Czytaj dalej

Sztuka jako wojna

Pomimo upływu lat Jurek jest Jurkiem, bo nigdy nie został Jerzym. Wyjechał z Polski do Izraela w chwili osiągnięcia pełnoletniości i odtąd był już Yehudą.

W dalekiej od ulicy Grzybowskiej Europie nabierał wigoru zachwycony swą przyszłością młody, choć jeszcze na dobre nierozpoczęty, wiek XX. Wyposażony w osiągnięcia triumfującego od dziesiątek lat rozumu, rozpędzał się ku „nowemu wspaniałemu światu”. Miał do tego doskonalące się i usłużne maszyny – po torach pędziły koleje, po morzach płynęły parowce, w niebo wznosić się zaczęły samoloty, Edison zapalił swoją żarówkę, udoskonalono telegraf, rozdzwoniły się telefony, skonstruowano nadajniki radiowe i pierwsze aparaty filmowe. Szybciej poruszali się ludzie, szybciej przewożono towary, szybciej docierały informacje. Tej rozpędzonej i zachwyconej postępem ludzkości ciążyć zaczął zatęchły klimat starej „la belle époque” i jej dekadencja. Młody duch szukał dla siebie kształtu. Przepędziwszy przestarzałego Pana Boga, pragnął samodzielnie stworzyć sobie ze świata właściwą dla siebie formę. Wrzało. Zaczęło się od salonów artystycznych, aul uniwersyteckich, gdzie mnożyć się zaczęły artystyczne i intelektualne „izmy”. Różniły się one między sobą, kłóciły, w jednym wszak się zgadzały – że tak, jak na Krochmalnej czy Grzybowskiej być już dalej nie może. Zgiełk był taki, że trzeba już było naprawdę głośno krzyczeć, żeby zostać usłyszanym. Tak właśnie uczynił Filippo Tommaso Marinetti, ogłaszając z wielkim hukiem w lutym 1909 roku swój Manifest futurystyczny. „Chcemy opiewać miłość niebezpieczeństwa, przyzwyczajenie do energii i do zuchwalstwa” – wrzeszczał punkt pierwszy tego projektu. „Jedynie walka jest piękna. Arcydziełem jest tylko to, co ma agresywny charakter” – brzmiał punkt siódmy. A więc wojna? A jakże: „Chcemy wysławiać wojnę – jedyną higienę świata – militaryzm, patriotyzm, niszczycielski gest anarchistów, piękne idee, które zabijają”. A kto wrogiem? Stary świat. „Niechże więc nadejdą radośni podpalacze o zwęglonych palcach” – z niewyczerpanym entuzjazmem dodaje jeszcze Marinetti. – „Oto oni! […] Chwytajcie za kilofy, za siekiery, za młoty i burzcie, burzcie bez litości szacowne miasta!”.

Sztuka jako wojna!

Co za energia! Od tego krzyku od razu tworzyć się zaczęły rysy na starym świecie, który za chwilę miał runąć, by zrobić miejsce nowemu! Jak to musiało rezonować w duszach młodych artystów, którzy w Paryżu i innych europejskich stolicach poszukiwali wyrazu dla bergsonowskiej „élan vital”. Jak musiało to inspirować dwudziestodwuletniego wówczas studenta architektury, Szwajcara, Charle’a Edouarda Jeannereta, znanego później jako Le Corbusier, którego myśl wykreuje wkrótce jeden z obrazów tego kształtującego się właśnie wieku!… By w końcu wpłynąć także na kształt Grzybowskiej 6/10.

Tadeusz Różewicz o tym przełomie napisał:

Jeszcze rok
potem zacznie się XX wiek
urodzi się syn
pierworodny
oprawca
nowotwór

(Kazimierz Przerwa-Tetmajer)

A tu, na Grzybowskiej Salomona Graffa, co tydzień w chwili zapalania świec szabasowych, kobiety zakrywając oczy dłońmi, recytowały: „Ku chwale szabasu świece, które zapalam na Twoją cześć, niech oświetlą nas Twoim świętym blaskiem, niech Twoja łaska spłynie na nasze szabasy i dni codzienne, obdarz nas siłą, by dotrzymać Twych przykazań. I prędko, och, prędko ześlij Mesjasza, syna z domu Dawidowego, by mógł nas wybawić za dni naszych, amen”.

Wojna jako sztuka

No i wyprosili sobie tę wojnę rozkrzyczani młodzi futuryści. I choć ona nie przeszkodziła jeszcze pobożnym Żydom z Krochmalnej oraz Grzybowskiej żyć i modlić się w blasku szabasowych świec, to nie pozostała jednak bez związku z ich późniejszym losem. Była jedną z konwulsji, w jakie wpadł XX wiek w poszukiwaniu jednoczących idei. I dlatego, namyślając się nad losem mojego skrawka Warszawy, wyruszę na tę wojnę, tym razem za przewodnika obierając Modrisa Eksteinsa, autora książki „Święto wiosny”. Wielka wojna i narodziny nowego wieku, który zdaje się sugerować, że zrodziła się ona w równej mierze z ambicji i kalkulacji władców, strategów czy przedsiębiorców jak i z wizji artystycznych. I stała się, jak tego oczekiwano, wyczekiwanym początkiem końca starego świata, w tym początkiem końca świata Grzybowskiej i Krochmalnej.

„Gdyby obecna wojna nosiła li tylko charakter polityczny czy gospodarczy, to wprawdzie nie pozostalibyśmy obojętni, niemniej jednak byłaby dla nas sprawą uboczną – pisał twórca futuryzmu 12 sierpnia 1914 roku, czyli na samym jej początku. – Ale ponieważ w wojnie tej nie chodzi jedynie o broń i okręty, lecz także o kulturę i cywilizację, zależy nam na tym, by natychmiast zająć stanowisko i całą duszą śledzić bieg wydarzeń” (cyt. za: Ch. Baumgarth, Futuryzm).

Za symboliczne „preludium” poprzedzające późniejsze wypadki uważa Eksteins głośne wydarzenie artystyczne mające miejsce rok wcześniej – paryską premierę baletu Igora Strawińskiego Święto wiosny, zrealizowaną przez zespół Diagilewa w maju 1913 roku. Był to wielki artystyczny skandal, który zgorszył filistrów: barbarzyński, nieokiełznany pląs, pogańskie misterium, którego głównym motywem były narodziny nowego świata, uświęcone ofiarą krwi, „apoteoza życia poprzez ofiarę śmierci”.

Święto wiosny – nie lament, lecz patos i moc! „Ubóstwienie” ofiary, której się nie opłakuje, lecz którą się czci.

Entuzjazm, jaki rok później ogarnął berlińczyków w chwili, gdy nakłaniali swego Kajzera do wypowiedzenia wojny, Eksteins też przyrównuje do wydarzenia artystycznego, tylko że teraz nie było już podziału na wykonawców i widownię, widzowie zostali zaproszeni na scenę, by wziąć aktywny udział w tym spektaklu. W jednej chwili – jak pisze autor Wielkiej wojny i narodzin nowego wieku – „życie osiągnęło wyższy wymiar, wymiar estetyczny. Stało się Wagnerowskim Gesamtkunstwerk, w którym troski materialne i wszelkie problemy doczesne zostały zepchnięte na plan dalszy przez witalną siłę narodu”.

I rozpoczęła się „apoteoza życia poprzez ofiarę śmierci”, barbarzyński, nieokiełznany pląs z tłumami statystów.

A potem… już w pierwszych miesiącach wojny Niemcy stracili milion żołnierzy, a Francuzi trzysta tysięcy.

Z dzisiejszej perspektywy to brzmi niedorzecznie: ponieważ Niemcy powiedziały, że chcą wojny, więc wszyscy ich wrogowie odpowiedzieli: ok, już się pakujemy i przyjeżdżamy. A jak już ulokowali się na tej wojennej scenie, okazało się, że są bohaterami o porównywalnej sile argumentów (militarnych), więc na parę lat przyjęli zasadę, że jedni drugim nie ustąpią. „Całe pułki igrały z wiecznością o dziesięć jardów ziemi jałowej” – miał powiedzieć później uczestnik tych walk. Eksteins, cały czas przywołując terminologię artystyczną, nazwał te działania „baletem wojennym”. Nie bez znaczenia w tym spektaklu były rekwizyty, czyli techniczne udoskonalenia, „modernizujące” tę wojnę. Nie trwałaby ona tak długo, gdyby nie równowartość nowinek technicznych: gazów łzawiących, miotaczy ognia zastosowanych przez jedną stronę, na które druga strona odpowiedziała wynalazkiem czołgów, na który odpowiedzią były łodzie podwodne, i tak dalej… Taki to był „postęp ludzkości”.

Efekt – dziewięć milionów zabitych i dwadzieścia jeden milionów rannych. „Apoteoza życia poprzez ofiarę śmierci”. Wiek XX odbył swój krwawy ryt inicjacyjny… „Święto wiosny”.

A na Grzybowskiej czy Krochmalnej Singera?: „…świece migotały, a palące się knoty trzeszczały. […] Wygwieżdżone niebo z księżycem w trzeciej kwadrze zaglądało przez okno. Siedząc tak w tałesie i białym kaftanie, reb Dan zapomniał, że wyrzucono ich z Terespola. Był w sanktuarium między swoimi, między znajomymi tomami Świętego Prawa. Nie, nie był sam. Ciągle był Bóg w niebiosach, aniołowie, serafiny, tron chwały. Wystarczyło jedynie wyciągnąć ręce i dotknąć tych świętych ksiąg, których słowa były głosem żywego Boga, literami, z których Bóg stworzył świat. Ogarnęła go nagła fala współczucia dla tych wszystkich, którzy nie wierzą, którzy błądząc w ciemnościach strzelają i zabijają się wzajemnie, plądrują, kradną, pomstują. Czego szukają? Co wyniknie z tej ich niekończącej się wojny? […] nagle krzyknął gniewnie: – Wystarczy! Już czas! Najwyższy czas na Mesjasza!” (Rodzina Muszkatów).

A swoją drogą o premierze Święta wiosny Strawińskiego w 1913 roku jeden z recenzentów napisał, że: „Kompozytor napisał utwór, na który słuchacze będą przygotowani dopiero w roku 1940”…

Żyd – Polak

Kto na tej wojnie się utuczył? Zwyciężeni potracili, zwycięzcy nie zyskali. No może tacy ludzie, jak Salomon Graff, który nie miał chyba w sobie nic z artysty, więc gdy inni wykrwawiali się w jakimś koszmarnym teatralnym geście, on zapewne robił interesy. Tak wielka wojna nie mogła nie wpływać na los tych, którzy specjalizowali się w „żelazie, belkach, blachach i rurach”. Był to z pewnością interes dochodowy. Czy zatem Salomon Graff to finansowy beneficjent tamtych czasów? Czy wzbogacił się na dostawach dla wojska (jak wcześniej, nie przymierzając, Stach Wokulski)? A jego towar składowany na Grzybowskiej 10, czy nie wyruszał w podróż do europejskich fabryk zbrojeniowych? Można powiedzieć, że Polska była w tym czasie na peryferiach wydarzeń, ale zamieszkujący ją obywatele żyli nią – albo tracąc (także życie), albo zyskując. Czy już wtedy produkty sprzedawane przez firmę Salomona czekały na transport na rampie kolejowej przy ulicy Dzikiej 26, telefon 11-82-75? W polską niepodległość, która była wszak dobrym skutkiem tego szaleństwa, niektórzy wkraczali zapewne z pokaźnym majątkiem. A jako kto wkraczał w nią Salomon? Jako Żyd, czy jako Polak żydowskiego pochodzenia? Bodaj do 1922 roku firmę swoją sygnował ciągle jeszcze imieniem Szloma. Potem jednak został Salomonem. Czy wraz z tą zmianą zmieniła się też świadomość przynależności?

Jaki wpływ na to miały przemiany polityczne w kraju i fakt, że w tym momencie miejsce zamieszkania, Polska, która pod zaborami była „stanem świadomości”, stała się teraz krajem niepodległym?

Wcześniej nawet dla asymilującego się Żyda (nie mówiąc o ortodoksyjnym) znajomość języka polskiego mogła oznaczać wyłącznie kwalifikację biznesową (jak znajomość rosyjskiego czy niemieckiego). Ale kiedy Polska „wybuchła”, polskość stała się wyborem, decyzją obywatelską, znakiem (czy próbą) przynależności. I co ważyło przy wyborze imienia? O ile Salomon, Judyta, Tobiasz czy Dawid odnosić się mogły w dalszym ciągu do tradycji starotestamentowej, to Maurycy, Dionizy?…

Polscy Żydzi stawali się więc teraz obywatelami polskimi z racji tego, że od 1918 roku zamieszkiwali ziemie polskie. Zwłaszcza jeśli decydowali się na to, by ich językiem był język polski. Lecz co z religią? Obywatelstwo to jedno, pochodzenie to drugie, ale jest jeszcze „przynależność religijna”. Gdy zajrzeć do przedwojennego dziennika szkolnego, rubryka „wyznanie” charakteryzuje ucznia tak samo, jak jego imię, nazwisko i imiona rodziców. Nie wpisać „wyznania” oznaczało złożyć na siebie donos jak na jakiegoś nielegalnego komunistę, bo tylko komuniści definiowali się w tym świecie jako bezwyznaniowi. Każdy był jakiegoś wyznania. Jeśli więc nie katolickiego, prawosławnego czy protestanckiego, to mojżeszowego. Przecież życie się zaczynało od deklaracji wiary – chrztem świętym lub rytuałem obrzezania, co potem pozwalało odróżnić żyda od nie-żyda, nawet jeśli w dorosłym życiu nie identyfikował się on z prawami wiary swych ojców. To pomogło potem nazistom arbitralnie ustalać, kto był żydem. A także wszystkim antysemitom, dla których nie judaizm był znakiem rozpoznawczym żyda, bo religię można było zmienić, ale „żydowskość”, od której nie można było uciec. A ona miała swe źródła religijne. I tkwiła w każdym dokumencie tożsamości, gdzie obok „obywatelstwa” widniało „wyznanie”. Toteż asymilujący się Żydzi na pytanie o swą tożsamość odpowiadali jak jedna z córek klanu Wolanowskich-Konów (spokrewnionych z Graffami), gdy przyjmowano ją na uniwersytet: „Jestem narodowości polskiej. Jestem wyznania mojżeszowego”.

W tych medytacjach pójść zresztą można dalej, jak „goj” Janek w Rodzinie Muszkatów, zastanawiający się nad ośmiusetletnią obecnością Żydów na terenie Polski: „Skąd oni przybyli? Czy byli potomkami starożytnych Hebrajczyków? Czy też może byli wnukami Hazarów? Co trzymało ich razem? Skąd wzięły się u nich kruczoczarne lub płomiennoczerwone brody, te dzikie oczy, blade, arystokratyczne twarze? Dlaczego ludzie nienawidzili ich z taką zawziętością? Dlaczego byli przeganiani z jednego kraju do drugiego? Co gnało ich po świecie i kazało osiedlać się w Anglii, Ameryce, Argentynie, Afryce Południowej, na Syberii, w Australii? Dlaczego właśnie oni dali światu Mojżesza, Dawida, proroków, Jezusa, apostołów, Spinozę, Karola Marksa?”…

Wywoływanie żywych

Przedwojenna Grzybowska 10 – wiem, jak wyglądała! Ze zdjęcia przesłanego mi przez Ryszarda Mączewskiego, gdzie majaczy mały fragment jej fasady w rzędzie wyższych od niej kamienic, a także z powojennego szkicu, na którym zrekonstruowano jej kształt. Budynek szeroki, niski, „przysadzisty”, nienarzucający się urodą. Nic, co warte byłoby pieśni. Wybudowany, jak wynika z notatek, gdzieś między 1832 a 1838 rokiem (czyli naprawdę stary). Dwa piętra, dziewięć otworów okiennych, balkon tylko jeden, położony centralnie, na pierwszym piętrze, nad bramą wejściową. Obok jeszcze brama większa – wjazdowa i jeden lokal wyraźnie przeznaczony na sklep (drzwi i dwie witryny). Zatem w części frontowej znajdowały się zapewne biura, a składy „żelaza, belek, blach i rur” mieściły się pewnie z tyłu, w oficynach.

Gorzej z wizerunkiem właściciela. Pomimo starań przez dłuższy czas nie potrafiłam stworzyć jego portretu, ciągle składał się on głównie śladów i literackich przybliżeń. Żadnej fotografii, która pozwoliłaby spojrzeć Salomonowi Graffowi w oczy i uwierzyć na dobre w jego minione istnienie. I tak to już mogło zostać, a wtedy ta opowieść nie rozpocząwszy się jeszcze, musiałaby się w tym miejscu zakończyć. Wszak o innych imionach związanych z tym miejscem wiedziałam jeszcze mniej. Bo nawet jeśli w trakcie poszukiwań zyskałam dodatkową wiedzę, że na chwilę przed wybuchem wojny na Grzybowskiej 10 zameldowane były trzy osoby, niewspominane we wcześniejszych moich litaniach, to informacje o nich ograniczały się jedynie do tego, że byli to: Prywes Leon, syn Naftalego, i Frymerowie – Aron, powroźnik, i jego żona Rosa.

Zwrot akcji nastąpił, gdy Anna Przybyszewska z Działu Genealogii Żydowskiego Instytutu Historycznego umożliwiła mi dostęp do kartoteki Instytutu Yad Vashem, gdzie zgromadzona jest wiedza o ofiarach Holocaustu zgłoszonych przez świadków tamtych zdarzeń. Jest to osobliwy zbiór danych, bo znajdują się tam informacje bezcenne, ale nie do końca wiarygodne. Żydowskie życie i żydowska śmierć w tamtych czasach to wszak coś dalece nieoczywistego. Bo czy przeżył Zagładę ten, którego nazwisko nie widnieje w tej kartotece? A czy ten, kto się tam znajduje jako ofiara nazistów, istotnie został wtedy zabity? „Nie można wierzyć żadnemu źródłu – mówi Anna Przybyszewska – bo co znaczy: «zginął w Treblince». Takiego sformułowania mógłby użyć tylko ten, kto w tym momencie tam był. A gdyby był, toby go nie było. Więc nie należy zabijać ludzi dwa razy kategorycznym stwierdzeniem o ich śmierci. Bo bywało, że oni się potem odnajdywali żywi”. Ale że śmierci w jakiś sposób zaświadczonych i takich „z imienia i nazwiska” było tak mało w zestawieniu z ogromem zbrodni, więc każde świadectwo daje szansę na ujawnienie części prawdy o tamtych zdarzeniach.

I znalazł się tu skan odręcznie wypełnionego kwestionariusza dotyczącego Salomona Graffa. Data urodzenia i śmierci była zgodna z wcześniejszą moją wiedzą. Ulica Grzybowska też się zgadzała (choć numer był inny). Nie ulegało wątpliwości, że to ten Salomon. Co więcej, były tu też kwestionariusze dotyczące jego najbliższej rodziny: żony Gustawy i dwóch synów – Juliana oraz Pawła. Znów niewiele tego, ale zza wizerunku Graffa – przedsiębiorcy czy obywatela, wyłaniać się zaczął po prostu obraz człowieka i jego losu. Tragicznego w finale, bo przy wszystkich tych nazwiskach widniało: „died in ghetto”, „deportation to death camp”, „died in hiding”, „killed during polish uprising in Warsaw”. Jakżeby inaczej, w innym wypadku nie znaleźliby się tutaj.

Ale było tu coś jeszcze – imię i nazwisko tego, kto o tych śmierciach zaświadczył. Podpis „Jurek Yehuda Glass”. A więc ktoś, kto ich znał i o nich pamiętał, skoro zdecydował się powiadomić o tym Yad Vashem. Wpis dokonany w 2003 roku! Obok – izraelski adres oraz telefon! I dodatkowo jeszcze jedno świadectwo sygnowane tym samym nazwiskiem: Mieczysław Glass, syn Józefa, ożeniony z Romaną z Goldkrautów, doktor medycyny, „murdered in Treblinka camp”. Podpisane: „only son”.

I to było odkrycie, które zrewolucjonizowało całą opowieść, nadając jej już nieuchronny bieg. Bo oto los zetknął mnie z Jurkiem Yehudą Glassem. Choć przecież mogło do tego nie dojść, lata lecą… choć mógł lub chciał nie pamiętać… choć mógł zapomnieć języka polskiego (bez tego zaś nasz kontakt byłby niemożliwy) lub choćby tylko mógł nie mieć komputera. Gdyby zaś nie on, nie byłoby potwierdzenia wszystkich wcześniejszych informacji, a Grzybowska 6/10 nie uzyskałaby tak solidnych symbolicznych fundamentów. A stało się to dzięki umarłym. To oni nas połączyli. Gdyby Jurek nie zdecydował się na złożenie świadectwa o swych bliskich w Yad Vashem, ja nie trafiłabym tam na informacje o nich i nie odnalazłabym świadka. W tych seansach spirytystycznych, jakie sobie fundujemy, zaglądając w przeszłość, czasami to umarli „wywołują żywych”.

Jestem jedynym synem dr. med. Mieczysława Glassa i do okresu ghetta mieszkałem na ul. Marszałkowskiej 72 m.18, jednym z nielicznych domów w Warszawie, które częściowo ocalały – oznajmił w pierwszym mailu do mnie, gdy udało mi się nawiązać z nim kontakt. – Brałem udział w Powstaniu Warszawskim w 1944 roku jako łącznik, byłem ciężko ranny. Jestem jedynym członkiem mojej dużej Rodziny, która prawie całkowicie zginęła podczas wojny.

Pomimo upływu lat Jurek jest Jurkiem, bo nigdy nie został Jerzym. Wyjechał z Polski do Izraela w chwili osiągnięcia pełnoletniości i odtąd był już Yehudą. Wywiózł ze sobą straszne wspomnienia. Zanim jednak poznałam jego historię, zgodził się opowiedzieć o tym, co pamięta na temat Salomona Graffa.

Fragment książki Aleksandry Domańskiej Grzybowska 6/10. Lament, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij