Historia

O Narutowiczu, kompromisach i nienawiści

Czy za stabilność polityczną faktycznie warto płacić każdą cenę?

Paweł Brykczyński, historyk z University of Michigan, komentuje tekst Michała Sutowskiego „Czego powinna nas nauczyć śmierć Narutowicza?”.

***

Gabriel Narutowicz, pierwszy prezydent Rzeczpospolitej Polski, liberał i wolnomyśliciel, został zastrzelony kulą w plecy dnia 16 grudnia 1922 roku. Jego winą, w oczach prawicy był fakt, że wśród lewicowych i centrowych partii politycznych, które udzieliły mu poparcia w Zgromadzeniu Narodowym, znalazł się również Blok Mniejszości Narodowych, do którego należało Koło Żydowskie. Na tej podstawie pierwszy Prezydent został okrzyknięty „żydowskim pachołkiem”. Jego wybór, mimo że legalny konstytucyjnie i poparty przez partie reprezentujące ponad 60% wyborców, nie odzwierciedlał, zdaniem prawicy, preferencji „narodu polskiego”.

Na krótko przed zamachem politycy prawicowi ogłosili „doktrynę większości polskiej”, zgodnie z którą nawet konstytucję należało podporządkować „woli narodu”.

Nic zatem dziwnego, że w ostatnich dniach tragiczna postać Narutowicza zdaje się wracać do świadomości politycznej Polaków. Jego śmierć staje się symbolem obrony konstytucji przed bezprawnymi posunięciami tych, którzy uważają, że „wola narodu” jest ważniejsza od konstytucji. Na łamach prasy również nie brak artykułów próbujących wykrzesać z tragedii Narutowicza przestrogę dla III RP. Wśród tych analiz, często płytkich i powierzchniowych, wyróżnia się artykuł Michała Sutowskiego w Dzienniku Opinii Krytyki Politycznej.

Liberalne elity – argumentuje Sutowski – nie mogą odwrócić się od „narodu” i „zamknąć się komfortowym getcie resentymentu”, tak jak w okresie międzywojennym uczynili to Piłsudczycy i inni przeciwnicy endecji. Jako alternatywę Sutowski wskazuje rozsądek polityczny Macieja Rataja (Piast), Stanisława Thugutta (PSL-„Wyzwolenie”) czy Ignacego Daszyńskiego (PPS), których umiarkowana postawa uniemożliwiła bardziej radykalnym zwolennikom Piłsudskiego zamach stanu w 1922 roku. Postawa ta uratowała polską demokrację (przynajmniej na 4 lata, tzn. do czasu zamachu majowego) i stworzyła możliwość powstania kompromisowych, bezpartyjnych i technokratycznych rządów Sikorskiego i Grabskiego, którym udało się na jakiś czas zapobiec dalszej polaryzacji społeczeństwa.

Nie ulega wątpliwości, że śmierć Narutowicza ostatecznie zraziła Piłsudskiego i jego najbliższych współpracowników do demokracji.

Jednak morderstwo pierwszego prezydenta RP miało jeszcze jedną, zupełnie dzisiaj zapomnianą choć niezwykle ważną konsekwencję dla życia politycznego II Rzeczpospolitej. Chodzi mianowicie o kompromis, który zawarła część lewicy i centrum z endecją.

Aby w pełni zrozumieć naturę tego kompromisu, trzeba najpierw uświadomić sobie skalę nienawiści, którą żyła prawica polska wczesnych lat 20. Nienawiść ta skupiała się przede wszystkim na Żydach i tak naprawdę, poza marginesowymi grupami typu ONR, nie ma ona analogii w dzisiejszej Polsce. „Precz z Żydami!” skandowali studenci i licealiści zgromadzeni przed Sejmem, a prawicowe gazety z zadowoleniem rozpowszechniały ten nienawistny slogan. Studenci legitymowali dziennikarzy stojących przed Sejmem, a uznani przez nich za Żydów na podstawie nazwisk czy fizjonomii byli bici. Nikt z „semickim wyglądem” nie był bezpieczny. Pobity został nawet ksiądz jadący tramwajem, którego sutanna ukryta była pod długim zimowym płaszczem, a fizjonomia niebezpiecznie przypominała żydowską.

Postawy skrajnie antysemickie nie ograniczały się do chuliganów. Ks. Kazimierz Lutosławski, czołowy działacz endecji i jeden z głównych autorów konstytucji marcowej, wzywał warszawiaków do ostatecznej konfrontacji z Żydami i „Judeo-Polską”. Studenci Uniwersytetu Warszawskiego protestujący przeciwko Narutowiczowi żądali „bezwględnej walki z roszczeniami żydów [sic] w Polsce aż do zupełnego wyzwolenia naszego kraju spod ich haniebnego jarzma”. Nie byli to ludzie z marginesu społecznego, ale najlepsi synowie inteligencji warszawskiej.

Jaki wpływ miał ten niezwykły wybuch nienawiści na przyszłość II RP? Jedną z najważniejszych, dziś zapomnianych, konsekwencji morderstwa prezydenta jest wykluczenie mniejszości narodowych, a szczególnie Żydów, z późniejszego życia politycznego. O ile przed wyborem Narutowicza, lewica polska głośno broniła prawa parlamentarzystów żydowskich do udziału w sprawowaniu władzy, to po morderstwie nigdy więcej nie próbowała dojść do porozumienia z Kołem Żydowskim.

Choć możliwe było utworzenie rządu tej samej koalicji która wybrała Narutowicza – czyli lewicy, Piasta i mniejszości narodowych – to Lewica i Piast odrzuciły taką możliwość. Podczas wyboru następcy Narutowicza, umiarkowany marszałek Sejmu,

Maciej Rataj, prosił Żydów, aby nie głosowali na kandydata lewicy, Stanisława Wojciechowskiego. Chodziło o to, żeby nie spadło na niego, tak jak przedtem na Narutowicza, odium „kandydata żydowskiego”.

Nowy premier, Władysław Sikorski, również nie chciał mieć nic wspólnego z żydowskimi politykami i wolał mieć rząd mniejszościowy niż oparty na Bloku Mniejszości Narodowych.

Pamięć o roli odegranej przez antysemityzm w wypadkach grudniowych i zabójstwie prezydenta szybko znikła z politycznego dyskursu polskiej lewicy. Stanisław Thugutt, przywódca radykalnego „Wyzwolenia”, który wcześniej przekonał był Narutowicza do kandydowania na urząd prezydenta, ani słowem nie wspomniał o antysemityzmie podczas dyskusji nad przyczyną wypadków grudniowych i zamachu na prezydenta, choć sam morderca, Eligiusz Niewiadomski, mówił jasno, że jego strzały skierowane były do tych, którzy tworzyli Judeo-Polskę. Już kilka miesięcy po tym, jak prezydent został zamordowany w imię „doktryny większości polskiej” Piast pertraktował z endekami w celu utworzenia „rządu większości polskiej”.

Dlaczego po śmierci Narutowicza nikt nie chciał współpracować z politykami żydowskimi? Na pewno jakąś rolę odegrał tu strach przed rozruchami ulicznymi. Choć większość obywateli polskich oddała swoje głosy na partie, które poparły Narutowicza, to jego wrogowie wydawali się bardziej zdecydowani i pewni siebie. To ich slogany potrafiły zmobilizować ulicę – studentów i młodzież Warszawy.

Jednak brak potępienia roli antysemityzmu w morderstwie prezydenta nie był motywowany wyłącznie tym strachem. Był raczej strategią, która umożliwiła lewicy pewnego rodzaju koegzystencję z endecją w systemie demokratycznym. „Technokratyczne” rządy Sikorskiego i Grabskiego były możliwe właśnie dzięki temu kompromisowi. Lewica i Piast musiały tym samym de facto skapitulować przed endecką tezą, że tylko „większość polska” może rządzić Rzeczpospolitą, a Żydów należy wykluczyć z polityki. Ta teza, pierwotnie otwarcie zwalczana przez lewicę, została po śmierci Narutowicza po cichu zaakceptowana i nie kwestionowano jej już nigdy więcej.

Ciekawe jak potoczyłaby się historia Polski gdyby, tak jak tego chcieli niektórzy Piłsudczycy, lewica rozgromiła endecję siłą w 1922 roku i tym samym „przyspieszyła” przewrót majowy o cztery lata. Na to pytanie oczywiście nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Trudno także powiedzieć, jakie lekcje można wyciągnąć z postawy lewicy polskiej w 1922 roku dla sytuacji dzisiejszej, która mimo pewnych podobieństw jest jednak zasadniczo inna. Nienawiść i brutalność z 1922 roku nie mają, jak dotąd, odpowiedników w dzisiejszej Polsce. Jedno natomiast jest pewne: kompromisy zawsze mają swoją cenę. W tym przypadku ceną względnej stabilności politycznej była kapitulacja polskiej demokracji przed nienawiścią.

***

Paweł Brykczyński jest historykiem. Na University of Michigan napisał doktorat poświęcony morderstwu Gabriela Narutowicza. W maju 2016 nakładem University of Wisconsin Press ukaże się jego książka Primed for Violence. Murder, Antisemitism, and Democratic Politics in Interwar Poland.

 **Dziennik Opinii nr 17/2016 (1167)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij