne blefowały. 

Ta swojska marginalność pozwoliła również przyzwyczaić artystów do ciągłej niepewności, a w wielu przypadkach  po prostu permanentnej biedy. Bo przecież bieda to najlepsze środowisko dla talentów. W maju, dzięki Strajkowi Artystów zorganizowanemu przez Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej, udało nam się rozpocząć dyskusję nad społeczną pozycją artysty i wprowadzić temat do masowych mediów. Dla mnie osobiście było to jak przebudzenie. Artystów w ich postulatach wsparły instytucje publiczne. Solidarność była jednodniowa, bo przecież to na styku artyści–instytucje dochodzi do najpoważniejszych zgrzytów (te zazwyczaj pozostają w zakamarkach muzealnych gabinetów). Artystów poparły też galerie prywatne.  Zorganizowany jesienią Gallery Weekend, wspierany przez Instytut Adama Mickiewicza, w swojej retoryce niósł jednak nieco inne przesłanie. Trochę w duchu Balcerowicza. Podstawą dobrobytu artystów miały stać się stopy wzrostu, inwestycje, rynek. 

Nie doszło jednak do otwartej dyskusji, w której postulaty publicznego wsparcia dla artystów zostałyby skonfrontowane z postulatami ulg podatkowych dla kolekcjonerów sztuki (niezależnie od tego, jak mało realne wydawałoby się dzisiaj wprowadzenie któregoś z tych rozwiązań w życie). A przecież widmo rynku nie przestanie straszyć sceptyków, jeśli rozmowa o rozwoju rynku sztuki w Polsce nie będzie uwzględniać pytań o etykę artysty i galerii oraz przejrzystość intencji i zasad gry. Okazało się, że nie jesteśmy przygotowani na tego typu dyskusje, gdy na językach znowu znalazł się Piotr Uklański. I to nie tylko za sprawą swojej wystawy w Zachęcie. Nad jego mniejszą wystawą w Londynie unosił się swojski smrodek. Uklański pokazał tam m.in. reprodukcje prac polskich twórców lat 70., bez ich zgody – miał dostęp do tych reprodukcji, gdy odpowiadał za szatę graficzną książki Łukasza Rondudy o polskiej neoawangardzie. Oczywiście pokazane przez Uklańskiego reprodukcje są na sprzedaż. Kilka osób nabrało wody w usta. Artyści czują się poszkodowani.

W szerszej perspektywie w 2012 roku jasno zarysował się też problem roli i powinności instytucji sztuki. Artur Żmijewski podjął próbę wykorzystania artystycznej infrastruktury Kunstwerke w Berlinie i organizowanego przez tą galerię Biennale do celów stricte politycznych. Udało mu się uczynić drobny wyłom, ale jednocześnie obudzić i skonsolidować reakcję – falę krytyki formułowanej z perspektywy kategorii oryginalności, autorstwa, autonomii dzieła sztuki. Mierząc kryterium medialnej obecności, szala przechylała się na stronę krytyków Żmijewskiego. Na pierwszy rzut oka mało spektakularne Biennale w Berlinie i Manifesta w Genk, zrywające ze bombastycznością wielkich imprez na rzecz ułożonego wykładu, przyćmił rozmach documenta 13. W Kassel wielu odetchnęło z ulgą – wszystko znowu było na swoim miejscu. Po bożemu i zgodnie z maksymą – szybciej, więcej, dalej. I powróciło pytanie – czego od sztuki oczekujemy? 

Ktoś powie, że nie piszę tu o sztuce. Nie wymieniam wystaw i nazwisk, chociaż miniony rok miał swoje „hity i kity” (np. wystawę Akademii Ruchu i Maurizia Cattelana w CSW). Rok 2012 utwierdził mnie jednak w przekonaniu, że świat sztuki jest papierkiem lakmusowym szerszych procesów i niektórych pytań nie można uniknąć: którymi kategoriami się posługujemy? Jak definiujemy rozwój? Kto na nim korzysta, a kto nie?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij