Stefano Liberti nie redukuje imigranckiego dramatu do scen z ośrodka na Lampedusie.
Nie ma miesiąca, w którym europejskie dzienniki wolne byłyby od doniesień z Lampedusy. Teksty o nadużyciach ze strony włoskich służb, łamaniu praw człowieka, przemocy, śmiertelnych wypadkach budują spektakularny obraz imigranckiego piekła. Miejsce na środku Morza Śródziemnego – formalnie w Europie, a realnie rzecz biorąc nigdzie – wzięło na siebie cały symboliczny ciężar związany z afrykańską imigracją, tym samym zawężając medialny obraz problemu do kilku klisz. Stefano Liberti działa dokładnie wbrew tej logice: cierpliwie odtwarza podróże rozpaczy, krok po kroku, od samego początku.
Fantazja o europejskim raju
Włoski dziennikarz rezygnuje z prostej redukcji imigranckiego dramatu do scen z ośrodka na Lampedusie. Nie interesują go fotografie zwłok zamkniętych w plastikowych workach, które raz na jakiś czas wdzierają się na okładki poczytnych gazet. Relacji z wizyty papieża Franciszka również w książce nie znajdziemy. I to nie tylko dlatego, że reportaż został napisany kilka lat przed tym wydarzeniem. Sensacje z Lampedusy po prostu nie są w stanie wyjaśnić żadnego z problemów będących obsesją autora. Liberti zadaje pytania o powody podróży u samych ich źródeł, czyli jeszcze w Afryce. Rozmawia z tymi, którzy dopiero myślą o wyjeździe, ale już zaczęli zbierać nań pieniądze; przepytuje tych, którzy próbowali przedzierać się przez morze i obserwuje podekscytowane grupy wiedzione fantazją o europejskim raju. Buduje na poziomie tekstu połączenie, które w rzeczywistości jest marzeniem napędzającym większość jego rozmówców: między północną Afryką a wybrzeżem Europy.
Przegląd imigranckiej rzeczywistości – z osobistymi wątpliwościami, nadziejami, a z drugiej strony z całą fizyczną infrastrukturą – podzielony zostaje na dwanaście rozdziałów. Reportaż rozpoczyna się na plaży w Senegalu. Następnych bohaterów dziennikarz spotyka w Nigrze, Mauretanii, Algierii, Maroku. Próbuję wziąć oddech od pracy w Turcji, ale tam też zaczyna w końcu zbierać materiały do książki. Kończy na terenie Włoch.
Bez maczyzmu
Liberti pracuje dla prasy i telewizji – w książce nie pozwala o tym zapomnieć. I nie chodzi bynajmniej o obecność kamerzysty ze sprzętem w kilku fragmentach tekstu – reportaż powstawał równolegle do filmu Morze zamknięte. Sam styl narracji wyraźnie czerpie z telewizyjnej estetyki. Autor nie odmalowuje swoich bohaterów ze skrupulatną dokładnością. Obrazuje ich raczej szkicowo, podobnie zresztą jak przestrzenie, w których mieszka, rozmawia, podróżuje. Są mu one potrzebne tylko jako scenografia do wypowiedzi jego rozmówców. Każdy z rozdziałów mógłby posłużyć za odcinek dobrze skrojonego serialu dokumentalnego, z finałem serii na Lampedusie.
Na szczęście reportaż z Afryki nie przypomina w niczym wieczornego wydania newsów. Zupełnie pozbawiony jest maczyzmu telewizyjnych korespondentów. Liberti nie jest typem dziennikarza, który pobyt w miejscach skrajnej biedy, nędzy i niebezpieczeństwa wykorzysta do snucia mrożących krew w żyłach opowieści o swoim własnym heroizmie. Mimo że przez całą książkę prowadzi pierwszoosobową narrację, to w centrum zawsze sytuuje swoich bohaterów.
Postawy przez nich reprezentowane dalece wykraczają poza obraz bezbronnych Afrykańczyków starających się pokornie o wjazd do strefy Schengen. Imigranci z reportażu Libertiego bez zająknięcia artykułują swoje pretensje pod adresem Unii Europejskiej. Nierzadko pobrzmiewa w ich wypowiedziach wręcz partyzancka retoryka – próbę przepłynięcia do Europy traktują jako odwet, rewanż w imieniu ograbionej Afryki. Opowiadają o nielegalnych europejskich łodziach, które nieodwracalnie zaburzyły połowy ryb, a w konsekwencji pozbawiły ich pracy. Zarzucają Unii bierność wobec przykładów pogwałcenia praw człowieka.
Ten głęboki żal nie przeszkadza im snuć fantazji, w których granica Europy przypomina bramy do raju.
Dziennikarz w (anty)imigracyjnym systemie
Autor przepytuje również przedstawicieli administracji, policji, przytacza nawet historię ze spotkania Frontexu w Warszawie. Dla rozmówców broniących status quo ma znacznie mniej wyrozumiałości. Otwarcie pisze, że nie przekonuje go ich argumentacja, a kiedy tylko może, wykazuje błędy czy zaniechania z ich strony.
Książka Libertiego to nie seria wywiadów, choć rozmowy pełnią w niej rolę kluczową. Oprócz opisów samych podróży i poszczególnych „instytucji” powstałych na migracyjnym szlaku otrzymujemy sporą dawkę refleksji nad rolą dziennikarstwa w (anty)imigracyjnym systemie. Poszczególne fragmenty tych rozważań mogą służyć za przegląd podręcznikowych zagadnień reporterskiej etyki – pojawia się problem odpowiedzialności dziennikarza za swoich rozmówców, napięcia między politycznym zaangażowaniem a dystansem i tym podobne.
Refleksje, dość chaotycznie rozsiane po tekście, są znacznie ciekawsze, kiedy spojrzy się na to, jak ewoluują. Wspólnym mianownikiem jest w nich narastające u autora poczucie winy. Dla swoich rozmówców jest po prostu ambasadorem Europy, niezależnie od tego, jak silnie starałby się zakotwiczyć wywiady w dziennikarskiej konwencji. Niezaspokojona potrzeba zbudowania spójnej, sensownej narracji w połączeniu z rolą, którą przygotowali dla niego imigranci skontrowane zostają kilkukrotnie postkolonialnym wyznaniem winy i zwątpieniem. Uporczywie powraca pytanie o możliwość wzajemnego zrozumienia mimo wyraźnych, głównie klasowych różnic między reporterem a jego rozmówcami. Zwątpienie zaś prowadzi go na skraj paranoi – łatwiej jest mu w pewnym momencie uwierzyć, że bohaterowie tekstu są statystami z jakiejś ponurej mistyfikacji niż ofiarami represji skierowanych przeciwko imigrantom.
Odciążyć Lampedusę
Zgodnie z beznadziejną logiką „podróży rozpaczy” reportaż Libertiego musi skończyć się na Lampedusie. Kiedy dziennikarz dociera na wyspę, pytania postawione we wstępie są już w dużej mierze skonsumowane. Odpowiedzieli na nie sami migranci, idealistyczni działacze, oportuniści zarabiający na przeprawach, strażnicy fizycznych granic i politycznego status quo. Libertiemu udało się w ten sposób odciążyć Lampedusę z jej symbolicznego przeładowania, przenosząc uwagę na kilkanaście innych miejsc, kilkaset kilometrów na południe. Taką konstrukcję znacznie trudniej wyprzeć niż którąkolwiek z drastycznych jednostkowych historii.
Stefano Liberti, Na południe od Lampedusy. Podróże rozpaczy, przeł. Marcin Wyrembelski, Wydawnictwo Czarne 2013
Tekst ukazał się na portalu wywrota.pl