Najgorsze obelgi w pismach obrońców pańszczyzny są zarezerwowane właśnie dla demokratów, władza zaborcza jest dużo dalej, choć oczywiście była ona zasadniczo wroga wobec szlachty polskiej, uważanej za element niepewny – mówi Adam Leszczyński, autor „Obrońców pańszczyzny”.
Michał Sutowski: Książek o ludowych bohaterkach i bohaterach historii powstało już w Polsce sporo – dlaczego zdecydowałeś się pisać właśnie o obrońcach, a nie ofiarach pańszczyzny?
Adam Leszczyński: Obrońcy pańszczyzny to książka o reakcji na proces wyzwolenia chłopów i postępu społecznego na polskiej wsi: znoszenie osobistego poddaństwa, potem pańszczyzny, wreszcie – na pomysły uwłaszczenia. Mnie interesował opór elit wobec tego procesu, przy czym przytłaczająca większość polskich elit to były wówczas elity ziemiańskie.
czytaj także
Ile to było osób?
Pewnie ze 20–30 tysięcy rodzin na terenie całej dawnej Rzeczpospolitej, w zależności od okresu. Oczywiście osób pochodzenia szlacheckiego było więcej, ale mnie chodzi o ludzi, którzy posiadali znaczące majątki, a ich interesy ekonomiczne były ściśle związane z poddaństwem i pańszczyzną. Obok głów tych rodzin są jeszcze podwykonawcy, np. niższa szlachta pełniąca różne funkcje na dworach i w folwarkach, np. ekonomów.
Beneficjenci systemu?
Tak, systemu, który pod koniec XVIII stulecia miał trzy filary, czyli poddaństwo osobiste, pańszczyznę, a do tego jurysdykcję sądową szlachciców nad prywatnymi chłopami – to pan sądził chłopa w swoich włościach. Ta ostatnia zaczęła być ograniczana bardzo powoli, najpierw poprzez zakaz karania własnych chłopów śmiercią w roku 1768, który jest zresztą punktem wyjścia całej książki.
To jeszcze za I Rzeczpospolitej. Później to ograniczanie przywilejów szlachty, względnie emancypacja chłopów poszły szybciej?
Od 1772 roku, a więc de facto od pierwszego zaboru, jeśli istniały jakieś formy polskiej państwowości, to obejmowały tylko część terytorium dawnej Rzeczpospolitej – dlatego też znoszenie poddaństwa, a potem pańszczyzny przez cesarzy Austrii, królów Prus i carów Rosji nie dokonywało się równocześnie. Niemniej jurysdykcja sądowa szlachty była jedną z pierwszych rzeczy, którą najpierw ograniczali, a potem odbierali szlachcie zaborcy.
czytaj także
Bo jeśli nie szlachta, to państwo ma tę jurysdykcję?
Przemoc miała być zagwarantowana wyłącznie dla monarchy w rozumieniu monopolu nowoczesnego państwa, którego budowa postępowała we wszystkich tych trzech krajach. Powoli i wyboiście, z przerwami, ale postępowała.
A co z pańszczyzną?
Pańszczyzna, przypomnijmy, polegała na tym, że w zamian za część ziemi pańskiej, którą chłop otrzymywał do własnego użytku – dziedzicznego, chociaż to było najpierw przyjęte zwyczajowo, a nie gwarantowane prawem – musiał wykonywać różne obowiązki na rzecz pana.
Obowiązek uprawy ziemi na „pańskim”?
Te obowiązki dzieliły się na ujęte formalnie, czyli robotę, którą trzeba było w określonym miejscu odrobić, oraz obowiązki nieujęte, nazywane różnie, np. darmochami czy daremszczyznami, których było bardzo dużo. Ukaz cara Mikołaja I z 1846 roku wylicza bodaj 130 takich posług, jak pilnowanie stogów siana, zbieranie owoców, wyrabianie miodu, często też posługi w dworze. A wymieniono je dlatego, że car nakazał wliczanie tych posług do pańszczyzny – wcześniej to była praca ekstra, którą chłop lub jego rodzina – często kobiety lub dzieci, nieraz też wynajęty parobek – musieli odrobić. Kto ją wykonał, to już nie było zmartwienie właściciela.
I ten system był stopniowo demontowany?
Tak, przy czym zarówno na terenach, które były pod kontrolą polskich administracji, np. Księstwa Warszawskiego czy Rzeczpospolitej Krakowskiej, jak też na terenach zaborów. Wszędzie tam, choć w różnym tempie, relacje społeczne się stopniowo modernizowały.
A na czym ta modernizacja polega?
Na zamianie relacji, zgrubnie mówiąc, feudalnej na rynkową, opartą na kontrakcie.
Czyli taką, w której za użytkowanie ziemi należy się panu czynsz, a nie praca?
Praca też mogła, bo i pańszczyzna doskonale adaptowała się do reguł rynkowych, a przede wszystkim do rynkowego, kapitalistycznego sposobu myślenia o świecie, który zaczyna dominować na początku XIX wieku
14 godzin harówy to pestka [rozmowa z Joanną Kuciel-Frydryszak]
czytaj także
Ale skoro ten czynsz może być zamieniony na pracę, to co się właściwie zmienia?
Realia życia faktycznie zmieniają się niewiele, natomiast zmienia się natura relacji pańszczyźnianej w sensie nadbudowy, czyli sposobu uzasadnienia. I o ile w okresie przedrozbiorowym pańszczyzna była po prostu elementem patriarchalnego stosunku poddanego wobec pana, usankcjonowanego tradycją jako naturalnym porządkiem gwarantowanym przez Boga, o tyle od początku XIX wieku ona się staje elementem kontraktu.
Bo to jacyś przodkowie chłopa zawarli z właścicielem ziemi umowę, że będą uprawiać ziemię – a nie tylko, że tak Pan Bóg przykazał i że tak samo drzewiej bywało?
Lepiej: że sam chłop zawarł z nim umowę. Mogła być pisemna, ale częściej ustna, bo panowie przeważnie nie życzyli sobie, żeby kontrakty były spisywane – jak coś jest na papierze, to można się do tego odwołać, prawda? Dlatego wymóg spisywania kontraktów pańszczyźnianych budził opory. Tak czy inaczej, z punktu widzenia właściciela pańszczyzna opierała się odtąd na umowie zakładającej, że on oddaje chłopu w użytkowanie swoją ziemię, a za to chłop się zobowiązuje do pewnych określonych posług. Z punktu widzenia obrońców pańszczyzny to właściwie rozwiązywało sprawę.
Bóg nie bóg, tradycja nie tradycja – umowa to umowa?
Święte prawo własności, o którym się mówi wówczas (tymi właśnie słowami), gwarantowało właścicielowi własność całego majątku, zaś nienaruszalność kontraktów i wolność umów gwarantowały mu fakt, że chłop będzie dla niego pracował.
A co powoduje tę zmianę języka czy, jak mówisz, nadbudowy? Napoleon ze swoim kodeksem cywilnym?
Szerzej: rewolucja burżuazyjna, choć także Napoleon ze swoim kodeksem, z całą zmianą języka i sposobu myślenia o świecie w kategoriach kapitału, hipoteki, inwestycji, stopy zwrotu itp. Języka, który nam się kojarzy z kapitalizmem.
Ale schyłkowa Rzeczpospolita i wczesny XIX wiek na jej dawnych ziemiach to raczej czasy… mało kapitalistyczne?
To właśnie fascynujące, że język liberalizmu i wolnego rynku, odwołujący się do wolności, do kontraktu, do swobody zawierania umów itd. stał się podporą ideologiczną absolutnie nieliberalnego porządku społecznego. I że się doskonale zaadaptował do obrony pańszczyzny, na różnych zresztą poziomach. Przykładowo, jeden z argumentów używanych przeciwko uwłaszczeniu głosił, że przecież majątek bywa zadłużony, ma hipotekę, a kto wtedy te hipoteki będzie spłacał? Inaczej mówiąc: nie możemy oddać części ziemi chłopom, którzy ją uprawiają, bo co wtedy zrobić z pańskimi długami. Schematy kapitalistycznego myślenia o świecie są adaptowane do obrony porządku, który jest zupełnie nierynkowy i nieliberalny.
A czy ta „umowa” faktycznie przypominała wolny kontrakt?
Oczywiście, że nie. W pańszczyźnie XIX-wiecznej nie było nic z wolnego kontraktu. Przede wszystkim chłop bardzo długo nie miał swobody opuszczenia wioski, nawet po tym, jak zniesiono poddaństwo, a więc kiedy teoretycznie był już wolny, a na gruncie konstytucji Księstwa Warszawskiego równy wobec prawa.
A praktycznie?
Raz, że mógł mieć zaległe zobowiązania za uprawę ziemi, więc mógł wyjść ze wsi, ale dopiero po ich spłaceniu – tak było na terenie Księstwa Warszawskiego. Dwa: kto decydował o tym, czy zobowiązania zostały spłacone? Oczywiście zwykle właściciel, który co więcej, na terenie Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego bywał najczęściej także wójtem, czyli przedstawicielem lokalnej administracji i panem pańszczyźnianym w jednej osobie. Nie dość, że był sędzią i stroną w sporze, to jeszcze mógł po prostu nie wydać zezwolenia, które było potrzebne do opuszczenia wsi.
W Polszcze tylko pan był prawdziwym człowiekiem [rozmowa z Kacprem Pobłockim]
czytaj także
I to pomimo faktu, że napoleońska konstytucja głosiła: „znosi się niewolę”?
Po prostu wolność chłopów uważano za coś innego niż wolność szlachty czy mieszczan. Notabene to sformułowanie w konstytucji narzuconej przez Napoleona budziło opór. Uważano je za obraźliwe. Argumentowano, że przecież poddaństwo nie było „niewolą”, że niewolnictwo to jest u Tatarów albo gdzieś tam w dalekiej Ameryce, ale w Rzeczpospolitej go oczywiście nie było.
A było?
Kwestia tego, czy poddaństwo i pańszczyzna są rodzajem niewolnictwa, była bardzo żywo dyskutowana. Reformatorzy i demokraci dążący do ograniczenia pańszczyzny lub jej zniesienia bardzo często używali porównania z niewolnictwem. Dla nich to był oręż retoryczny. Prosta sprawa: chłop jest niewolnikiem, musi przestać nim być, kropka. Natomiast konserwatyści, którzy bronili porządku pańszczyźnianego, mieli dwuznaczne podejście.
To znaczy?
Oburzali się na słowo „niewola”: twierdzili, że ona może i jest na karaibskiej plantacji, a oni są przecież miłującymi ojcami swoich chłopów. Ale zdarzało się, nawet mimochodem, że pisali sami o sobie jako o właścicielach niewolników. W jednym z artykułów „Rocznika Gospodarstwa Krajowego” z 1852 roku – to było umiarkowanie konserwatywne pismo, taki „umiarkowany postęp w granicach prawa” – sami piszą, że „pańszczyzna to jest niewola, tylko trochę złagodzona”.
I na czym polegała ta różnica? Że chłopa nie można było ot tak sprzedać na targu?
W tradycyjnym systemie, kiedy jeszcze istniało poddaństwo – tak. Wtedy sprzedawało się grunt i chłopów razem z gruntem, choć zdarzało się, że także osobno, zamaskowane pod pozorem donacji. Ale kiedy konserwatyści oburzali się, że pańszczyzna i niewolnictwo to w ogóle nie to samo, nie podawali konkretnych argumentów poza tym właśnie, że w Ameryce sprzedaje się niewolników na targu, a u nas chłopów się nie sprzedaje na targu.
A te niekonkretne?
Że w Rzeczpospolitej relacja pańszczyźniana ma charakter patriarchalny, a zatem ojcowski, oparty na trosce wzajemnej. Oni to sobie wyobrażali na zasadzie wielkiej rozszerzonej rodziny, w której pan odgrywa rolę Boga Ojca, patriarchy i sędziego, a status poddanych chłopów jest gdzieś pomiędzy dziećmi a sługami. Przy czym ta relacja hierarchiczna ma charakter dwustronny, bo obowiązkiem pana jest troszczyć się o chłopa, nagradzać go i karać, ratować w sytuacji klęsk żywiołowych. W retoryce konserwatywnej często użalano się nad losem dziedzica: ma tyle obowiązków, martwi się nieustannie i cierpi, a chłop zawsze i tak będzie niewdzięczny.
czytaj także
Taka już jego natura?
Cała obrona pańszczyzny wspierała się na pewnej antropologii chłopa. Natura chłopska była z jednej strony naturą dużego, niesamodzielnego dziecka: potrafi w naiwny sposób zachwycać się światem, bywa wesoły, rzewny, sentymentalny, czasami przytrafiają mu się zaskakujące celne obserwacje, zupełnie jakby myślał. Ale z drugiej strony jest oczywiście leniwy, chytry, przebiegły oraz skłonny do pijaństwa i kradzieży. Wreszcie, jest skłonny do gwałtownych wybuchów przemocy, bo ma w sobie pewien bestialski element natury.
Jak dzikie zwierzę?
Porównanie chłopów do zwierząt też się zdarzało – po obu stronach. Krytycy poddaństwa i pańszczyzny pisali, że chłop jest traktowany gorzej niż bydło, a z kolei konserwatystom, którzy wiedzieli, że wprost nie wypada, czasami się wymykało, że ci chłopi są jak zwierzęta, prymitywni i brudni. Charakterystyczna dla tej kwestii była dyskusja: czy warto chłopów uczyć czytać.
A czemu nie?
Bo jeżeli ich nauczymy czytać, głosił argument przeciw, to oni po pierwsze zaczną czytać wywrotową literaturę, a po drugie zrozumieją, w jak opłakanej sytuacji żyją – pisano to dosłownie: „szczęśliwie czytać nie umieją, w związku z tym problem sam się rozwiązuje”. To była kopia debaty ze Stanów Zjednoczonych o niewolnikach. W niektórych stanach Południa legislatury uchwalały wysokie kary dla właścicieli niewolników, którzy chcieliby ich nauczyć czytać i pisać. Zresztą w opisie chłopów używano bardzo podobnych argumentów co w pismach obrońców niewolnictwa, z jedną może różnicą.
Tam seks, tutaj picie?
W kontekście Afroamerykanów częściej pisze się o niekontrolowanym popędzie seksualnym, a polskiemu chłopu przypisuje się skłonność do picia na umór. Jest mowa o „rozpuście” w paru tekstach, ale ona jest tak ogólnikowo rozumiana, że to oznaczać równie dobrze gry hazardowe, a niekoniecznie rozwiązłość.
W kolejnych rozdziałach Obrońców pańszczyzny pokazujesz całe bingo argumentacyjne konserwatystów: od „Bóg tak to urządził” i „atak na pańszczyznę to atak na polskość samą” przez „własność i wolna umowa są święte” i „gospodarka tego nie wytrzyma” aż po „najpierw chłopa trzeba wyedukować, by do wolności dojrzał” i „na Zachodzie działa, ale u nas jest na to za wcześnie”. Oni mieli taki podział pracy – od lewa do prawa i od fanatyków do pragmatyków, czy ten wachlarz argumentów to raczej kwestia zmiany okoliczności?
Zmieniają się warunki i epoki, a do nich dostosowuje się dyskurs. Przede wszystkim relatywna pozycja ziemiaństwa słabnie przez wiek XIX, głównie ze względu na urbanizację oraz powstanie inteligencji miejskiej i mieszczaństwa, które mają zupełnie inne interesy ekonomicznie. One są rzecznikami zniesienia pańszczyzny, a potem uwłaszczenia i oczywiście kapitalistycznych porządków społecznych. Dlatego właśnie zniesienie pańszczyzny i uwłaszczenie chłopów bez odszkodowania przez rząd powstańczy w 1863 roku były w ogóle możliwe. A raczej ogłoszenie tego, bo w praktyce oczywiście nie weszły one w życie.
Możliwe, bo ziemiaństwo osłabło?
Przestało być tak dominującą siłą, bo to już było pierwsze powstanie nowoczesnej Polski, a inaczej mówiąc: koniec polski szlachecko-ziemiańskiej i początek Polski nowej, miejsko-wiejskiej, z inteligencją i nowymi elitami. W 1831 roku Sejm zdołał jeszcze zablokować dyskusję o uwłaszczeniu chłopów, ale trzy dekady później rząd powstańczy już to uwłaszczenie ogłosił.
czytaj także
Zmiana okoliczności i nowa baza społeczna odgrywają, jak rozumiem, wielką rolę, ale poza tym są chyba jakieś różnice ideowe, tzn. sami „obrońcy pańszczyzny” mają chyba różne poglądy?
Najbardziej skrajni konserwatyści głoszący, że niczego nie wolno zmieniać, mieli przewagę do czasu rabacji w 1846 roku. Rzeź galicyjska była straszliwym wstrząsem dla opinii szlacheckiej we wszystkich trzech zaborach. Nie sposób go przecenić, choć realnie rzecz biorąc, był to przecież bunt o dość ograniczonym zakresie – około dwóch tysięcy ofiar i trzy powiaty w Galicji.
Aleksander Fredro pisze wtedy, że lud zrozumiał, że przemoc działa.
Tak, to jest konkluzja jednego z jego memoriałów. Dla mnie osobiście to była poruszająca historia, ponieważ jako osoba z przekonania pokojowa i nastawiona negocjacyjnie uważam, że przemoc nie jest rozwiązaniem. A jednak mimo faktu, że sama rabacja przegrała, to dzięki niej elity szlacheckie zdają sobie sprawę, że pańszczyzny w obecnej postaci nie da się utrzymać.
I odtąd o co się toczy gra? Żeby nie nastąpiło uwłaszczenie chłopów, czyli nadanie im własności ziemi, którą sami uprawiają?
Żeby to nie nastąpiło zbyt szybko, a jeśli już nastąpi, to na warunkach możliwie korzystnych dla ziemian. Za pełnym odszkodowaniem lub na zasadzie zamiany chłopów w dzierżawców. To znaczyło tyle, że chłop zostanie właścicielem jedynie własnej chałupy i ogródka wokół, a poza tym będzie najemnym robotnikiem. A pole musi oddać albo wydzierżawić od właściciela, płacąc mu czynsz, przy czym w niektórych koncepcjach ziemiańskich chłop ten czynsz mógłby odpracować, więc nazwy by się pozmieniały, ale natura rzeczy – niemal w ogóle. No i przede wszystkim: znieśmy pańszczyznę, ale jeszcze nie teraz, bo naród nie jest gotowy. Poczekajmy ze 20 lat, albo wprowadźmy okres przejściowy.
A rządy zaborcze są traktowane jako potencjalny sojusznik ziemian i obrony pańszczyzny czy wręcz przeciwnie?
Zależy który. Rząd pruski jest traktowany z pewnego rodzaju lękiem i podziwem, bo też to on załatwia sprawę uwłaszczenia w sposób bardzo szybki i bezbolesny, jako jedyny z rządów zaborczych. Rząd austriacki z kolei traktowany jest z nienawiścią i jawną pogardą, jako opresyjny i słaby równocześnie, nieefektywny i nieudolny. Rząd rosyjski wreszcie uważany jest za wroga, ale jednak tego, który bardzo długo gwarantuje szlachcie jej przywileje, włącznie z poddaństwem na terenach Rosji i pańszczyzną na terenie Królestwa Polskiego. Jeszcze w roku 1861, kiedy chłopi buntują się w Kongresówce, ziemianie wzywają wojsko, które batoży chłopów publicznie w wioskach i zmusza ich do pracy.
Polskim konserwatystom zarzuca się często lojalizm wobec rządów zaborczych.
Sprawa jest dużo bardziej dwuznaczna, bo oczywiście byli lojalnymi poddanymi obcych monarchów, ale ich lojalność miała granice, a poza tym cały czas próbowali lobbować na swoją rzecz. W Austrii odwoływano się wprost do cesarza, a taki np. Fredro pisze do swoich kolegów posłów w Wiedniu, żeby przywołali rząd do rozumu. Krótko mówiąc, władz zaborczych nie lubiano, ale traktowano jako legalne i starano się jak najwięcej uzyskać dla siebie.
Leszczyński: Każdy kontakt chłopa z dworem i elitą opierał się na tym, że chłop musiał coś oddać
czytaj także
A na czym polegał ten lęk i podziw konserwatystów wobec rządu pruskiego?
Dostrzegano efektywność gospodarki rolnej w Prusach po uwłaszczeniu, ale też doceniano administracyjną sprawność: że to jest rząd, który spośród rządów zaborczych jako jedyny jest nieskorumpowany, działa systematycznie i planowo, a nie pod presją wydarzeń. I to faktycznie budziło pewnego rodzaju niechętne uznanie.
Powiedziałeś o wydajnym rolnictwie już po uwłaszczeniu – czy to jest dowód, że gospodarka pańszczyźniana, poza tym, że jest niesprawiedliwa i niemoralna, to jest nieefektywna ekonomicznie?
Znów, sprawa ma kilka wymiarów. Po pierwsze, opłacalność eksportowego rolnictwa na ziemiach polskich zmieniała się w XIX wieku parokrotnie i z reguły na niekorzyść dla właścicieli. Musieli konkurować z coraz tańszym zbożem przywożonym z obu Ameryk, więc odczuwali nieustanną presję ekonomiczną. Jednocześnie byli przekonani, że rezygnacja z pańszczyzny zada im cios finalny.
Bo po prostu ich nie stać, żeby płacić za pracę?
To nie była do końca prawda, ale też jest ewidentne, że po likwidacji pańszczyzny ich wpływy i znaczenie, a przede wszystkim majątki, topniały. To był proces rozłożony na dekady, w ich obawach było ziarno prawdy.
Ale czy to znaczy, że praca najemna czy po prostu praca na swoim nie musi być ogólnie bardziej wydajna?
To nie jest oczywiste. Wielu historyków i historyczek brało abolicjonistyczny argument za dobrą monetę i pochopnie zakładało, że praca najemna musi być bardziej efektywna od pracy pańszczyźnianej. Używano go od XVIII wieku, ale to nie była teza empiryczna. Sprowadzała się do poglądu, że człowiek najlepiej pracuje dla siebie.
Z niewolnika nie ma pracownika.
„Najlepiej się pracuje na swoim”. Tę mantrę wszyscy powtarzają: i demokraci, i reakcjoniści. A czy rzeczywiście tak było? Cóż, wiemy z badań dotyczących Stanów Zjednoczonych i tamtejszych plantacji, że efektywność gospodarowania na nich była dość wysoka i że rosła. W systemie niewolniczym również można było wdrażać mechanizację, ale też techniki nadzoru i kontroli typu fabrycznego. I wtedy wydajność pracy mogła być wyższa od produktywności małych gospodarstw uprawianych przez wolnych rolników.
A dlaczego także reakcjoniści podzielali pogląd, że na swoim najlepiej?
Bo to jest spójne z zasadą świętej własności prywatnej.
Ale jak ta własność jest święta, to chłop raczej nie ma do niej dostępu.
Skoro święte prawo własności sprzeciwia się idei uwłaszczenia, będącego kradzieżą, konfiskatą, zbrodnią po prostu, to jeżeli chłopi chcą mieć własną ziemię, niech ją sobie po prostu kupią. Przy czym pytanie, za co mają to zrobić i skąd ziemię wziąć, skoro już w całości jest rozdysponowana, pozostawało bez odpowiedzi. Podobnie zresztą myślano o wolności chłopskiej na terenach, gdzie obowiązywało poddaństwo, czyli w Rosji właściwej. Cytuję teksty, w których właściciele mówią: no ale przecież chłopi mogą się wykupić, prawda? Właśnie wyzwoliłem za 1000 rubli rodzinę chłopską, która po prostu zapłaciła mi za swoją wolność tę sumę, i proszę, są teraz wolnymi ludźmi.
Bo jeśli dostaną tę wolność „za darmo”, to co się stanie?
Konserwatyści z reguły uważali, że wszelki zamach na własność ziemiańską jest zamachem na fundament samego porządku społecznego, że kraj się zawali po uwłaszczeniu, że wszyscy umrą z głodu. Głosili apokaliptyczne wizje jałowych pustkowi, po których snują się żywe szkielety w łachmanach.
A kiedy ziemianie przechodzą od postawy „ani kroku w tył, ma być, jak było”, do „wiele się musi zmienić, żeby wszystko mogło zostać po staremu”?
Jak już mówiłem – Napoleon, rewolucja burżuazyjna i polityka państw zaborczych odegrały swoją rolę, ale decydująca była rabacja. Od tego czasu w tle głoszonych poglądów czai się najbardziej pierwotny lęk przed masakrą. Ziemianie piszą, że musimy zrezygnować z części majątku, żeby zachować resztę tego majątku – i życie.
Proste: nie chcę, żeby zabili mnie i moją rodzinę i spalili mi dwór, więc muszę ustąpić, chociaż nadal uważam, że uwłaszczenie to niesprawiedliwość i kradzież.
czytaj także
Gdybyśmy szukali współcześnie nośnych argumentów na rzecz obrony historycznej pańszczyzny, to czy to byłoby: na Zachodzie było gorzej? Oni mieli niewolników, a nas krytykują za poddaństwo, hipokryci?
Dziś na pewno byłby to jeden z argumentów, ale kiedyś inaczej rozkładano akcenty. W kółko powtarzano, że na Zachodzie było gorzej, bo praca w fabryce jest gorszym niewolnictwem niż pańszczyzna albo praca na plantacjach. Co ciekawe, tego samego argumentu używali zarówno nasi obrońcy pańszczyzny, jak i obrońcy niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych.
Bo fabrykant nie ma żadnych zobowiązań wobec robotnika?
Tak, a ludzie, jeżeli nie pracują, to umierają z głodu, zaś fabrykant poza opłatą pensji nie ma wobec nich żadnych zobowiązań. Tymczasem pan pańszczyźniany albo właściciel niewolników musi dbać o dobrostan tego swojego niewolnika albo poddanego – we własnym interesie zresztą, bo za niego zapłacił lub go odziedziczył, prawda?
Tam – w kapitalistycznym centrum – nagi wyzysk, a u nas i na amerykańskim Południu patriarchalna sielanka?
Najważniejsze, moim zdaniem, w dzisiejszych próbach wybielania pańszczyzny jest wyobrażenie patriarchalnego dobrostanu, naturalnego porządku wiejskiego, w którym wszyscy są szczęśliwi, a który opiera się na łagodności, wzajemnym szacunku, poświęceniu, oddaniu i tak dalej. Jeśli czasem właściciele stosują przemoc, to trudno ich za to winić – surowy ojciec musi czasem przywołać niesforne dzieci do porządku. Nadużycia się zdarzają, ale ich sprawcami są zazwyczaj homini novi, czyli nie szlachcice z dziada i pradziada, tylko tacy właściciele, którzy niedawno się dorobili majątku.
To jest de facto wyobrażenie konserwatywnej, harmonijnej utopii. Cytuję w książce opis wsi pańszczyźnianej z jednej z wczesnych powieści Józefa Kraszewskiego: to kwintesencja ładu, w którym chłopi, co prawda, pracują na właściciela, są biedni, ale szczęśliwi, bo ich status odpowiada ich potrzebom. Hierarchia obowiązuje, ale taka, w której każdy jest na swoim miejscu.
Dopóki ktoś nie zacznie przy niej majstrować.
Oczywiście, szlachta nie cierpi tego, że zaborcy, zwłaszcza Austriacy, co chwilę wprowadzają nowe przepisy i ustawy, które podważają tę harmonijną relację. Bo jak można naprawiać świat, który już jest doskonały? Jedynym efektem ingerencji władzy w te stosunki będzie ferment, niepokój i rozpad świata – zastąpienie tej ojcowskiej relacji zimnym kontraktem, bez zobowiązań wzajemnych i przede wszystkim bez poczucia współzależności i odpowiedzialności wzajemnej.
Tylko władza i jej uzurpacje sieją ferment?
Bynajmniej, najgorsi w roli siewców fermentu są polscy wywrotowcy, demokraci, agitatorzy, różni radykałowie, którzy domagają się reform. Są uważani za fantastów, utopistów, zbrodniarzy, obcych agentów, ludzi przywożących z Zachodu jakieś wywrotowe ideały… Najgorsze obelgi w pismach obrońców pańszczyzny są zarezerwowane właśnie dla demokratów, władza zaborcza jest dużo dalej, choć oczywiście była ona, ogólnie rzecz biorąc, wroga wobec szlachty polskiej, uważanej za element niepewny. Najpoważniejsze oskarżenie wobec władz – zwłaszcza austriackich – głosiło, że podburzają naszego kmiotka przeciwko nam, niszcząc pierwotną harmonię.
Aż im kmiotek w końcu poderżnie gardło? Piszesz, że według konserwatystów za rabację odpowiada, w sensie metafizycznym, sam szatan – ale kto w sensie bardziej przyziemnym?
Tu sprawa jest prosta: Austriacy oczywiście. Szela jest w tej optyce agentem austriackim, czego nie wiemy do dziś na pewno. Z badań historyków, w tym biografa Szeli Tomasza Szuberta, który badał archiwa austriackie, wynika, że raczej nim nie był. Ale to nie jest istotne, bo nawet jeżeli nie był formalnie, to był nim „obiektywnie”, podobnie jak demokraci. Choć głosili hasła samostanowienia narodu, oskarżano ich, że ręka w rękę z zaborcą sprzyjają zniszczeniu tego, co jest w Polsce najlepsze, czyli polskiej szlachty. Więcej – tego, co po prostu jest Polską.
(Nie)pamięć pańszczyzny: Bartecka / Leder / Lubomirski / Sutowski
czytaj także
A gdzie w tym wszystkim są Żydzi?
W optyce bardzo licznych pism rozpijają chłopów, odbierając im resztkę tego, co zostało po uregulowaniu wszystkich zobowiązań, więc de facto są sprawcami chłopskiej nędzy. Nic więc dziwnego, że niemal wszystkie programy naprawy stosunków pisane przez konserwatywnych właścicieli zaczynają się od hasła: wyrzucić Żydów i natychmiast się wszystko polepszy.
A rozpijają, bo prowadzą karczmy?
Jedynie niektórzy z tych właścicieli odnotowują, że jednak pieniądze z tego rozpijania trafiają przede wszystkim do właściciela, bo Żyd jest zazwyczaj arendarzem, czyli kimś w rodzaju ajenta karczmy, której prowadzenie jest przywilejem dziedzica. A sama karczma faktycznie jest bardzo skutecznym narzędziem drenowania reszty tych zasobów, których nie odbiera im relacja pańszczyźniana.
Jak popatrzymy na schematy argumentacji konserwatystów, na dostosowywanie ich do okoliczności, to niektóre dałoby się niemal jeden do jednego przepisać na bardzo współczesne dyskusje, od spraw ekonomicznych i rynku pracy po kwestie np. równouprawnienia mniejszości. Dlaczego one powracają akurat teraz?
Wracają, bo zawsze, tzn. regularnie, wracały, np. w dwudziestoleciu międzywojennym przy okazji dyskusji o reformie rolnej czy np. o ustawodawstwie fabrycznym, ośmiogodzinnym dniu pracy czy ubezpieczeniach społecznych. Konserwatywna publicystyka dlatego jest taka ciekawa, że z jednej strony operuje tym samym zestawem argumentów i wyobrażeń od ćwierci tysiąclecia, a z drugiej jest niesłychanie elastyczna, sprawna w dostosowywaniu bardzo ograniczonego zestawu tez do konkretnych sytuacji.
Czyli jeśli pojawia się temat małżeństw jednopłciowych, to dowiemy się na pewno, że to instrument rozbijania tradycyjnego porządku rodziny, która jest istotą polskości, a także czymś, czego zwyczajni Polacy wcale nie chcą, bo to jakaś nowinka z Zachodu, którą przywiozły tu elity, a u nas się to nie może sprawdzić…
Elity oderwane od życia, podkreślmy, które nie wiedzą nic o tym, jacy są prawdziwi Polacy. A czasem to po prostu agentura, która w imię obcych interesów dąży do rozbicia naszej tożsamości.
czytaj także
Podwyżka płacy minimalnej doprowadzi przedsiębiorców i Polskę całą do bankructwa.
Tak, a poza tym jest niesprawiedliwa, no bo narusza wolność kontraktu między pracownikiem i przedsiębiorcą – ten pierwszy ma przecież prawo pracować poniżej płacy minimalnej, jeśli chce.
Może gdzieś indziej to się nawet sprawdziło, np. w Skandynawii, ale nie u nas.
Oczywiście, my po prostu jesteśmy inni, a Warszawa to przecież nie Kopenhaga. U nas się to nie przyjmie. Albo może kiedyś by się przyjęło, ale na pewno jeszcze nie dziś. Nie dojrzeliśmy do tego, tzn. naród jeszcze nie dojrzał.
A co z argumentacją, że Bóg to tak urządził i nie ma co poprawiać? Ona była obecna gdzieś w początkach zwalczania pańszczyzny, ale potem straciła na znaczeniu. Dziś też do argumentów stricte religijnych odwołuje się raczej margines.
Akurat polscy obrońcy pańszczyzny, choć wiele mówili o polskiej tradycji, relatywnie rzadko odwoływali się do argumentu czysto religijnego, z pewnością rzadziej niż amerykańscy obrońcy niewolnictwa. I w ogóle religia miała w tych dyskusjach marginalny charakter.
Dlaczego?
Oni sami byli często sceptyczni wobec Kościoła. Owszem, jeden z moich bohaterów się chwalił, że kościół ufundował, ale miał do niego bardzo pragmatyczny stosunek: ufundowałem kościół po to, aby pleban mi wychowywał chłopów, żeby się nie buntowali. To jest pisane wprost: rolą Kościoła jest wychowywanie ludzi w poszanowaniu do zastanego porządku społecznego. Anglosasi traktowali swoją religijność dużo bardziej serio, kiedy oni mówili o Bogu, on oczywiście chronił właśnie ich interes.
Tak się jakoś składało.
Natomiast nasi oczywiście byli wierzącymi, ale np. narzekali na księży, że są prymitywni, niewychowani, że piją cały czas. A w dyskusji o poprawie poziomu życia chłopów, ziemianie bez skrupułów proponowali, żeby obniżyć opłaty kościelne, że pleban jednak zdziera za bardzo. To nie było w ogóle tabu.
Czyli zmiany, jakie są dopuszczane, to przede wszystkim wygnanie Żydów, obniżenie opłat kościelnych – wszystko to, co nie dotyka interesów ziemianina bezpośrednio?
Później jeszcze ograniczenie podatków państwowych. Ale własność jest święta – cała późniejsza argumentacja to właściwie przypis do tego założenia. Bo ona jest fundamentem społeczeństwa, nie możesz sobie wyobrazić społeczeństwa bez własności, a skoro tak, to prawo własności musi być święte. Bez niego nie będzie niczego.
Naruszysz własność – i wtedy już czeka nas równia pochyła?
To dość charakterystyczne dla tego sposobu myślenia: najpierw ograniczymy władzę właściciela nad chłopem, potem odbierzemy właścicielowi ziemię jego przodków i rozdamy chłopom, a na koniec będzie komunizm, katastrofa i powszechna nędza. Bardzo ciekawy paradoks: oni z jednej strony uważają, że ten gmach społeczny jest niewzruszony, uświęcony tradycją przez wieki i nietykalny. A z drugiej strony tak słaby, że wyjmiesz cegiełkę i gmach runie.
A ci, którzy się domagają zmiany, po prostu chcą ruiny tego gmachu?
Najczęściej powielają hipokryzję i obłudę Zachodu, który zarzuca nam wszystkie najgorsze rzeczy, od ciemnoty po wyzysk. A jednocześnie ten sam uogólniony Zachód w konserwatywnej publicystyce jest kochany i nienawidzony równocześnie. Jest siedliskiem rozpusty i siedliskiem materializmu, a przy tym siedliskiem wywrotowych idei, na które u nas nie ma szczęśliwie popytu.
czytaj także
Zaraz, ale gdzie tu miłość? Albo chociaż szacunek?
Francja i Anglia są szanowane za swoje bogactwo, osiągnięcia cywilizacyjne i polityczną potęgę. Kolonie, fabryki – to wszystko budzi podziw. Do Paryża się jeździ, do Londynu też. Niemcy mają tu mniejsze znaczenie, choć jak już mówiliśmy – sprawność administracji pruskiej jest traktowana z uznaniem. Ale kluczowa jest jednak głęboka odrębność: stosunki społeczne na Zachodzie są zimne i rodzinne tak samo, tam ojciec liczy synowi co do pensa za wychowanie. A my jesteśmy cieplejsi, bardziej idealistyczni, bardziej uduchowieni. I właśnie dlatego słowiańszczyźnie tak dobrze pasuje pańszczyzna – oparta na osobistej, głębokiej relacji patriarchalnej, a nie jakimś zimnym, handlowym kontrakcie.
**
Adam Leszczyński – dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie. Autor dwóch książek reporterskich, Naznaczeni. Afryka i AIDS (2003) oraz Zbawcy mórz (2014), dwukrotnie nominowany do Nagrody im. Beaty Pawlak za reportaże. W 2020 roku ukazała się jego Ludowa historia Polski. W Wydawnictwie Krytyki Politycznej ukazały się jego książki Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943–1980 (2013), Eksperymenty na biednych (2016) i najnowsza, Obrońcy pańszczyzny.