Historia

My i „ta Warszawa”. Co mówią budowniczowie stolicy?

W ich opowieściach rzadko pojawia „Polska Ludowa” czy „nowy ustrój”. Najważniejsza jest praca.

Jakub Dymek: Zajmujesz się wspomnieniami ludzi odbudowujących po wojnie Warszawę. Co mówią bohaterki i bohaterowie twoich badań?

Agata Mirosz: Zajęłam się przede wszystkim adaptacją kulturową nowych mieszkańców i mieszkanek Warszawy przyjeżdżających ze wsi i małych miejscowości. Chciałam porównać teorie socjologiczne – migracji, adaptacji, jest ich bardzo wiele – z tym, co usłyszę od ludzi. Nie od razu chciałam te teorie obalać, raczej skonfrontować je z doświadczeniem osobistym, widzianym w dodatku z ponad pięćdziesięcioletniej perspektywy.

I jaka jest to opowieść?

Najkrócej: o wejściu w dorosłość.

Mowa o pokoleniu, którego dojrzewanie pokrywa się z jedną z najważniejszych cezur w historii XX-wiecznej Polski, czyli powstaniem Polski Ludowej.

W rozmowach, która przeprowadziłam, rzadko pojawiają się słowa takie jak „PRL”, „Polska Ludowa”, „ustrój”, „system”. A moje dopytywanie się o nie traktowane było przez rozmówców z przymrużeniem oka. Jeśli o tym opowiadali, to raczej ironicznie. Ludzie po prostu nie przeżywają swojego życia w kategoriach historycznych – a przynajmniej nie w takich, które podpowiadasz. Doświadczenie lat tużpowojennych ma dla nich wielkie znaczenie biograficzne, ale niekoniecznie ze względu na powstającą właśnie PRL.

To co się wybija w tych historiach?

Pojawia się temat wielkiego zaangażowania w pracę. Bycia dobrym pracownikiem, rozumienia struktury i zasad nowego ustroju, sprawnego poruszania się w nim. Jest kariera, zdobycie mieszkania, założenie rodziny. Można by pomyśleć, że to jest opowieść o akceptacji tamtej władzy, ale bardziej chyba ona mówi o tym, jak ważne było właśnie „radzenie sobie”. Niezależnie od warunków czy w każdych warunkach, jakie nas spotkają. W tym radzeniu sobie moim bohaterom pomagało to, że widzieli sens swojej pracy i nierzadko byli z niej bardzo dumni. Rozmawiałam z przodownikami pracy, wyróżniającymi się pracownikami w swoich zakładach, więc naturalnie oni postrzegają siebie jako najbardziej aktywną grupę w tamtych latach. To nie władza potraktowana „serio” jest tu ważna, ale to, co robiło się samemu, jak się pracowało.

Jedna z pań wspominała pochód pierwszomajowy, w którym szła jako reprezentantka pielęgniarek, ze wszystkimi atrybutami, fartuchem i czepkiem. Postanowiła się z tego pochodu zerwać, więc musiała zrzucić uniform pielęgniarki, przebrać się gdzieś tak, żeby nikt nie widział. A wszystko po to, żeby pójść na kabaret. Tak właśnie opowiadają o swoim stosunku do władzy: w pochodzie szło się na pokaz, jak była okazja, to się z niego uciekało, nie myślało się o żadnych wielkich opozycyjnych czynach.

Pochód 1 maja był dla picu, ale współzawodnictwo pracy na serio?

No bo ludzie są pełni sprzeczności! Opowiadający tworzą bardzo osobiste narracje, pasujące do jednej tylko, osobistej wersji historii. Ale to nie znaczy, że mamy tym opowieściom z góry odmawiać logiki. Bo to, co dziś wydaje nam się sprzeczne, było stuprocentowo jasne dla bohaterów moich rozmów. Także to, że jedna propagandowa piosenka była uznawana za „swoją”, a inna nie.

Skoro przy piosenkach jesteśmy: w tym, co dziś nazwalibyśmy popkulturą tego okresu,  odbudowa Warszawy naprawdę żyje. I jako wspólne doświadczenie, i jako przygoda, i jako sceneria romansu….

Oczywiście. Dla mnie piosenki były pierwszym tropem – znalazłam notatnik mojej babci, zapisany przez nią jako nastolatkę, z piosenkami z tego okresu, które wpadły jej w ucho. O mieście, o Warszawie, było ich bardzo dużo. To kazało mi się zastanowić, jaką wizję Warszawy tworzyli sobie  ci, którzy je słyszeli, a nigdy nie widzieli stolicy. One są pełne romantycznych, emocjonalnych wstawek, a przecież niekoniecznie takie musiało być pierwsze doświadczenie warszawskich realiów dla tych, którzy tu przyjeżdżali. Ale z drugiej strony to przecież czas młodości – mojej babci i osób, z którymi rozmawiałam – więc te wątki miłości, optymizmu, kolorów życia są naturalne.

A rewolucja społeczna, która się wtedy dokonuje? Jest dla nich oczywistym, więc niewidocznym tłem?

Głośno mówi się o podstawowych oczekiwaniach: miasto jest w ruinach, a my chcemy mieć domy, a w nich prąd; chcemy dobrej komunikacji. Ich realizacja jest przyjmowana z wielką radością. Osoby, które odgruzowywały ulice czy sadziły drzewa przy zakładach pracy, mówiły mi, że przede wszystkim cieszył je widoczny niemal natychmiast efekt ich pracy. Ludzie nie przeżywają wielkiej historii, przeżywają swoją historię. Tak też działa pamięć, szczególnie, jeśli mówimy o wydarzeniach sprzed pięćdziesięciu lat, z czasów młodości czy dzieciństwa. W pamięci jest miejsce na własną historię. Jest również miejsce na pewne zapożyczenia i takie poukładanie tych wspomnień, by się je barwnie opowiadało.

A słyszałaś opowieści o wyrwaniu się ze wsi, o chęci, by zaraz o tym napisać do domu, opowiedzieć wszystkim, jakie wielkie rzeczy się dzieją?

Jest oczywiście kontakt z rodzinną wsią. Częste wizyty w domu ułatwiały adaptację w Warszawie, choćby dzięki przywożeniu jedzenia. Nie ma jednak w tych relacjach wielkiego mitu odbudowy. Jest radość, że komuś osobiście się wiedzie i że całą rodzinę czeka zmiana na lepsze, bo pojawia się szansa wyjazdu do stolicy kolejnych osób.

Czyli wyprowadzka do Warszawy zawsze jest tu success story?

Prawie wyłącznie tak.

To bardzo współcześnie brzmi: wyjazd do stolicy jako awans ekonomiczny, możliwość szybkiego znalezienia pracy w porównaniu z prowincją.

Tak, ta współczesna, wydawałoby się, chęć osiągnięcia przede wszystkim indywidualnego sukcesu jest czymś, co pojawia się w opowieściach o latach 40. i 50. Ale też zwróćmy uwagę, że mówimy o szczególnej grupie osób: tych, którzy przyjechali i zostali tu na zawsze, po części na pewno dlatego, że właśnie odniosły – lub dziś tak o tym mówią – sukces. A w swoim wiejskim pochodzeniu najbardziej podkreślają zaradność i gotowość do pracy, jako te cechy, które umożliwiły im poradzenie sobie w Warszawie.

Czy był tuż po wojnie wyraźny podział na warszawiaków „nowych”i „starych”?

Po wojnie populacja stolicy liczyła 162 tys. ludzi, z czego 140 tys. mieszkało na Pradze, w prawobrzeżnej Warszawie. Potem były powroty, między innymi z obozów, i liczba „prawdziwych” warszawiaków rosła. Ale to był cały czas tygiel: starzy, młodzi, inteligencja, ludzie ze wsi, robotnicy, większość przyjezdna. I mieszanka ta tworzyła całkiem nową grupę mieszkańców.
Materialność miejsca, wokół którego tworzy się tożsamość, jest bardzo ważna. Po tym, jak ze stolicy zostało gruzowisko, warszawska tożsamość musiała wytworzyć się na nowo, wraz z odbudową miasta.

Dla bohaterów moich badań wspólnym doświadczeniem był nie tylko sam przyjazd do Warszawy, ale to, że faktycznie uważali to miasto za swoje dzieło.

Podstawą ich identyfikacji z Warszawą i ze sobą nawzajem stał się ich, olbrzymi przecież, wkład pracy. A także wspólne problemy: kłopoty z mieszkaniami, tłok, tymczasowe zameldowanie na pensjach czy w hotelach, dojazdy, zakupy.

Wydawało mi się na początku, że ich adaptacja czy identyfikacja z miastem musiała polegać na częstych kontaktach z „prawdziwymi” warszawiakami, dopasowywaniu się do tej grupy, zacieraniu się różnic. Tymczasem okazuje się, że było zupełnie inaczej. Właściwie wszyscy moi rozmówcy podkreślali, że żyli w „swojej” grupie. Przyjezdni z przyjezdnymi. Jeśli się zbytnio nie docieka, nie naciska, tylko słucha historii o odbudowie, to tam „prawdziwi” warszawiacy nie pojawiają się wcale. Żaden z moich rozmówców czy żadna z rozmówczyń nie wzięła ślubu z kimś stąd! W opowieściach jesteśmy tylko „my” i „ta Warszawa”. Ja i ten twór, coś nowego, pełnego znaczeń, ale bardzo osobistego, bo w „tej Warszawie” spotykały się ze sobą obawy, nadzieje i intuicje.

Dlaczego właściwie nie ma w tych historiach porażki? Zawiedzionych nadziei?

Jeden powód już wymieniliśmy – rozmawiałam ze specyficzną grupą. Niezadowolonych czy rozczarowanych spotkałam zdecydowanie rzadziej: ci podkreślają, że Warszawa nie jest miejscem wymarzonym czy idealnym. Ale nawet jeśli nie ma w czyjejś historii osobistego sukcesu zawodowego, to pojawia się inny, rodzinny. Na przykład wielka duma z bycia rodzicem i możliwości pokazania dzieciom, jakie piękne miasto się zbudowało.

Samo zakorzenienie się w końcu też jest sukcesem.

Tak, dzieci, mieszkanie, praca. Pojawia się wątek, że wrosło się już w miasto i nie ma czasu na wizyty na wsi.

Często się mówi, że PRL to był okres szary, smutny i pełen apatii. Tymczasem mamy różne historie, wiele scenariuszy. Ja wysłuchałam takich, w których dominowały osobiste i raczej szczęśliwe opowieści. Oczywiście historycy przypominają o niedostatku, głodzie, o niepokojach społecznych. Także moi rozmówcy pamiętają, że warunki życia były trudne. Są w stanie dokładnie wyliczyć kolejne ciasne pokoje dzielone z innymi lokatorami, hotele, bursy. Ale w końcu dostają długo oczekiwane mieszkanie. Mówią o ruinach, codziennych trudnościach, ale ostatecznie to i tak tylko pretekst, żeby powiedzieć o swojej zdolności radzenia sobie.

Agata Mirosz – absolwentka etnologii na Uniwersytecie Warszawskim, doktorantka w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk. Pracuje w Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie. Lokalna animatorka i badaczka opowieści o przeszłości Pruszkowa.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij