Dwa najciekawsze fragmenty biografii Doroty Karaś i Marka Sterlingowa to lata 80. i 90., czasy, gdy Urban pełnił funkcję odpowiednio rzecznika rządu Jaruzelskiego i dyżurnego postkomunistycznego diabła III RP. Kogoś, kim prawica straszyła swój lud niemal tak samo, jak dziś straszy Gatesem, Sorosem i Klausem Schwabem.
Żywot zmarłego rok temu Jerzego Urbana jest wyjątkowo wdzięcznym przedmiotem dla biografia. Urban ciągle budzi żywe kontrowersje, a nawet prawdziwe oburzenie – a więc emocje dobrze sprzedające książkę. Jedni będą w nim widzieć wybitnego felietonistę, inni głównie rzecznika wojskowej dyktatury, kłamiącego w sprawie zabójstwa Grzegorza Przemyka i szkalującego księdza Popiełuszkę. Jeszcze inni wielkiego trickstera III RP, który jako pierwszy miał odwagę przekuć nadęty balon kultu Jana Pawła II i upominać się o świeckie państwo w momencie, gdy nawet ateiści, jeśli w ogóle się ujawniali, to na każdym kroku przepraszali, że „nie została im udzielona łaska wiary”.
czytaj także
Życiorys Urbana pozwala też pokazać całą paradę fascynujących światów, z których wiele odeszło już bezpowrotnie w przeszłość. Świat przedwojennego, progresywnego polskiego mieszczaństwa pochodzenia żydowskiego; elity dziennikarskiej PRL i elity władzy tego ustroju w jego schyłkowej dekadzie; świat polskiej transformacji z całym jej politycznym chaosem, fortunami znikającymi i powstającymi w miesiąc, sporem postkomunistów z elitą wywodzącą się z Solidarności i społeczeństwem pękającym wzdłuż nowych dochodowych i majątkowych uskoków.
Do tego niezwykle bogatego materiału autorzy nowej biografii Urbana – Dorota Karaś i Marek Sterlingow – podchodzą „po bożemu”. Narracja ułożona jest w zasadzie chronologicznie. Autorzy nie eksponują swojej obecności w tekście, choć opisują swoje spotkania z Urbanem w Konstancinie, nie formułują w zasadzie żadnych sądów na temat swojego bohatera i jego najbardziej nawet budzących wątpliwości życiowych i politycznych wyborów. Relacjonują po prostu informacje, do których udało się im dotrzeć. To podejście ma swoje wady, czasem chce się zapytać autorów, czy faktycznie wierzą Urbanowi i informacjom, do których dotarli. I o to, co sami właściwie o tym wszystkim sądzą.
Biografia Urbana jest jednak na szczęście tak fascynująca, że już sama jej rekonstrukcja układa się w interesującą opowieść o Polsce i jej najnowszej historii. A na polu rekonstrukcji autorzy wykonali kawał bardzo solidnej roboty i potrafią przedstawić jej efekty we wciągający, sprawny narracyjnie sposób.
Funkcjonariusz i błazen
Dla mnie osobiście dwa najciekawsze fragmenty książki to lata 80. i 90., czasy, gdy Urban pełnił funkcję odpowiednio rzecznika rządu Jaruzelskiego i dyżurnego postkomunistycznego diabła III RP. Kogoś, kim prawica straszyła swój lud niemal tak samo, jak dziś straszy Gatesem, Sorosem i Klausem Schwabem.
Lata 80. to też najbardziej kontrowersyjny moment w biografii Urbana. Dawny błazen, słynący ze złośliwości dziennikarz będący cierniem w boku kolejnych ekip rządzących PRL, zmienia się w państwowego funkcjonariusza ds. propagandy. Idzie na służbę rządów PZPR, gdy większość środowiska, w którym kiedyś funkcjonował, nie chce mieć już nic wspólnego z partią, rządzonym przez nią państwem i reżimem realnego socjalizmu.
Ta sama inteligentna złośliwość, która kiedyś demaskowała absurdy systemu i wzywała do jego reformy, teraz służy Urbanowi do obrony – tyleż sklerotycznej, co represyjnej – schyłkowej fazy systemu, gdy nawet dla jego elity staje się oczywiste, że nie może on dłużej funkcjonować bez radykalnego resetu.
Urban angażuje się przy tym w obronę reżimu Jaruzelskiego bardziej, niż nakazywałby to zdrowy rozsądek i troska o własny interes. Daje twarz najbardziej wątpliwym posunięciom reżimu, nie odpuszcza opozycji, zachowuje się, jakby jako cel postawił sobie zostanie najbardziej znienawidzonym człowiekiem w Polsce. Dokonuje przy tym wyborów, które nawet jego największym sympatykom trudno jest przyjąć, np. firmuje politykę próbującą obwinić sanitariuszy pogotowia za spowodowanie obrażeń, które doprowadziły do śmierci Grzegorza Przemyka – choć winni byli bezdyskusyjnie milicjanci.
Wawel, Powązki, śmierciarka: na jaką pamięć zasłużył Jerzy Urban?
czytaj także
Co kierowało Urbanem, że dokonał takiego wyboru? Karaś i Sterlingow nie są w stanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Przytaczają opinie wyjaśniające, że Urbana do obozu władzy doprowadziły niechęć do politycznego katolicyzmu, którego język i wyobraźnia odgrywały istotną rolę w antykomunistycznej opozycji lat 80.; zamiłowanie do dobrego i wygodnego życia; lojalność wobec Rakowskiego, a później Jaruzelskiego; wreszcie przekonanie, że reforma systemu możliwa jest tylko od wewnątrz. Nie potrafią jednak rozstrzygnąć, co ostatecznie popchnęło go do takich, a nie innych decyzji. Transformacja błazna, którego władza za Gomułki dwukrotnie objęła zakazem druku, w propagandowego funkcjonariusza reżimu pozostaje tajemnicą i wielkim paradoksem tej biografii.
Kolumbowie Jaruzelskiego
Bynajmniej nie jedynym. Przygodę Urbana z władzą doskonale podsumowuje przytaczany w biografii wpis z dzienników Mieczysława F. Rakowskiego, sporządzony w momencie, gdy były naczelny „Polityki” kompletuje swój gabinet i staje przed koniecznością usunięcia z niego Urbana, jako postaci znienawidzonej przez opozycję i społeczeństwo, postrzeganej jako bariera do porozumienia narodowego:
„Jakiż ten naród jest niesprawiedliwy! Przecież to właśnie Urban wymyślił trzy czwarte wszystkich liberalizacyjnych posunięć, zawsze działał w kierunku porozumienia, ostrzegał przed porywczymi krokami; jest jednakowo złośliwy pod adresem rządu i opozycji, nigdy nie dbał o sojuszników dla siebie, a teraz – mimo mojego najgłębszego żalu – musi odejść, ponieważ stał się obciążeniem dla rządu, który sam chciał cywilizować”.
Wielką wartością nowej biografii Urbana jest to, iż autorom udało się pokazać, że Urban w latach 80. był nie tylko twarzą rządu, rzecznikiem łajającym opozycję i wdającym się w pojedynki słowne z zachodnimi dziennikarzami na niesławnych konferencjach prasowych, ale też osobą, która realnie współtworzyła politykę, pomagała planować ją na strategicznym poziomie. Co też swoją drogą może tłumaczyć, dlaczego Urban trwał w swoim wyborze z początku lat 80. Dla każdego, kto przez dekady tylko recenzował politykę, wymyślał na papierze koncepcje, o których wiedział, że nigdy nie zostaną wprowadzone w życie, wpływ na rzeczywistość, jaką daje władza, może działać jak narkotyk.
W przypadku Urbana wpływ ten dawał przede wszystkim dostęp do ucha generała Jaruzelskiego. To właśnie charakterologicznie tak daleki od Urbana Jaruzelski, sztywny, pozbawiony poczucia humoru – przynajmniej w życiu publicznym – żołnierz traktujący episkopat z daleko posuniętą rewerencją, a nie kolega z redakcji Rakowski, stał się głównym politycznym promotorem Urbana.
Urban, wspólnie z generałem Henrykiem Pożogą oraz Stanisławem Cioskiem, staje się członkiem zaufanego zespołu, doradzającego Jaruzelskiemu w kwestii reformy systemu. To od nich wychodzą propozycje, które ostatecznie prowadzą komunistów do reform gospodarczych, wprowadzających do rzeczywistości PRL elementy wolnego rynku, i politycznych, otwierających drogę do podziału władzy z opozycją. Jak wiemy, proces ten wymyka się PZPR spod kontroli i prowadzi do upadku PRL i rządzącej nim partii.
czytaj także
Można by złośliwie stwierdzić, że inteligencja Urbana na niewiele się zdała, gdy została zaaplikowana do doradzania władzy, jego koncepcje nie były jej w stanie ocalić. Problem w tym, że biorąc pod uwagę skalę kryzysu gospodarczego, którego korzenie tkwiły częściowo w błędach ekipy Gierka, a częściowo wynikały z samych założeń systemu, skalę nieufności społeczeństwa do władzy, wreszcie kontekst geopolityczny – głównie reformy Gorbaczowa w ZSRR – najpewniej ani PRL, ani władzy PZPR uratować się nie dało.
Ekipa Jaruzelskiego okazuje się kolejnym „pokoleniem Kolumbów”, próbując reformować system i zachować w nim władzę, dociera do zupełnie innego miejsca niż to, gdzie ich podróż miała się planowo zakończyć. Wbrew swoim zamierzeniom ludzie generała przygotowują grunt pod III RP, pod demokrację liberalną, integrację Polski z Zachodem i gospodarkę rynkową.
Głos wolny, wolność ubezpieczający
Karaś i Sterlingow opisują w książce ostatni kongres PZPR. Po wygłoszeniu słynnych słów o wyprowadzeniu sztandaru
„Rakowski w kuluarach Sali Kongresowej żegna się z kilkoma działaczami, wśród których są Kwaśniewski i Miller. Rozlewa whisky do plastikowych kubeczków:
– No, chłopy, za wasze zdrowie i powodzenie. Przegraliśmy wszystko – podsumowuje. Uważa, że socjalizm ma jeszcze szansę. – Za dziesięć, piętnaście lat lewica stanie twardo na nogi”.
Jak wiemy, ostatecznie nie potrzebowała 15 lat, tylko niecałe cztery. Na nogach szybko staje też Urban. Gdy przestaje kierować telewizją, jest bez pracy. Nikt nie chce drukować jego tekstów. Jest w lepszej sytuacji finansowej niż wtedy, gdy za Gomułki miał zakaz druku, ale czuje się bardziej izolowany – wtedy czuł wsparcie całego dziennikarskiego środowiska, dziś traktowany jest jak trędowaty. Całymi dniami siedzi w domu w piżamie, pali cygara i pije.
Z odrętwienia wydobywa go telefon od Romana Górskiego. Górski, pracownik Instytutu Wydawniczego Związków Zawodowych – tych bliskich PZPR – założył ze wspólnikami wydawnictwo BGW. Szybko wyprodukował swój pierwszy bestseller, Przerwaną dekadę – wywiad rzekę Janusza Rolickiego z Edwardem Gierkiem. Książka miała się rozejść w blisko milionowym nakładzie. Urbanowi Górski proponuje napisanie Alfabetu, krótkich żartobliwych wspomnień o znanych mu ludziach ze świecznika życia publicznego.
czytaj także
Książka, składająca się z minifelietonów, często będących arcydziełami złośliwości, sprzedaje się w nakładzie 750 tysięcy egzemplarzy. Urban zyskuje kapitał, by założyć swoje własne pismo, swoją część dokłada szukający wejścia na rynek prasy biznesmen z Poznania, twórca Elektromisu – a później m.in. Żabki – Mariusz Świtalski. Szybko jednak uznaje, że to nie dla niego i wycofuje się z biznesu. Urban go nie potrzebuje, pismo zatytułowane „Nie” staje się wielkim finansowym i czytelniczym sukcesem, przynosząc swojemu twórcy wart miliony dolarów majątek.
„Nie” jest najbardziej paradoksalnym tytułem lat 90. Ma świetny dział śledczy, ale nikt, łącznie ze służbami, nie traktuje poważnie tego, co się w nim pisze. W okresie świetności nakład osiąga nawet 700 tysięcy egzemplarzy, ale prawie każdy pytany o to uczestnik życia publicznego – zwłaszcza ze strony solidarnościowej – zapewnia, że nie bierze „tego pisma” do ręki, a jeśli już, to z obrzydzeniem. Jednocześnie elita polityczna i nie tylko stawia się prywatnie na przyjęciach w rezydencji Urbana w Konstancinie.
Wiele rzeczy w „Nie” mogło się nie podobać, a nawet budzić etyczne wątpliwości. Jednocześnie pismo to pełni w ekosystemie mediów lat 90. bardzo istotną rolę. Jako jedno z niewielu zachowuje zdrowy rozsądek w takich kwestiach jak obecność Kościoła w polityce, kult Jana Pawła II czy prawa reprodukcyjne. Jednocześnie jest tą siłą, która poprzez rozpoznanie bojem bada, a czasem poszerza granice wolności słowa w nowym systemie.
Jest kolejnym wielkim paradoksem biografii Urbana i polskiej historii, że wolności prasy w latach 90. broni nomenklaturowe pismo, robione przez ludzi uwikłanych bynajmniej nie w wolnościowy system, którego naczelny dla wielu Polaków stał się symbolem zakłamania i przemocy PRL.
W czasach świetności „Nie” w polskich kinach wyświetlany był film Milosa Formana Skandalista Larry Flynt. Skupia się on na procesie tytułowego bohatera, wydawcy pornograficznego pisma „Hustler”, z Jerrym Falwellem, fundamentalistycznym pastorem. Falwell pozwał Flynta za parodię reklamy pewnego alkoholu z jego udziałem. Kampania odbywała się pod hasłem „mój pierwszy raz”, znane postaci mówiły o swoich alkoholowych inicjacjach. Flynt wydrukował parodystyczny materiał, gdzie Falwell opowiada, jak stracił cnotę ze swoją matką w wychodku.
czytaj także
Sąd Najwyższy uznał, że wypowiedź mieści się w granicach wolności słowa – każda rozsądna osoba rozpozna bowiem parodię i nikt nie uwierzy, że pismo naprawdę informuje o intymnych relacjach religijnego przywódcy z jego matką.
Forman, emigrant z komunistycznej Czechosłowacji, jest wyraźnie zachwycony tym wyrokiem i porządkiem prawnym, który pozwala na wolność, jaką uosabia Flynt. Mówi widzom: Flynt jest dla was wcieleniem ohydy? No i dobrze, wasze prawo tak sądzić. Ale doceńcie, że żyjecie w państwie, które gwarantuje mu wolność – bo jeśli on może korzystać z wolności słowa, to może każdy. Polskie sądy w kwestii Urbana nie zawsze orzekały w sposób tak oświecony jak amerykański Sąd Najwyższy w sprawie Flynta – ale o „Nie” lat 90. można by nakręcić podobny film.
Co zrobimy z Urbanem?
„Nie”, jak każde inne pismo, ciężko znosi wejście internetu i rewolucję w modelu konsumpcji informacji i publicystyki, jaką ten przynosi. Nakłady spadają do dolnych kilkudziesięciu tysięcy, Urban w ostatnich latach do pisma dopłaca. Jednocześnie sam odnajduje się w internecie za sprawą krótkich, obrazoburczych filmików, jakie produkuje jego pasierbica. Młodzi ludzie kojarzą go głównie z nich i memów z profili w mediach społecznościowych „Nie” – które rewelacyjnie ustawił Michał Marszał.
Pytany o to, jak chciałby być zapamiętany, Urban mógłby odpowiedzieć tak samo jak na pytanie w jednym programie telewizyjnym o to, czy Jaruzelski powinien zostać pochowany na Powązkach: „a ja mam to w dupie”. Jak jednak czytamy w książce, Urban był bardzo dumny z tego, że Mariusz Szczygieł umieścił w swojej antologii najważniejszych pozycji polskiego reportażu jego tekst z lat 50., w którym wcielił się w pracownika biura matrymonialnego, szukającego polskich żon dla cudzoziemców w Krakowie. Największemu cynikowi niewierzącemu w życie po śmierci zależy, mniej lub bardziej, na pamięci następnych pokoleń.
Jak więc zapamiętamy Urbana? Stanie się szybko zapomnianym memem? Potworem z antykomunistycznej narracji? Bohaterem wolności słowa? Mistrzem felietonu? Dojrzała wspólnota potrafiłaby pogodzić dialog różnych pamięci, zawierających te różne oblicza Urbana. Urban. Biografia do dobry krok w tym kierunku.
Rakowski, albo dlaczego w PRL nie było Skandynawii na miarę naszych możliwości