„Lewiatan” Andrieja Zwiagincewa to film, przy którym greckie tragedie wydają się wcieleniem optymizmu.
Karlowe Wary w czasach Czeskiej Republiki Socjalistycznej służyły jako miejsce spotkania kina z dwóch stron żelaznej kurtyny. Także dziś spotkać tam można sporo kina z Rosji, twórców różnych pokoleń.
Nużąca makabreska
Filmem z Rosji, na który przed wyjazdem do Czech chyba najbardziej czekałem, była adaptacja powieści Arkadija i Borysa Strugackich Trudno być bogiem autorstwa Aleksieja Germana. Powieść opowiada o odległej od Ziemi planecie, zamieszkanej przez istoty podobne do ludzi, która przechodzi właśnie przez swoje średniowiecze. Rzeczywistość planety obserwujemy z punktu widzenia ziemskiego naukowca, który może tylko obserwować to, co dzieje się w odległym świecie, nie mogąc w niego ingerować. Stąd tytułowa pozycja bohatera-narratora, który widzi nędzę, głupotę, okrucieństwo i niesprawiedliwość, ma wszystkie środki, by im z dnia na dzień zapobiec, ale zgodnie z obowiązującym w fikcyjnym wszechświecie prawem, nic nie może zrobić, ma związane ręce.
German kręcił film przez prawie 13 lat, sześć zajęły zdjęcia, siedem montaż i postprodukcja. Reżyser nie zdążył ich dokończyć, ostateczna wersja filmu jest także dziełem jego małżonki, scenarzystki Swietłany Kamality, i syna, Aleksieja jr., także reżysera.
Film nakręcony jest w czerni i bieli, w zasadzie w jednym ujęciu. Wizualna strona zachwyca, filmowe średniowiecze jest szare, błotne, brudne, groteskowe, a przy tym estetyczne dopracowane w najmniejszym detalu. Filmowy świat przetwarza za pomocą nowych, właściwych kinu środków wyrazu, obrazy znane z malarstwa Breughlów czy Boscha.
A jednak ta parada obrazów nie działa. Trudno uchwycić stojącą za nią myśl. Na początku filmu narrator mówi, że jesteśmy w świecie, który „nie miał renesansu, tylko reakcję wobec czegoś, co w odległych konturach go przypominało i w zasadzie prawie się nie wydarzyło”. Trudno nie skojarzyć tych słów ze słowami Marksa o Niemczech, o których pisał on, że „przeżywają z resztą Europy jej kontrrewolucje, nie przeżywając rewolucji”. Być może taki stan jest w ogóle losem peryferii, partycypujących w reakcjach, a w małym stopniu w rewolucyjnych wydarzeniach, jakie je prowokowały. A z pewnością w dużej mierze taki jest los współczesnej Rosji, z jej urzędową homofobią, zwrotem ku cerkwi i kulturowemu konserwatyzmowi, jako reakcji na obyczajowe zmiany, które wydarzyły się gdzie indziej.
Jednak w filmie wszystkie te czy inne myśli giną w paradzie średniowiecznych makabresek. Jak w najgorszych fragmentach najsłabszych filmów Lecha Majewskiego. Ten pochód obrazów coraz bardziej męczy widza.
Ja dałem się mu pokonać, zirytowany wyszedłem z kina po ponad godzinie – z prawie trzech, jakie trwa film. Nie chcę tu wydawać ostatecznego werdyktu o ostatnim dziele Germana. Oglądałem je pod koniec festiwalu, zmęczony codzienną porcją filmów, siedzeniem w kinie po kilka godzin dziennie. Może w innych warunkach, przy inaczej ustawionym progu zmęczenia, wszedłbym w filmowy świat Germana, odkrył w nim coś dla siebie. Może trzeba podejść do tego filmu z mniejszymi oczekiwaniami – nie z każdego spotkania prozy Strugackich i wyobraźni utalentowanego bez wątpienia filmowca musi wyjść Stalker. Mój werdykt nie jest ostateczny, będę chciał kiedyś dać temu filmowi jeszcze jedną szansę. Ale w Karlowych Warach spotkania z nim na pewno nie można uznać za udane.
Ucieczka do Nowego Jorku
Swój nowy, drugi w karierze film na festiwalu przedstawiła także Angelina Nikonowa, autorka pokazywanego także u nas debiutu Portret po zmierzchu. W swoim pierwszym filmie, wyprodukowanym niezależnie za oszczędności reżyserki i autorki scenariusza i odtwórczyni głównej roli Olgi Dychowicznajej, Nikonowa przedstawiała historię znudzonej kobiety z nowej, rosyjskiej klasy średniej z prowincjonalnego miasta, która po tym, jak zostaje brutalnie zgwałcona przez grupę funkcjonariuszy drogówki, wprowadza się do jednego ze swoich gwałcicieli i tworzy z nim masochistyczny związek. Film inspirowany Pianistką i Nocnym portierem mógł razić pewnym formalnym manieryzmem, malowanym czarnym na czarnym obrazem rosyjskiej rzeczywistości i masochistycznymi fantazjami, jakie eksplorował. Trudno jednak było odmówić mu siły wyrazu i charakteru.
W nowym filmie reżyserki, Welcome Home, trochę tego brakuje. Jest to o tyle zrozumiałe, że film pomyślany jest jako lekka komedia. Z depresyjnej rosyjskiej prowincji przenosimy się do Nowego Jorku. Miasta, gdzie – przynajmniej jak pokazuje kino – spełniają się sny tysięcy. Ale wśród nich wyraźnie nie ma bohaterów Nikonowej, emigrantów z dawnego Związku Radzieckiego, usiłujących utrzymać się na powierzchni amerykańskiej rzeczywistości. Babken, emigrant z Armenii ma kilkoro dzieci i kolejne w drodze, nie jest ich w stanie utrzymać z pracy sprzedawcy dywanów. Robi co prawda karierę jako aktor w kinie niezależnym, ale nie ma z tego żadnych pieniędzy, poza opłaconym przez organizatorów wyjazdem na jakiś festiwal od święta. Jego brat jest transseksualistą marzącym o zmianie płci i ukrywającym swoją orientację przed armeńską rodziną. Są też dwie kobiety: staruszka, która utknęła w Nowym Jorku, nie zna języka i zmuszona jest utrzymywać się z pracy w toalecie w luksusowej restauracji dla rosyjskich miliarderów, i Sasza (znów Dychowicznaja), była modelka, której kariera się już zdecydowanie skończyła. Sasza bieduje w mieście na wizie turystycznej, uwikłana jest w związek z amerykańskim reżyserem reklamówek, który – choć od dawna jej to obiecuje – nie jest w stanie rozwieść się ze swoją obecną żoną, by poślubić Rosjankę i dać jej tym samym upragnione obywatelstwo.
Temat Rosjan walczących o przetrwanie na dnie nowojorskiej drabiny społecznej wywołuje oczywiście skojarzenia z prozą Edwarda Limonowa. W Welcome Home nie ma znanego z To ja, Ediczka czy Jego sługi buzującego resentymentu, wielkościowych urojeń i masochistycznych fantazji, jakich pełne są strony książek obecnego przywódcy narodowych bolszewików. Jest za to całkiem zgrabna satyra na marzenia sprzedawane przez amerykańską popkulturę, pretensje rosyjskiej inteligencji i resentymenty Rosjan wobec Zachodu. Choć na tle Portretu nowy film reżyserki może trochę rozczarowywać, na pewno dowodzi jej rzemieślniczej sprawności. I pozwala z nadzieją czekać na finał jej nowego projektu – adaptacji prozy Władimira Sorokina.
Rosyjski Hiob
Najciekawszym, choć i najbardziej wyczerpującym spotkaniem z rosyjskim kinem był Lewiatan Andrieja Zwiagincewa.
Świetnie wcześniej przyjęty w Cannes obraz jest filmem bez wątpienia wybitnym, bez wątpienia dotykającym w krytyczny sposób jakiejś prawdy o Rosji Putina, a przy tym dziełem przenikniętym takim wszechogarniającym fatalizmem, że emocjonalnie nie do zaakceptowania.
Przynajmniej dla mnie.
Do opowiadania o współczesnej Rosji Zwigincew mistrzowsko zaprzęga biblijny język. Jego film jest współczesną przypowieścią o Hiobie. W roli Hioba obsadzony zostaje były żołnierz, prosty człowiek, mechanik, farmer i rybak Mikołaj (Aleksiej Serbriakow). Na dom, który wybudował w atrakcyjnym miejscu, na brzegach przepływającej przez jego miasto rzeki, zasadza się trzęsący miastem burmistrz. Nakazuje konfiskatę gruntów za groteskowo niskim odszkodowaniem. Rzekomo na budowę drogi, naprawdę marzy mu się tam lukratywna inwestycja w ramach „partnerstwa prywatno-publicznego”. Mikołaj nie chce się ugiąć, walczy o swoją sprawę w sądach kolejnych instancji, sprowadza nawet na pomoc kolegę z wojska, dziś cenionego w Moskwie prawnika. Ale w końcu przegrywa. Nie tylko traci dom, ale odebrane mu zostaje wszystko, co miał i co cenił najwyżej. Jak Hiobowi.
Władza w świecie Lewiatana nie jest w ogóle przejawem Prawa i Porządku. Jest pasożytniczym organizmem żerującym na społeczeństwie, które jest wobec niej zupełnie bezradne. Jej macki są wszechobecne, miasteczkiem rządzi skorumpowany i korumpujący układ złożony z burmistrza, sędziny lokalnego sądu, pani prokurator, szefa policji i cerkwi. Prawosławna religia nie ma w filmie żadnej siły moralnej, nie jest instancją prawdy sprzeciwiającej się bezprawiu władzy, tylko częścią korpusu „księcia świata tego”. Z burmistrzem regularnie konsultuje się przywódca lokalnej cerkwi. Wspólnie ucztują, rozwiązują problemy, zastanawiają się, jak poradzić sobie z wrogami. Lokalna elita zgodnie klęka przed ikonostasem na niedzielnym nabożeństwie.
Problem jednak w tym, że w uniwersum Zwiagincewa nie ma niczego i nikogo, kto mógłby się sprzeciwić niesprawiedliwości takiej władzy. Każda walka o elementarną sprawiedliwość skazana jest na klęskę, w której przegrany zostaje zmiażdżony jak robak. W jednej ze scen Mikołaj spotyka w sklepie popa. Skarży mu się na swoją walkę z władzą. Ten odpowiada: „Był już człowiek, który nie umiał się pogodzić z wyrokami Boga, nazywał się Hiob. Żona próbowała przemówić mu do rozsądku, próbowali przyjaciele, w końcu musiał pojawić się Bóg i w obrazach pokazać mu, o co chodzi”. Trudno o bardziej reakcyjną i obskurancką interpretację Księgi Hioba. Gdyż tak naprawdę chodzi w niej nie o konieczność ukorzenia się człowieka przed arbitralnymi wyrokami Boga, ale o coś innego: o niewinność ofiary. Hiob, jako ofiara odmawia uparcie uznania swojej winy przed swoimi przyjaciółmi – ale to właśnie oni, jeśli wczytać się uważnie w ich dysputy z Hiobem, nie mają argumentów, by w czymkolwiek udowodnić jego „winę”. Hiob odmawia jej uznania także przed Bogiem. Ten rzeczywiście uruchamia wtedy spektakl, stawia przed Hiobem twory swojego stworzenia – wieloryba, słonia – pokazując Hiobowi jego małość wobec ogromu stworzenia. Ale czy ten moment nie jest ostatecznym triumfem odmowy uznania swojej winy przez Hioba? Także Bóg nie ma racjonalnych argumentów, by go o niej przekonać, zamiast tego, w akcie bezsilności, włącza teatrzyk efektów specjalnych rodem z nie najlepiej napisanego blockbustera. W końcu i sam Bóg uznaje niewinność Hioba, powtórnie go błogosławiąc, obdarowuje go w dwójnasób wobec tego, co wcześniej stracił.
W Lewiatanie nie ma tego momentu uznania niewinności ofiary, nie ma żadnego powtórnego błogosławieństwa. Choć skrajnie obskurancką interpretację Hioba wygłasza przedstawiciel instytucji będącej częścią lokalnej sitwy i pozbawionej jakiejkolwiek moralnej wagi, Zwiagincew nie ma bohaterowi wiele więcej do zaoferowania niż jej fatalistyczną „mądrość”, wykluczającą wszelki bunt, skazującą na klęskę wszelką niezgodę. I klęską skończą się wszystkie walki Mikołaja. Nie pomoże nawet prawnik z Moskwy, z obcego, wielkomiejskiego świata. Jego „obcość” podkreślają zresztą dwie sceny, gdy unika on odpowiedzi na pytanie „czy jest ochrzczony”. Niezależnie od „obcości”, on też zawodzi przyjaciela moralnie.
Jedynym, co w dziele Zwiagincewa być może jest w stanie pokonać panujące dziś zło, jest czas. Żywioł postrzegany nie jako miejsce odkładania się pracy i kultury następujących po sobie pokoleń, ale jako siła niosąca erozję, wszystko pożerająca i nicująca. Symbolizują ją obrazy przepływającej przez miasto rzeki, wyrzucającej na swoje brzegi nadgryzione przez czas konstrukcje – kadłuby przegniłych statków, szkielet przedpotopowego gada itd.
W efekcie otrzymujemy film, przy którym greckie tragedie wydają się wcieleniem optymizmu. Tam bohater miał przynajmniej prawo do wzniosłości, niszczyło go fatum, którego wyrokom podlegali przecież i bogowie. Tu fatum zastępuje lokalny, wiecznie zapijaczony aparatczyk, wyglądający jak wyjęty z czasów późnego Breżniewa i otoczony przez pospolitych zbirów w błyszczących dresach. Przegrana z nimi nie w sobie nic z ponurej wzniosłości losów Antygony.
Czytaj także: pozostałe relacje Jakuba Majmurka z Karlowych Warów