„Kulisy PiS”, czyli chaos w rządzie kamerdynerów

Wolałbym, żeby „Kulisy PiS” dało się zbagatelizować jako poppolityczny magiel dla gawiedzi, a prawdziwa polityka toczyła się gdzie indziej – niestety wycinek rzeczywistości, który ukazuje nam dziennikarz Onetu, to wycinek kluczowy.
Fragment okładki książki „Kulisy PiS” / Wydawnictwo Czerwone i Czarne

Rytuały władzy, przepychanki i wycinanki, dostępy do ucha i robienie wrażenia. Błyskotliwe anegdoty jako źródło wpływów i nieostrożne riposty prowadzące do klęski. Przede wszystkim jednak dynamiczne i płynne, zawsze niepewne relacje osobiste – taki obraz zarządzania państwem wyłania się z książki Kamila Dziubki.

Książka Kamila Dziubki jest między innymi o tym, że Kaczyński jest mściwy i małostkowy, Morawiecki umie w PowerPoint i niewiele więcej, Obajtek jest z Pcimia i średnio mówi po polsku, a były prezes telewizji to „typ skurwysyna, ale inteligentnego”. Dodajmy jeszcze, że prezydent faktycznie bywa popychadłem, choć bardziej na skutek niesuwerennej polityki kadrowej niż wad charakteru; głupkowaty wizerunek to raczej efekt tzw. spinu samej Nowogrodzkiej.

„Ja wiem, że wy Daniela macie za wariata, ale on realizuje testament mojego brata Leszka”

Co – poza poprawą samopoczucia wyborców opozycji – wnosi to do sporu o przyszłość Polski czy stan polskiego państwa? Niestety całkiem dużo. Wolałbym, żeby Kulisy PiS dało się zbagatelizować jako poppolityczny magiel dla gawiedzi, a prawdziwa polityka toczyła się gdzie indziej – niestety wycinek rzeczywistości, który ukazuje nam dziennikarz Onetu, to wycinek kluczowy. W państwie rządzonym przez kamerdynerów prezesa zarzut kamerdynerstwa w ocenie polityki traci swój sens, a mikrosocjologia anegdotyczna Prawa i Sprawiedliwości tłumaczy nieraz więcej z naszej pozycji w Unii Europejskiej niż niejeden geostrategiczny elaborat.

Gwoli przypomnienia: „kamerdynerski” stosunek do bohaterów historii – pojęcie to przed dwustu laty ukuł klasyk niemieckiej filozofii – to spojrzenie na nich z perspektywy prywatnych skłonności, osobistych animozji, pragnień i upodobań, czasem wstydliwych, żałosnych czy wprost kryminalnych. Szczególnie przydaje się do dezawuowania postaci nielubianych, ułatwia moralne potępienie czy wzbudzenie obrzydzenia. Zwłaszcza gdy metaforyczny lokaj, kelner czy sekretarka ujawnią obłudę: oto liberalny arbiter politycznej elegancji okazuje się prywatnie wulgarnym chamem i homofobem na dodatek; zasłużona rzeczniczka praw kobiet gnoi własne pracownice; wielki państwowiec oszukuje na kilometrówkach, a poza tym rozsiewa ordynarne plotki o kolegach z własnego rządu; dodajmy jeszcze konserwatywnego moralistę, który zdradza żonę z dużo młodszą kochanką i aktywistkę klimatyczną rozbijającą się po Seszelach prywatnym odrzutowcem.

Dla jednych to całe spektrum figur hipokryzji i – tyleż wymyślone, ile prawdopodobne – przykłady zza kulis, odsłaniające prawdę życia publicznego i kompromitujące poszczególne jego postaci (a może i całe życie publiczne?). No bo czy można w demokracji traktować poważnie deklaracje ideowe ludzi, którzy sami się do nich nie stosują? Bon mot o drogowskazie, co nie musi podążać wskazywaną drogą, wyjątkowo się w przesiąkniętej moralizmem sferze publicznej nie sprawdza.

Dla innych, w tym samego Hegla, takie pseudodemaskacje fałszują tylko lub zaciemniają obraz procesów dziejowych, których emanacją są poszczególne wybitne jednostki: ich namiętności czy pragnienia to albo wyraz rozumu dziejów, albo kompletnie nieistotne tło. Bo przecież liczba kochanek kanclerza Metternicha nie miała wpływu na porządek równowagi sił w postnapoleońskiej Europie, podobnie jak orientacja seksualna chińskiego premiera Czou-En-Laja nie przesądziła o zablokowaniu radzieckiej interwencji w czasie polskiego Października.

Skracając powyższe do minimum: osobowość „prywatna” polityka jest weryfikatorem jego autentyczności, a niezgodność z wizerunkiem publicznym dezawuuje postać jako hipokrytę – to jedna perspektywa; a druga: to, co prywatne, jest po prostu bez znaczenia jako czynnik sprawczy wielkiej polityki.

Janina Goss nie poszła do Orlenu tylko dzięki kumoterstwu

Książka Kamila Dziubki ukazała się w wydawnictwie Czerwone i czarne, którego założyciel Robert Krasowski od dawna głosi tezę, iż polityka w ogóle, a już zwłaszcza w peryferyjnym państwie takim jak Polska, nie dotyka wielkich trendów ani procesów – o takich sprawach jak np. wejście Polski do Unii Europejskiej czy transformacja ustrojowa miały zadecydować elity krajów centrum, a przede wszystkim bezosobowe, ekonomiczne i geopolityczne procesy poza (niemal) wszelką kontrolą. Jednocześnie polityka w tej optyce to jest „to, co robią politycy”: te wszystkie intrygi, knowania, gierki, walki kogutów i pokazywanie sobie, kto ma większego – bez większego znaczenia dla kształtu naszego życia. Krasowski dodaje, że zazwyczaj na szczęście.

Kulisy PiS napisane są – głosami kilku anonimowych, dobrze osadzonych w PiS rozmówców autora – w takim właśnie duchu. Nie znajdziemy tu pogłębionych analiz porównawczych, złożonych kontekstów gospodarczych ani wyników badania nastrojów społecznych, na które ośrodki władzy stosownie by zareagowały. Są za to rytuały władzy, przepychanki i wycinanki, dostępy do ucha i robienie wrażenia. Błyskotliwe anegdoty jako źródło wpływów i nieostrożne riposty prowadzące do klęski. Przede wszystkim jednak dynamiczne i płynne, zawsze niepewne relacje osobiste. W Zjednoczonej Prawicy, dodajmy, w wydaniu dość patologicznym i przemocowym, składające się na folwarczną atmosferę. Nie ma też planowania na 27 kroków naprzód, zamiast frakcji ideowo-politycznych ścierają się towarzyskie koterie, a od strategii bardziej liczy się to, kto ostatni przed ważną decyzją wejdzie do gabinetu prezesa.

TVP zapłaci za homofobię. Jest wyrok w sprawie „Inwazji”

czytaj także

Czy mamy więc do czynienia z rewersem oficjalnego przekazu TVP i innych mediów obozu? Tam – ideologiczny miks propagandy sukcesu, szczucia na opozycję i apokaliptycznych wizji zmierzchu Zachodu, z którego jedynie obecna władza wyprowadzić nas może obronną ręką; tutaj – redukcja rządów Zjednoczonej Prawicy do dworskiej intrygi, czasem zabawnej, lecz częściej żenującej oraz humorów i obsesji starzejącego się coraz wyraźniej prezesa? Gdzie w tym wszystkim „prawdziwa” polityka, z wielkimi interesami gospodarczymi, geopolitycznym dramatem państwa przyfrontowego, odchodzeniem w przeszłość świata demokratyczno-liberalnej utopii roku 1989?

Otóż wbrew pozorom, niezupełnie gdzie indziej. Albo inaczej: polityka reagowania na cywilizacyjne wyzwania Polski i Europy początku lat 20. XXI wieku tak właśnie wygląda.

Bo to pół biedy, że o obsadzie kierownictwa wielkiej kampanii wyborczej rozstrzyga niezręczne użycie nazwiska Lecha Kaczyńskiego lub arogancka, choć racjonalna odpowiedź na polecenie natychmiastowej wizyty u prezesa kosztem obecności przy kandydacie walczącym o prezydenturę. Że szefową rządu na szefa wymienia się na podstawie wrażeń i przesądów – „babę ze wsi” zastąpić miał „salonowy technokrata” z pamięcią do liczb, biegłym angielskim i talentem do prezentacji w PowerPoincie. Że na czele „ryglowej” instytucji państwa staje osoba poznana na towarzyskim obiedzie, której najważniejszą cechą jest niechęć i pogarda ze strony własnego środowiska; że kluczową reformę ustroju prowadzi człowiek skompromitowany wszędzie, a zatem dyspozycyjny – to wszystko mieści się w standardzie polityki odczarowanej co najmniej od czasu, gdy kategorię odczarowania zaczęto w ogóle stosować. Zarządzanie własnym obozem przez konflikt i redystrybucję zasobów w połączeniu z ogólnym oderwaniem prezesa od życia wpływa jednak na procesy o charakterze ustrojowym i cywilizacyjnym.

Największe manifestacje uliczne w historii Polski eksplodują jesienią 2020 roku – na to wygląda – za sprawą nieogarnięcia badań, niedoczytania przez Jarosława Kaczyńskiego projektu orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej w sprawie aborcji oraz nacisków stosunkowo wąskiej grupy posłów i posłanek Zjednoczonej Prawicy. A tylko zdecydowany – w zasadzie bez precedensu za tych rządów – sprzeciw 3–4 osób powstrzymuje Kaczyńskiego przed wyprowadzeniem wojska (!) na ulicę i siłową pacyfikacją wielotysięcznych demonstracji kobiet w całym kraju.

Czy media publiczne muszą zabijać?

Pół roku wcześniej, w pierwszym szczycie pandemii Polska znajduje się na krawędzi największego kryzysu ustrojowego po roku 1989, gdy krajowi groziły wybory, tzw. kopertowe, bez wielkich szans na uznanie międzynarodowe, za to z pewną rewoltą społeczną – wyłącznie ze względu na obawy o sondaże; katastrofa zostaje powstrzymana wyłącznie przez pryncypialny opór garstki posłów, a ostatecznie najważniejszy konflikt rozgrywa się wyłącznie o to, kto – premier Morawiecki czy minister Sasin – złożył podpisy na niekonstytucyjnych dokumentach.

Polityką paliwowo-energetyczną Polski na poziomie największego przedsiębiorstwa kraju kieruje człowiek, którego atuty to akceptacja nieograniczonego zatrudnienia klientów władzy wszystkich szczebli w swej spółce, nieznajomość lub ignorowanie prawa („zrobił, bo nie wiedział, że się nie da”) oraz wspólne z prezesem PiS poczucie kulturowego wyobcowania spośród prawniczo-biznesowego establishmentu; te właśnie czynniki neutralizują typową dla Jarosława Kaczyńskiego pogardę dla ludzi niewykształconych, ale przede wszystkim znoszą możliwość debaty o alternatywach dla ekspansji Orlenu w znanej nam formie.

Wreszcie, choć prezes – niczym Piłsudski za sanacji – przytłacza swój obóz niewątpliwą charyzmą i tłamsi potencjalnych pretendentów w zarodku, jego autorytet i pryncypialne zaangażowanie nie wystarczają do przeforsowania najlepszego chyba projektu jego autorstwa. Głośna „piątka dla zwierząt” upada pod groźbą utraty większości, a więc pod łącznym ciężarem sprzeciwu lobby eksporterów mięsa na Bliski Wschód, urażonych w godności rolników, Radia Maryja oraz pomniejszych koalicjantów. Kaczyński naprawdę chciał ulżyć losowi zwierząt i naprawdę młotkował w tej sprawie swych posłów – na próżno, bo kilka kluczowych środowisk miało w tej sprawie inne zdanie.

Epicki gambit rządu Morawieckiego albo państwo z kukurydzy

Robert Krasowski w swojej chwilami niezwykle błyskotliwej publicystyce przekonuje nas, że codzienny teatr polityki – ten gabinetowy i ten jawny, na użytek ludu – w takim kraju jak Polska nie tyle przesłania jakieś ukryte „prawdziwe” działania polityków, które prowadziłyby do przesuwania różnych dziejowych wajch, ile jest z polityką tożsamy. Wielkie idee, o których politycy mówią: transformacja, Europa, wzrost, suwerenność, demokracja itd., jeśli gdziekolwiek się materializują, to poza sferą ich wpływu – za sprawą megatrendów, decyzji globalnego establishmentu lub zwykłych zbiegów okoliczności. A jednak Kulisy PiS opublikowane przez jego wydawnictwo prowadzą do nieco innego wniosku.

Mianowicie że ten żałosny chwilami teatrzyk, te wszystkie rytuały skreślania na zawsze, wywyższania i przytulania do serca, to zostawianie pod drzwiami, to wystawianie na próbę, chowanie urazy przez lata, ale i zmienianie decyzji pod wpływem impulsu i argumentów ostatniego rozmówcy – to wszystko jednak robi różnicę w świecie, w którym nie ma już wyrazistych Duchów Dziejów, wszechmocnych biegunów, niekwestionowanych wzorców do imitacji, surowych odźwiernych debaty publicznej i spacyfikowanego ideologicznie społeczeństwa.

Seria nieporozumień poznawczych doprawiona cynizmem prowadzi do wybuchu społecznego i w kilka tygodni przyspiesza modernizację zbiorowej świadomości o dekady. Wyłączne skupienie na stanie sondaży spycha kraj na krawędź ustrojowej katastrofy. Warunki największej fuzji gospodarczej trzydziestolecia w sektorze o egzystencjalnym znaczeniu są pochodną osobistej sympatii prezesa dużego do małego. A jeden przebłysk autentycznej ideowości najpotężniejszego polityka w kraju stawia jego władzę pod znakiem zapytania.

Autor Kulis PiS nie rozstrzyga, czy jakiś bardziej kompetentny prezes Orlenu na pewno lepiej przygotowałby „zieloną transformację” energetyki, jakiś mniej cyniczny przywódca nie ryzykował życia wyborców i trwania fundamentów wspólnoty politycznej, wreszcie – czy bardziej światłe towarzystwo lepiej informowałoby rządzących o nastrojach społecznych i zdatności urzędników do sprawowania funkcji. Pewne jest jedno – w warunkach pandemii, wojny u bram, polaryzacji społecznej i kryzysu klimatycznego dalsze podejmowanie decyzji politycznych w opisanym w tej książce trybie to recepta na katastrofę.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij