Makryna – stara, brzydka i biedna – wzięła wszystkich na patriotyczna gadkę. Poza polskimi patriotami uwierzyli jej Francuzi, dwóch papieży...
Bohaterem najnowszej książki Jacka Dehnela o matce Makrynie jest język. A właściwie dyskurs.
I już wiem, że źle zaczęłam, nie dość że język, to jeszcze dyskurs… Najpierw na zachętę trzeba pewno powiedzieć, że to niesamowita historia, chociaż w dużej mierze zapomniana. Makryna Mieczysławska pojawiła się w połowie XIX wieku w Paryżu i uwiodła Hotel Lambert, czyli księcia Czartoryskiego wraz z otoczeniem. Uwiodła oraz odwiodła od Towiańskiego Adama Mickiewicza. Poemat napisał o niej Słowacki. Polskim duchowym językiem śpiewała / I w słowach, niby rozogniona rosła (to Słowacki). Masz w Makrynie żywą skargę narodu. / Na jej twarzy są wyryte cierpienia Ojczyzny (a to Mickiewicz). Nie było to, jak widać, uwiedzenie kobiece, lecz duchowo-patriotyczne. Makryna – stara, brzydka i biedna – wzięła wszystkich na martyrologiczną i patriotyczna gadkę. Poza polskimi patriotami uwierzyli jej Francuzi, dwóch papieży… Musiała być bardzo przekonująca. I miała do opowiedzenia atrakcyjną historię o męczeniu kobiet (opowieści o męczeniu mężczyzn też są atrakcyjne, ale nie aż tak). Żeby jednak bezkarnie się taką historią ekscytować, musi ono mieć jakiś powód dający do tej ekscytacji moralne prawo. Musi być podana we właściwej ramie, pozwalającej na interpretację uznaną przez kulturowe normy. A tym powodem była uciemiężona Polska.
Historia Makryny miała wyglądać tak: czysta panna z wysokiego rodu oddaje się Bogu i zostaje zakonnicą, przełożoną zakonu bazylianek w Mińsku, zakonu unickiego. Po tzw. synodzie zjednoczeniowym zmusza się zakonnice do konwersji na prawosławie. Kiedy odmawiają, zaczynają się represje. Bicie, gwałty, podtapianie, tortury, głodzenie, praca ponad siły, gnanie kilometrami po śniegu i w mrozie… Mniszki giną umęczone przez carat, z radością przyjmując męczeńską śmierć za wiarę i Polskę. Ujść udaje się tylko Makrynie, która dzięki swojej opowieści zyskuje sławę, porusza serca, fascynuje, w końcu dostaje własny mały klasztorek i opiekę. Choć ostatni jej protektorzy już zdają sobie sprawę, że cała ta historia jest zmyślona.
Dehnel w Matce Makrynie przeplata ze sobą dwie narracje prowadzone przez bohaterkę. Pierwszą już poznaliśmy, to ta martyrologiczna. I druga też, ale tym razem katem Makryny jest jej mąż, rosyjski oficer. Zresztą całe jej życie jest pasmem udręk. Bieda, poniewierka, niesprawiedliwe traktowanie.
Wróćmy jednak do języka, a właściwie do dyskursu. Język jest XIX-wieczny, pięknie przez autora wystylizowany i przyprawiony wyrażeniami kresowymi. (Chociaż o szczegóły bym się spierała. Hołoble, a nie hołobla, b.l.m.!) Natomiast dyskurs jest romantyczno-martyrologiczny. I jest to pastisz, którego usprawiedliwieniem może być stosunek autora do tej tradycji, ale też – na poziomie samego tekstu – to, że używa go Makryna-oszustka, która sięga po kalki językowe, czasem nie rozumie, co mówi.
Powieść Dehnela nie rozwiązuje w żaden nowy sposób zagadki Makryny. Nie jest jej wnikliwym portretem psychologicznym ani analizą społecznych mechanizmów funkcjonowania tej historii. Dla mnie jest to przede wszystkim gra z językiem.
Autor nie mógł posłużyć się autentycznymi wypowiedziami Makryny, istnieją one bowiem przede wszystkim w przekazach, wymodelowane przez odbiorców lepiej od niej wykształconych. I ten sam język wybiera dla jej „szczerej” narracji. Tym razem jej martyrologia jest kobieca i klasowa. Jednak i ona brzmi w tym języku fałszywie. Dziś oczywiście trudno jest powiedzieć, że wyznanie kobiety dotyczące przemocy, jakiej doznaje od męża, brzmi fałszywie. Ta opowieść już jest zalegitymizowna, nawet jeśli przez niektórych lekceważona. Makryna po prostu nie ma swojego języka, którym mogłaby opowiedzieć o swoim losie. Może używać tylko cudzego. Przebrać swoje cierpienie we właściwe patriotyczne szaty albo opowiedzieć je językiem, w którym trudno je wyrazić. W jakimś sensie nawet w swojej prawdziwej opowieści jest zniewolona przez język, który staje się też częścią jej tożsamości. Wiedząc, że kłamie, jednocześnie wierzy w wymyśloną przez siebie postać. Zresztą to jest chyba tajemnica każdego dobrego oszusta – musi uwierzyć w swoje kłamstwa.
Mam nadzieję, że się nie mylę, konstrukcja tej książki jest dosyć złożona i nie opiera się jedynie na prostym przekazie – dawniej kobieta nie mogła opowiedzieć prawdy o przemocy domowej, więc opowiada kłamstwa o krzywdach narodowych. Tak jakby kłamstwo i prawda istniały poza językiem. Dla jej współczesnych prawdą było polskie narodowe męczeństwo, a Makryna wpisywała się gotowy paradygmat. Do dzisiejszego paradygmatu emancypacyjnego należy problem przemocy wobec kobiet – więc dla nas ta wersja jest wiarygodna. Natomiast to, że opisy okrucieństwa podkręcają atrakcyjność powieści, jest czymś, o czym lepiej nie wspominać. Zresztą autor zdaje sobie z tego sprawę, zamieniając je w nużące czasem wyliczanki i celowo osłabiając ten efekt.
Dla mnie język, z którym zderzamy się w powieści, cały jest fałszywy. I albo uznamy to za wadę, albo za największą zaletę tej powieści.
Jacek Dehnel, Matka Makryna, Wydawnictwo W.A.B. 2014