Czytaj dalej

Bożek: Żyć w utopii

Jak to jest żyć w utopii? Czy gdy wszystkim żyje się dobrze, nie jest trochę nudno? A może trochę straszno, bo utopie już mają taki urok, że lubią zmieniać się w swoje przeciwieństwo?

Tak działo się zarówno w dużej skali – utopijny projekt komunizmu trudno w końcu ocenić jako udany – jak i w tej mniejszej. W tej dyscyplinie bardziej lub mniej spektakularne klęski zaliczali chociażby marzyciele z lat 60. Czasami z budowanych przez nich utopii powietrze uciekało po cichu jak z nieszczelnego balona. W ten sposób sflaczał choćby rewolucyjny Instytutu Esalen. Ta instytucja, która otworzyła Amerykanów na nową duchowość i nowe formy życia społecznego, dziś – ku udręce jej założycieli – kojarzy się głównie ze zbiorowymi kąpielami w jacuzzi i kryształami. Inne utopie kończyły się z hukiem. Masakra w osławionym Jonestown, miasteczku założonym przez członków komuny-sekty Świątynia Ludu, była ostatecznym końcem długich lat 60. (Były naprawdę długie, bo trwały aż do listopada 1978).

Wszystko to sprawiło, że od lat 80. utopia stała się towarem jakby mniej poszukiwanym, co nie oznacza jednak, że zupełnie nieobecnym w zbiorowej wyobraźni. Książka The Village Against the World brytyjskiego dziennikarza Dana Hancoksa będzie dla tej wyobraźni znakomitą pożywką. To reportaż z Marinaledy, niedużej miejscowości – żyje tam niecałe trzy tysiące osób – w hiszpańskiej Andaluzji, której historia przypomina nieco historię osady Asteriksa. Marinaleda bowiem to rodzaj socjalistycznej oazy położonej wśród otaczających ją latyfundiów hiszpańskiej szlachty (posiadłości księżnej Alby są tak rozległe, że dopłaty rolnicze, które pobiera ona od Unii Europejskiej, ustępują wyłącznie tym trafiającym do skarbca Elżbiety II).

Marinaledianie wydają się zresztą równie wojowniczy co Asterix i spółka – o pracę i godne życie walczą już od 1979 roku, kiedy to burmistrzem miasteczka został charyzmatyczny socjalista Juan Manuel Sánchez Gordillo. Po kresie dyktatury generała Franco w Marinaledzie było biednie jak w Gronach gniewu, zresztą w czasach dyktatury też się nie przelewało. Miasteczko było domem bezrolnych robotników wiejskich, którzy z trudem starali się zarobić dostatecznie dużo, by przetrwać. Pod wodzą Gordillo ci jornaleros stali się jednak małą, ale doskonale zorganizowaną, rewolucyjną armią protestu przeciwko biedzie i wyzyskowi. Od 1979 roku mieszkańcy Marinaledy niemal nieustannie protestują, blokują drogi, maszerują, okupują budynki, farmy i pałace. Ich pierwszą naprawdę dużą akcją był strajk głodowy „przeciwko głodowi”, w którym uczestniczyło aż 700 osób. Dzięki tej trwającej przez dziewięć dni głodówce, bardzo obecnej w mediach, marinaledianom udało się uzyskać zasiłki wypłacane w okresach między zbiorami oliwek (pieniądze nie były darmowe, wypłacano je za roboty publiczne, przysłowiowe i w sumie faktyczne kopanie i zasypywanie rowów). Ten strajk był jednakże wyłącznie preludium do największego sukcesu Gordillo – okupacji leżących odłogiem 1200 hektarów księcia Infantado (to tylko niewielki odprysk jego posiadłości), w wyniku której bezrolni robotnicy ziemscy po raz pierwszy zyskali ziemię na własność.

Wywłaszczony książę dostał odszkodowanie od lokalnej władzy, a marinaledianie założyli – już na własnej ziemi – farmę oliwek, kooperatywę El Humoso. To ona stała się zalążkiem socjalistycznej utopii wśród hektarów latyfundiów.

Ale Marinaleda to nie to tylko protest, to też codzienne życie w spokojnej rolniczej utopii. W El Humoso zarabia się nieźle (wynagrodzenie za godzinę pracy to ponad dwukrotność oficjalnej płacy minimalnej) i pracuje w miarę krótko, bo 6,5 godziny dziennie. Mieszka się w domach komunalnych, których wynajem jest śmiesznie tani (15 euro za miesiąc, w El Humoso można tyle zarobić w niecałą godzinę). Mieszkańcy mają do dyspozycji obiekty sportowe (wstęp na basen kosztuje 3 euro, tyle że rocznie), szkoły, bary (jeden z nich ma na froncie gigantyczną gitarę, występują w nim niemal wyłącznie muzycy metalowi). W miasteczku nie ma też policji, co wprawdzie jest niezgodne z hiszpańskim prawem, ale też według Gordillo przynosi spore oszczędności.

Czy zatem wszystko jest tam idealne? Oczywiście, że nie. Poważny i podniosły socjalizm promowany przez Gordillo (walka!) nie odpowiada wszystkim, tak samo jak jego przywiązanie do ziemi, które młodym wydaje się staroświeckie, a nieco starszym zbyt nieefektywne, by zapewnić Marinaledzie dostatnią przyszłość. Faktycznie kryzys dał się we znaki miasteczku, a kooperatywa przestała zarabiać na swoje utrzymanie. Z drugiej strony mieszkańcy w większości wciąż ufają Gordillo, czemu dają wyraz w powszechnych wyborach i kolejnych akcjach strajkowych, jak choćby w słynnym już „wywłaszczeniu” hipermarketów z roku 2012, w ramach którego buntowniczy burmistrz wywoził ze sklepów wózki pełne żywności i rozdawał ją potem potrzebującym.

Może więc i utopia Marinaledy nie jest idealna, może jest nietrwała i nie da się jej przeszczepić gdzie indziej w skali jeden do jednego, ale dobrze jest wiedzieć, że są miejsca na świecie, w których ludzie nie palili utopii, tylko założyli sobie własną.

Dan Hancox, „The Village Against the World, Verso, London 2014


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Bożek
Jakub Bożek
Publicysta, redaktor w wydawnictwie Czarne
Publicysta, redaktor inicjujący w wydawnictwie Czarne, wcześniej (do sierpnia 2017) redaktor prowadzący w Wydawnictwie Krytyki Politycznej. Absolwent Centrum Kształcenia Międzynarodowego Politechniki Łódzkiej i socjologii na Uniwersytecie Łódzkim. Redagował serwis klimatyczny KP. Otrzymał drugą nagrodę w konkursie w Koalicji Klimatycznej „Media z klimatem!”. Współtworzył Klub Krytyki Politycznej w Łodzi.
Zamknij