Biedni liberalni wujaszkowie patrzą na Jane Birkin

Gdy czytam medialne nekrologi „muzy Gainsbourga”, utwierdzam się w przekonaniu, że Annie Ernaux miała rację: rewolucja seksualna nie zmieniła pozycji kobiet w społeczeństwie.
Jane Birkin. Fot. Jumbo Cinematografica /Wikimedia Commons

Doświadczenia zmarłej niedawno Jane Birkin pokazują, jak wygodnie pod płaszczykiem francuskiej rewolucji seksualnej urządził się patriarchalny trójkąt: mizoginia, grooming i przemoc, w którym nawet najbardziej wyzwolone kobiety mogły pełnić jedynie funkcję dekoracji, quasi-inspiracji i erotycznego gadżetu.

Paryż wzbudza we mnie wiele dobrych wspomnień, ale także to, w którym jadę taksówką z 50-letnim malarzem wkładającym mi – wówczas 17-latce i frankofilce – rękę pod bluzkę. Wszystko na oczach dorosłych kobiet, pod których opieką wówczas się znajdowałam. Nikt nie zareagował na „zaloty” podstarzałego lovelasa, choć po powrocie uciekłam z płaczem z samochodu do pokoju, który zajmowałam w jego pięknym mieszkaniu na Montparnasse.

Prawie nie zmrużyłam oka, bojąc się, co jeszcze zdarzy się tej nocy (na szczęście nic). Następnego dnia usłyszałam tylko: „oj przestań, przecież cię nie zgwałcił”. Racja. Ugościł nas, zawiózł pod wieżę Eiffla o północy i pokazywał swoje prace, opowiadając o życiu paryskiej bohemy. A ja – nastolatka, która chciała być częścią tego świata, a w dodatku wcześniej na wakacje jeździła głównie do babci na mazowiecką wieś – powinnam być mu wdzięczna. „Przesadzałam” z tym całym molestowaniem, choć wtedy jeszcze nie używałam podobnych słów.

Patriarchat upadnie przez pudełka po pizzy

Przytaczam tę historię, bo moja wieloletnia fascynacja Francją stopniowo rozbijała się o wszechobecną mizoginię i przemoc seksualną, o których przecież nie wypada mówić, gdy za darmo nocujesz u paryskiego artysty. A już na pewno nie wtedy, gdy w domu trzymasz winyle naczelnego seksisty i fetyszysty nimfetek znad Sekwany, Serge’a Gainsbourga.

Cóż, byłam zakochana w jego muzyce i związku z Jane Birkin, który długo pozostawał dla mnie spełnieniem romantycznych snów, a dziś odrzuca toksycznością. Dlatego śmierć Brytyjki, którą pokochał nie tylko francuski bard, ale i wszyscy jego krajanie, dobitnie przypomina mi o tym, jak trudno w kulturze znaleźć zdrowe wzorce relacyjne. I jak trudno potępić te istniejące i toksyczne, zwłaszcza gdy stroną jest genialny (zwykle starszy) mężczyzna. Taki, któremu można wiele wybaczyć, bo stworzył wielką sztukę.

W tym miejscu nie pozdrawiam obrońców gwałciciela Romana Polańskiego, którzy zwykli lamentować: „Gdyby go zamknięto za gwałt, nie mielibyśmy jego filmów. Co za strata dla świata”. Gdybym miała wybór, wolałabym świat bez Pianisty niż taki z przemocą. A poza tym wiecie, ile potencjalnie dobrych karier i talentów pogrzebały specyficzne „temperamenty” wybitnych twórców?

Ja też nie, ale nie możemy wykluczyć, że sporo. Pewne jest jednak to, że złamały psychikę swoich ofiar tak samo, jak inni opisywani przez Patrycję Wieczorkiewicz na naszych łamach artyści, oskarżeni o agresję seksualną: Till Lindemann i Marilyn Manson. Nie twierdzę, że oprawczyniami nie mogą być też kobiety, ale tak się składa, że statystki w tej kwestii działają na niekorzyść mężczyzn, a i oni częściej niż ich koleżanki po fachu uzyskują status (nietykalnych) wizjonerów.

Lider Rammsteina niemieckim Weinsteinem? Till Lindemann ma kłopoty

Wróćmy jednak do Jane Birkin. Dlaczego jako dziennikarka lewicowego dziennika w ogóle pochylam się nad uprzywilejowaną gwiazdą, na której cześć nazwano horrendalnie drogie torebki? Bo sposób, w jaki media komentują odejście wokalistki i aktorki, nazywanej ikoną stylu, był dla mnie zimnym patriarchalnym prysznicem, potwierdzającym, że noblistka Annie Ernaux miała niestety rację: rewolucja seksualna nie zmieniła pozycji kobiet w społeczeństwie. Ani we Francji, ani tym bardziej w Polsce, która żadnego przewrotu w tej materii nie doświadczyła.

Jane Birkin trudno byłoby wprawdzie postawić w panteonie osób najbardziej zasłużonych dla feminizmu, ale nie można odmówić jej tego, że podejmowała wiele społecznych starań o prawa kobiet, ale także innych wykluczanych grup, w tym zwierząt. Tworzyła filmy z Agnes Vardą, wzmacniając kobiecą perspektywę w kinie, sama stawała za kamerą, wspierała walkę o legalną aborcję nie tylko we Francji, ale także wtedy, gdy Zjednoczona Prawica zaostrzyła przepisy w Polsce.

Przede wszystkim jednak ma wielki dorobek aktorski i tak jak każda kobieta i każdy człowiek zasługuje na szacunek. Kto by jednak to podkreślał, skoro Birkin sypiała z najpopularniejszym francuskim playboyem?

Wprawdzie dziennikarski liberalny mainstream donosi, że lista osiągnięć Birkin jest długa, ale prawie każdy news czy post w mediach społecznościowych zaczyna się od Gainsbourga i na nim kończy. Tak, jakby o kobiecie, która dożyła 76 lat i która przed poznaniem Francuza miała już aktorskie sukcesy na koncie, nie można było powiedzieć niczego bez wspomnienia, że tworzyła parę ze znanym, ale martwym od trzech dekad (!) pieśniarzem.

Zaraz ktoś mi wytknie, że przecież robili też razem muzykę, a słynny rewolucyjnie seksualny, wyklinany przez Watykan, oburzający mieszczańską pruderię i skomponowany przez Gainsbourga hit Je t’aime moi non plus wyniósł Birkin na szczyty. Spekulacje, że bez niego nic by nie znaczyła, dają o sobie mocno znać w internetowym komentariacie.

Jane Birkin na festiwalu filmowym w Wenecji. Fot. nicolas genin/Wikimedia Commons

Idąc jednak tym tokiem myślenia i badając potencjalne scenariusze pt. „co by było, gdyby”, trzeba by też wziąć pod uwagę fakt, że piosenka powstała dla wcześniejszej kochanki Francuza, aktorki Birigitte Bardot. To mąż tej ostatniej, wściekły na odkryty romans, zablokował publikację utworu, który ostatecznie o oktawę wyżej niż gwiazda filmu I Bóg stworzył kobietę zaśpiewała Birkin. Może więc sukces piosenki był w większym stopniu zasługą poślubionego Bardot Guntera Sachsa, a nie Gainsbourga?

To nie jest ważne. Z lakonicznego, poświęconego zmarłej właśnie Birkin i udostępnionego przez Kulturę Liberalną memuaru autorstwa Piotra Kieżuna dowiemy się raczej, że zjawiskowa Jane tworzyła parę z mało przystojnym mężczyzną. A to dla redaktora KL – najwyraźniej podkręcającego wujaszczego wąsa przy stukaniu w klawiaturę – „pocieszenie, że nie trzeba być Alainem Delonem, żeby zwrócić na siebie uwagę pięknej kobiety”.

Z kolei „Gazeta Wyborcza” artykuł Jacka Szczerby o śmierci aktorki zajawia tytułem Gainsbourg był o nią szalenie zazdrosny, podobnie zresztą jak Onet, który w tytule wspomina ucieczki Birkin od agresywnego barda i jego zaborczość, każącą mu przychodzić na plan z pistoletem, wycelowanym w filmowych partnerów swojej ukochanej.

Całe szczęście, że awantury francuskiej it-couple przełomu szóstej i siódmej dekady ubiegłego wieku nie skończyły się strzelaniną, jak ta, o której mówi dziś cała Polska i która wydarzyła się w Poznaniu z udziałem eks-partnera i narzeczonego 29-letniej Julii H. Pod tekstami dotyczącymi sprawy czytam, że winę za całe zdarzenie ponosi właśnie ona, a miłość – cóż, nie wybiera. O kobietę w cywilizowanym kraju – jak to ujął Janusz Korwin-Mikke – trzeba się pojedynkować.

Pewnie liberalni publicyści, choć sami wynieśli korwinistów i konfederatów na szczyty popularności, raczej odżegnywaliby się od podobnych stwierdzeń, uznając je jeśli nie za wybitnie seksistowskie, to jednak trochę passe. Ale już zawoalowana mizoginia w postaci zajmowania się życiem prywatnym znanej aktorki i sprowadzania jej do roli piękności należącej do wianuszka kobiet brzydkiego geniusza, w mediach, które nie mają statusu plotkarskich, okazuje się w porządku.

W prasie zachodniej nie jest zresztą o wiele lepiej: w nagłówkach francuskich i brytyjskich gazet czytam, że zmarła eks-żona Gainsbourga, choć w świetle prawa nie byli nawet małżeństwem. Wniosek dla kobiet? Czegokolwiek byś nie zrobiła, i tak sprowadzą cię do ładnej buzi i chłopa, z którym się związałaś.

Nie odczuwam też w medialnej narracji przywołującej tak chętnie Gainsbourga-zazdrośnika specjalnego zniesmaczenia. A przypomnijmy, że był uzależniony od alkoholu i się nie leczył, stosował przemoc (rozbił obraz na głowie pierwszej żony, jak czytamy w biografii pióra Sylvie Simmons) i w swojej twórczości wprost fantazjował o nastolatkach i kazirodztwie.

Nie ma wzruszenia czy potępienia, bo przecież jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że łobuz kocha najbardziej, i takimi narracjami się nas karmi już od dziecka. Nawet najgorsze zachowania oprawców są zaś rozgrzeszane rzekomą miłością, o czym więcej pisałam w tekście o znakomitym filmie Alexa Garlanda Men. Tłumaczę tam za reżyserem, co jest nie tak ze stwierdzeniem „A wszystko to, bo ciebie kocham”, „dla ciebie zabiję się” lub „zabiję każdego, z kim się spotkasz”. To też przemoc, a nie romantyzm.

To wszystko dlatego, że on cię kocha. Słów kilka o filmie „Men”

Birkin po dwunastu burzliwych latach odeszła od Gainsbourga, ale nie zerwała z nim relacji przyjacielskich, choć skarżyła się na to, że na zawsze pozostanie kojarzona jako współwykonawczyni Je t’aime… i najpewniej właśnie ta piosenka zostanie zagrana na jej pogrzebie. Przy rozstaniu, wiążąc się z aktorem Jakiem Doillonem, od eks-partnera usłyszała natomiast: „Gdyby nie ja, nie mogłabyś pracować i nie byłabyś sławna. To ja cię stworzyłem. Przy nim będziesz nikim!”.

Gainsbourg ponoć miał nigdy nie pogodzić się z rozstaniem, ale dość szybko znalazł sobie kolejną młodziutką partnerkę. Niespodzianka! Caroline „Bambou” Paulus miała 21 lat. Gainsbourg – 52. Birkin natomiast kontynuowała karierę, wystąpiła w dziesiątkach filmów, stawała też po drugiej stronie kamery i nagrywała solowe, choć pisane przez eks-partnera piosenki. I miała do tego prawo, miała prawo cierpieć, a jednak dobrze wypowiadać się o Gainsbourgu, bo być może uwierzyła w to, co jej mówił i co wmawia kobietom społeczeństwo oraz kultura.

Na to wskazują jej zapiski, w których wprost mówi, że uzależniała swą wartość od spojrzenia mężczyzn, których spotykała w życiu. Współcześni twórcy i twórczynie dyskursu publicznego mają jednak luksus spojrzenia na jej relacje w sposób krytyczny i obiektywny, zwracając uwagę na to, jak ogromną rolę mają tu warunki społeczne przyzwalające choćby na grooming.

Nie zrozumcie mnie źle, nie domagam się natychmiastowego cancellowania twórczości barda i zakazu związków 50-latków z 20-latkami, ale zdumiewa mnie, że dziś w nekrologach Jane Birkin o Gainsbourgu pisze się o pierwszoplanowo i raczej pozytywnie, choć był jej oprawcą. Aż tak bardzo mainstream przywiązał się do tezy: o zmarłych mówimy dobrze lub wcale?

Być może. Ale to fatalnie, bo przecież opowieści o przeszłości mogą zmienić przyszłość i powinny odesłać do lamusa toksyczny model męskości, jaki Gainsbourg sobą reprezentował i jaki wciąż premiuje się w społeczeństwie.

Można się, rzecz jasna, spierać o to, czy Jane Birkin sama wystarczająco walczyła o artystyczną niezależność, skoro nawet długo po śmieci byłego partnera wykonywała na scenie jego piosenki, ale trzeba wiedzieć, że w patriarchalnym, wymagającym od kobiety urody i posłuszeństwa świecie, nie jest to łatwe.

„Jedyne, czego bym chciała, to nie być dla Serge’a kimś pociągającym, ale szanowanym, kochanym jako jego powierniczka. Seksualność nie oznacza szacunku, przeciwnie, sprowadza się do bycia przedmiotem jak każdy inny, nie kimś, kto jest mu równy. Dla niego chcę być mężczyzną” – pisała w swoim dzienniku, cytowanym w książce Mony Chollet Wymyślić miłość na nowo.

Może dlatego wciąż śpiewała to, co napisał. Nadwiślańska publiczność całkiem niedawno, bo w 2017 roku, mogła usłyszeć nie tylko utwory pisane z myślą o Brytyjce, ale także te, które rozsławiły pieśniarza na długo przed wybuchem jego miłości do niej, na przykład słynny walc Le Javanaise (oryginalnie skomponowany dla Juliette Greco). W warszawskiej Filharmonii Narodowej i na płycie z udziałem Polskiej Orkiestry Radiowej można było usłyszeć też inny valse, poświęcony Melody Nelson.

To fikcyjna bohaterka bodaj najlepszego i z pewnością inspirującego całe pokolenia twórców albumu Gainsbourga. I choć trudno byłoby powiedzieć coś złego o jego walorach muzycznych, to już fabuła snuta w tekstach piosenek jest historią co najmniej kontrowersyjną, bo wyraźnie wskazującą na ogromne zamiłowanie francuskiego kompozytora do figur nimfetki-Lolity i fascynacji dużo młodszymi od siebie kobietami. Birkin miała 21 lat, gdy poznała Gainsbourga. On – 40. Ona miała iście dziewczęcą urodę. Jego nazywano goblinem.

Wilk w wilczej skórze. Marilyn Manson i „moda na fałszywe oskarżenia”

 Tak jak wspomniałam, nie ma wprawdzie nic złego w związkach z dużą różnicą wieku, zwłaszcza, że w tym przypadku aktorka miała już za sobą małżeństwo i była matką, ale rzadko kiedy zdarza się, by były to relacje partnerskie. Zwłaszcza konfiguracja: młodziutka muza i starszy mistrz, to jednak najczęściej ogromne pole do nadużyć. Życiorys i twórczość skandalisty Gainsbourga są tego najlepszymi przykładami, choć bynajmniej nie piszę tego z perspektywy Dulskiej, oburzonej seksualnym rozbuchaniem barda, którego zdarza mi się słuchać, wspominając lata bycia pretensjonalną licealistką.

Gainsbourg, pomimo przesuwania granic w ramach francuskiej rewolucji seksualnej, podtrzymywał patriarchalne wzorce, czyli detabuizował seks, ale głównie z męskiej perspektywy. Regularnie przekraczał granice etyki, godności czy prawa, nie tylko jawnie pokazując się jako mizogin, ale także fantazjując o pedofilii (Histoire de Melody Nelson) i kazirodztwie (Lemon Incest, nagrany z córką Charlotte Gainsbourg) oraz szokując metryką wybieranych partnerek. Nawet jeśli były pełnoletnie w świetle prawa, to czy dorosłe we wszystkich innych aspektach? Oczywiście, że nie i oczywiście, że Gainsbourg nie był jedyny.

W 2021 roku opublikowaliśmy tekst Artura Troosta, który pisał: „Co prawda we Francji od dawna funkcjonowała kategoria nieletnich seksualnie, ale dopiero teraz zdecydowano się ustanowić w Republice rzeczywisty wiek zgody wynoszący 15 lat. Choć może się to wydać szokujące, to jeszcze niedawno nad Sekwaną relacje seksualne dojrzałych dorosłych z nastolatkami nie były tajemnicą, a czołowi intelektualiści apelowali nawet o ich całkowitą dekryminalizację”.

Francja przyznaje, że nastolatki nie mogą wyrazić świadomej zgody na seks

Mona Chollet przywołuje z kolei w książce Wymyślić miłość na nowo deklarację pisarza Yannie’go Moixa, który stwierdził, że „w wieku pięćdziesięciu lat nie jest w stanie kochać pięćdziesięcioletniej kobiety”. Autorka wskazuje, że młodość w relacjach jest zwykle synonimem uległości, a „cała nasza kultura miłosna usiłuje uczynić czymś naturalnym, a nawet gloryfikować oznaki dominacji u mężczyzn i uległości u kobiet, przedstawiając je jako sekret harmonijnego związku”.

Dodałabym nawet, że wizji związku szalenie atrakcyjnego – również dla młodych kobiet, zachęcanych przez kulturę, podsuwającą im często obrazy starszych lub dominujących mężczyzn, których powinny podziwiać. Czy – mówiąc Freudem – niedoświadczających zainteresowania czy opieki od nieobecnych i przemocowych ojców, których szukają potem w związkach.

Chollet zauważa, że „podrzędny status kobiet jest jak gdyby wpisany w nasz świat miłosnych wyobrażeń, począwszy od niższości rozumianej dosłownie”, a skończywszy na ekonomii i seksie. Trzeba tu jednak podkreślić, że już dbałość o to, by kobieta nie była wyższa od partnera, często zakrawa o absurd i desperację. Wystarczy spojrzeć na to, jak fotografowane są wpływowe i zdecydowanie różniące się wysokością pary. Mona Chollet wspomina tu choćby Nicolasa Sarkozy’ego fotografowanego z Carlą Bruni, którą ustawiano na schodach stopień niżej od partnera albo kazano jej kłaść głowę na jego kolanach. Gainsbourg i Birkin też zresztą nie byli pod tym względem dopasowani.

Przede wszystkim jednak nie byli równi partnersko. Wypełniali przypisywane ich płciom role, czym najpierw zachwycały się media i społeczeństwo, sprowadzając jedno i drugie życie do mitu. Z tą różnicą, że opowieść o Gainsbourgu była zawsze najważniejsza, a Birkin w dużej mierze polegała na zainteresowaniu mężczyzn. A to ostatnie, jak pisze Chollet, zmienia się w przerażenie –gdy kobieta osiąga sukcesy i niezależność, lub gaśnie – wraz z upływem czasu i jej urody. Zmurszała, archaiczna rzeczywistość, powiecie?

Dziadocen i piwnice patriarchatu

czytaj także

Dziadocen i piwnice patriarchatu

Agata Adamiecka-Sitek

Otóż chciałabym w to wierzyć, ale wąsaci wujowie publicyści udowadniają, że tkwią w czasach świetności dutetu Birkin-Gainsbourg, zaś we Francji na początku br. opublikowano raport, z którego wynika, że seksizm utrzymuje się tam na alarmującym poziomie lub wzrasta we wszystkich obszarach, w tym w sieci i tworzeniu brutalnej pornografii.

„Ankieta wykryła również męską reakcję we francuskim społeczeństwie na ruch #MeToo, z nalotami macho na media społecznościowe, mającymi na celu uciszenie lub zdyskredytowanie kobiet” – czytam w „Guardianie”. Komentująca wyniki prezeska Wysokiej Rady ds. Równości Kobiet i Mężczyzn zaznacza, że „codzienny seksizm prowadzi do brutalnego seksizmu”, dlatego jej zdaniem trzeba feministycznie edukować społeczeństwo już na etapie szkoły i – co dodaję ja, w ślad za Glorią Steinem – „erotyzować równość”. Lolitki i podstarzali bardowie to już nawet nie jest cliche, to wstydliwy relikt dawno minionej epoki.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij