Tym razem w wakacyjnych lekturach ironiczny angielski arystokrata gwałcony przez ojca, holenderski dawca spermy, matki, córki i japońska pani komisarz.
Edward St Aubyn, Patrick Melrose, przeł. Łukasz Witczak, WAB 2017
O wpół do ósmej rano, niosąc wyprasowane zeszłego wieczoru pranie, Yvette szła skrajem podjazdu w stronę domu.
Trzy części pięcioksięgu opisującego losy Patricka Melrose. Modne i wychwalane. Czy słusznie? Sama historia jest bezbrzeżnie smutna, ale dosyć prosta. Patrick jest synem angielskiego zubożałego arystokraty i bogatej Amerykanki. Matka się nim nie zajmowała, a ojciec gwałcił przez całe dzieciństwo („Zapewne byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby kobiety zatrzymane w rozwoju na etapie dzieciństwa nie rodziły dzieci udręczonym mizoginicznym homoseksualnym pedofilom, lecz nic nie jest doskonałe na tym padole, stwierdził Patrick…”). Chłopak uzależnia się od narkotyków i alkoholu, ma pokiereszowaną osobowość i na wiele sposobów próbuje poradzić sobie z traumą swojego dzieciństwa, rozprawić się z figurą zmarłego ojca, okrutnika i psychopaty.
Nie o tym jednak jest ta powieść. Jest to ironiczny, pełen sarkastycznego humoru obraz arystokracji. Ludzi, którzy mają nazwiska, włości i pieniądze, ale nic poza tym. Gnuśnych, zakłamanych, chłodnych emocjonalnie. Mistrzach efektownej konwersacji. Zawsze balansujących na linie między drobiazgowo przestrzeganymi formami, a wyższoklasową koniecznością dystansowania się do nich. Ostatecznie jest to nieustanna gra rozmaitymi odcieniami ironii. Jak mówi bohater, ironię jest trudniej rzucić niż narkotyki.
Mistrzostwo tej książki polega na tym, że jest ona napisana językiem tej właśnie klasy – nie tylko w fenomenalnych dialogach, ale w całości. Z wewnątrz grupy, którą poddaje wiwisekcji. Podobno zawiera wątki autobiograficzne.
Bardziej jednak doceniam w niej te fragmenty, w których widzimy sytuacje społeczne, niż opisy cierpień, przemyśleń o tajemnicach tożsamości, ciągów narkotykowo-alkoholowych i halucynacji Patricka. Ćpanie w literaturze przeważnie mnie nudzi.
czytaj także
***
Kamil Bałuk, Wszystkie dzieci Louisa, Wydawnictwo Dowody na Istnienie 2017
Królowa Lodu ma sześć lat i siedzi na dużym brązowym fotelu.
Kobieta, wybierając partnera życiowo-seksualnego, o ile zamierza się rozmnażać, wybiera również zestaw genów, z którymi połączy własne. Zamiast partnera można jednak wybrać same geny i skorzystać ze spermy dawcy. Nic więc dziwnego, że dane dawcy – wzrost, wygląd, zawód, stan zdrowia – nie są dla niej bez znaczenia. Jeśli ma męża, bezpłodnego, z którym wspólnie będą wychowywać dziecko, można powiedzieć, że jest on ojcem, który adoptuje dziecko partnerki. Dzieci adoptowane mają prawo poznać swoich biologicznych rodziców. A dzieci dawców? Wydaje się, że sytuacja jest analogiczna, w związku z tym w kilku europejskich krajach niedopuszczalne jest zapłodnienie spermą anonimowego dawcy.
Reportaż Kamila Bałuka dotyczy Holandii, w której od 2004 roku anonimowe dawstwo jest niedopuszczalne, przedtem jednak było. Istniała też znana klinika, dzięki której urodziło się około 6 tysięcy dzieci. Kobiety otrzymywały w niej tzw. paszport dawcy zawierający potrzebne dane. Czy były to dane prawdziwe? Łatwo było stwierdzić, że nie, skoro dawca miał być biały, a dziecko okazywało się dziwnie śniade.
Wszystkie dzieci Louisa to historia bardzo wydajnego dawcy, który regularnie oddawał spermę przez dwadzieścia lat w trzech klinikach. Jego marzeniem było posiadanie bardzo wielu dzieci i prawdopodobnie ma ich około 200, nie tylko w Holandii, ale też na całym świecie. 28 spośród nich odnalazło ojca i siebie nawzajem, tzw. Połówki. A ich ojciec okazał się Mulatem – dzieckiem Holenderki i potomka czarnych niewolników z Surinamu, dawnej holenderskiej kolonii. Okazało się też, że cierpi na zespół Aspergera, zaburzenie ze spektrum autyzmu.
Autor rozmawia z dziećmi, ich biologicznym ojcem, udaje mu się też porozmawiać z lekarzem, który dokonywał zabiegów zapłodnienia.
Czy rodzeństwo przyrodnie jest naprawdę do siebie podobne? I czy w ogóle warto szukać swoich genów?
Ciekawe, niejednoznaczne etycznie.
czytaj także
***
Brit Bennett, Matki, przeł. Izabela Matuszewska, Albatros 2017
Z początku w to nie wierzyłyśmy, no bo sami wiecie, jak ludzie w kościele plotkują.
Floryda, czarna społeczność i jej kościół. Dziewczyna, której matka popełniła samobójstwo, romansuje z synem pastora. Zachodzi w ciążę, decyduje się na aborcję i wyjeżdża na studia, gdzie odnosi sukcesy. Jej chłopak znajduje sobie porządną, religijną dziewczynę. Pobierają się. Kiedy jego pierwsza miłość wraca, oczywiście zaczną się kłopoty.
Wszystko to komentuje chór starych kobiet przesiadujących w kościele, które reprezentują dawne i przyszłe pokolenia żon, matek, wszelkich kobiet… Poznajemy wiele sposób, na jakie można być lub nie być matką. Wszystkie są na swój sposób kłopotliwe i nieoczywiste.
Dobrze się czyta.
***
Jenn Diaz, Matka i córka, przeł. Andrzej Flisek, Prószyński i S-ka 2017
Wszystko byłoby prostsze, gdyby mama nie była mamą. Ciotka Dolores i Natalia nie mieszkałaby teraz razem, nie dręczyłyby ich wyrzuty sumienia – to elastyczne i perwersyjne poczucie winy.
Umiera mężczyzna, głowa rodzina. Zostają: jego żona, jego siostra, która od zawsze z nimi mieszka, i dwie córki.
Melancholijna i trochę baśniowa historia o rozmaitych relacjach między kobietami: zależności, miłości, zazdrości, nienawiści, wsparciu, poświęceniu. Na pierwszy plan wydobyte zostaje to, co drugorzędne, bo powiedzmy szczerze, pierwszorzędni wciąż są mężczyźni – jako obiekt miłości, zabiegów, postacie wzbudzające lęk, ale także sędziowie i arbitrzy.
Sama nie wiem, czy to jest książka feministyczna, czy jednak patriarchalna bajka. W każdym razie kończy się tak:
„I jak przewrotne potrafi być życie, tyle kobiet wokół niej, tyle wysiłku, żeby raz na zawsze skończyć z tą kobieca drugorzędnością, i proszę, gdzie wylądowała, na cmentarzu, składając hołd mężczyźnie”.
Jest w tej książce jakaś magia.
***
Tetsuya Honda, Przeczucie, przeł. Rafał Śmietana, Znak Litera Nova 2017
Ohydny deszcz pogrąża cały świat w szarości.
Autor reklamowany jest jako cesarz japońskiego kryminału. Na podstawie jego książek powstawały filmy i seriale.
Czym japoński kryminał różni się od kryminału po prostu?
Jak w każdym kryminale jest tu zbrodnia. Krwawa i niejedna. Jeden trup zabity w niezbyt wyrafinowany sposób i drobiazgowy detektyw składający poszlaki w błyskotliwe rozwiązanie to dla dzisiejszych czytelników za mało. Mamy więc w Przeczuciu dużo makabrycznie okaleczonych zwłok, piękną i młodą panią komisarz, Reiko, i prowadzącego równolegle śledztwo złego policjanta. Komisarz Reiko ma tajemnice z przeszłości oraz przeczucia.
Japońskie jest Tokio i społeczne realia policyjne oraz genderowe.
W japońskiej policji panuje ściśle przestrzegana hierarchia, z jednej strony podkreślana ukłonami, a z drugiej arogancją wobec podwładnych. Policjanci działają według drobiazgowych procedur, nie są nagradzani za sukcesy, ale karani za najmniejsze błędy czy naruszenia regulaminu. Tytułowe przeczucia głównej bohaterki są więc dysonansem w tej strukturze.
Ale to wciąż nie odbiega bardzo od naszych przyzwyczajeń. Wszyscy znamy śledczych, którzy działają nierutynowo, narażając się na nieprzyjemności. Chociaż po japońsku osiąga to karykaturalne rozmiary.
Najbardziej szokujący jest jednak poziom mobbingu, molestowania seksualnego oraz seksistowskiej agresji, jakiej podlega biedna Reiko. I musi bronić się przed tym na własną rękę. W trakcie służby złamała kolegom sześć palców, trzy razy kopała w krocze oraz doprowadziła do kilku wstrząśnień mózgu. Jednak według tutejszych standardów reagowała zdecydowanie za rzadko.
A jej matka wciąż płacze, że Reiko nie ma męża i dzieci…