Kosztowne prywatne uczelnie wyższe, równie droga prywatna ochrona zdrowia, mieszkania tylko na kredyt i emerytury jedynie w prywatnych funduszach. Czy to naprawdę szczyt marzeń o gospodarce?
Każdy, kto choć trochę interesuje się polską polityką, pewnie nieraz słyszał przestrogę, że zostaniemy „drugą Wenezuelą”. Wygłaszają ją zazwyczaj skrajnie wolnorynkowi ekonomiści i komentatorzy, którzy uważają, że Polska „rozdaje” zbyt dużo pieniędzy i ma zbyt duży dług publiczny.
To porównanie nigdy nie miało sensu. Już choćby dlatego, że w przeciwieństwie do Wenezueli nie jesteśmy krajem, którego niemal cała gospodarka jest uzależniona od eksportu jednego surowca.
Prawica i liberałowie umieją w walkę klas. Dlaczego lewica nie umie?
czytaj także
Niewiele więcej sensu mają ostrzeżenia przed „drugą Grecją”. Polski dług publiczny od lat utrzymuje się w okolicach 50 proc. PKB., dług Grecji – jeszcze przed kryzysem finansowym – wynosił ponad 100 proc. PKB. Struktura obu długów też jest inna.
Ideał: Ameryka
Jeśli mamy już szukać analogii, to powinniśmy się raczej obawiać, że staniemy się „drugimi Stanami Zjednoczonymi”: bogatym krajem o stabilnym wzroście gospodarczym, który marnuje cały ten potencjał. A marnuje go, bo korzyści z rozwoju płyną przede wszystkim w stronę małej grupki osób, przez co narastają coraz ostrzejsze konflikty społeczne, a sytuacja polityczna ulega destabilizacji.
Jest to ryzyko tym bardziej realne, że duża część polskiej klasy politycznej – w tym wielu dziennikarzy, którzy zaczynali karierę w latach 80. i 90. – była i do dziś pozostaje oczarowana Stanami Zjednoczonymi. Szczerze pisał o tym kiedyś Tomasz Lis: „Moje pokolenie, podobnie jak i starsze, marzyło, by Polska stała się czymś na podobieństwo tak idealizowanej wtedy przez nas Ameryki”.
Niestety, ta Ameryka, na której tak pragnęli się wzorować, była przede wszystkim krajem Ronalda Reagana: prezydenta, który zapoczątkował trend pogłębiania nierówności społecznych, ograniczania praw pracowniczych i upadku wiary w dobra wspólne.
Przestańmy używać języka skrajnej prawicy. Czasy Reagana dawno minęły
czytaj także
Wiele rzeczy, które uchodzą dziś w Polsce za „kapitalistyczny zdrowy rozsądek” – że im niższe podatki, tym lepiej; że rynek pracy trzeba „uelastyczniać”; że związki zawodowe są zawalidrogą na ścieżce rozwoju; że prywatne zawsze działa lepiej niż publiczne – stoi w sprzeczności z tym, jak wyglądał kapitalizm ostatnich stu lat w większości krajów rozwiniętych. Te hasła reprezentowały „zdrowy rozsądek” w wydaniu przede wszystkim amerykańskich neoliberałów, ale ponieważ polska klasa polityczna była w nich bezkrytycznie zapatrzona, wzięła to za prawdy objawione całego kapitalizmu.
Polskie Harvardy
Istnieje wiele przykładów zachłystywania się amerykańskimi mitami. Jedną z najbardziej uporczywie powracających idei jest przekonanie, że polskim uczelniom nic nie zrobiłoby tak dobrze jak stworzenie systemu płatnych studiów i postawienie na kilka flagowych, najlepiej prywatnych, uniwersytetów. Takie „prawdy” głosił na przykład Jarosław Gowin.
Zwolennicy takiego rozwiązania często powołują się na przykład USA. Amerykanie poszli w stronę płatnych i prywatnych uczelni, no i zobaczcie, co dzięki temu osiągnęli. Mają Harvard, mają Yale, mają MIT – ich uczelnie są w ścisłej światowej czołówce. Oczywiście, nie jesteśmy w stanie powtórzyć tego sukcesu jeden do jednego, ale moglibyśmy mieć nasze, skromne, odpowiedniki Harvardu.
czytaj także
Zwolennicy amerykańskiego modelu szkolnictwa wyższego rzadko zadają sobie pytanie, jak taki prywatny system uczelniany sprawdza się w szerszym kontekście społecznym. A istnieją na ten temat badania.
Trójka ekonomistów – Raj Chetty i David J. Deming z Harvardu oraz John N. Friedman z Brown University – postanowiła zbadać, kto dostaje się na najbardziej prestiżowe uczelnie w USA. Pod lupę wzięli osiem uniwersytetów z tzw. Ligi Bluszczowej, plus Stanford, Duke, MIT oraz Uniwersytet Chicagowski. Ich badanie objęło ponad piętnastoletni okres. Kilka miesięcy temu opublikowali wyniki.
Okazało się, że wszystkie te uczelnie mocno promują kandydatów z najbogatszych rodzin. I to nawet wtedy, gdy ci uzyskiwali na wcześniejszych szczeblach edukacji takie same wyniki jak ich rówieśnicy z mniej zamożnych domów. Prawdopodobieństwo przyjęcia na uczelnię dziecka z rodziny należącej 1 proc. najlepiej zarabiających gospodarstw domowych było o 34 proc. większe niż w przypadku przeciętnego kandydata. Natomiast dzieci z górnej jednej dziesiątej proc. najbogatszych miały ponad dwukrotnie większe szanse na przyjęcie. Cały czas mowa o kandydatach, którzy uzyskiwali takie same wyniki na wcześniejszych etapach nauki.
Te nierówności mają duże znaczenie dla amerykańskiego społeczeństwa. Jak piszą sami autorzy artykułu: „Wysoce selektywne uczelnie prywatne są bramą do najwyższych warstw amerykańskiego społeczeństwa. A ponieważ uczelnie te przyjmują obecnie studentów z rodzin o wysokich dochodach znacznie częściej niż studentów z rodzin o niższych dochodach i posiadających porównywalne kwalifikacje akademickie, to utrwalają one przywileje z pokolenia na pokolenie”.
W jaki konkretnie sposób te uczelnie są „bramą do najwyższych warstw”? Jak zauważają autorzy, do badanych przez nich elitarnych uczelni uczęszcza niecały 1 proc. ogółu amerykańskich studentów. A jednocześnie absolwenci tych szkół stanowią 12 proc. prezesów firm z listy Fortune 500 i jedną czwartą amerykańskich senatorów.
Warto też przytoczyć badanie pięciorga ekonomistów z 2019 roku, w którym dowodzą oni, że nierówny system edukacyjny w USA jest najzwyczajniej w świecie marnotrawny pod względem promowania innowacyjności.
Wspomniani ekonomiści zbadali dane patentowe. Okazało się, że dziecko z rodziny należącej do 1 proc. najbogatszych mieszkańców USA ma dziesięciokrotnie większe szanse na zostanie innowatorem niż dzieci z rodzin, które znajdują się poniżej krajowej mediany zarobkowej. Nawet gdy weźmie się pod uwagę tylko te dzieci, które uzyskiwały podobne wyniki z matematyki, niewiele się w tych statystykach zmienia.
Prywatne zawsze lepsze?
W przypadku inspirowania się amerykańskimi uczelniami kończy się – jak dotąd – tylko na pomysłach. Patrząc jednak szerzej, trudno oprzeć się wrażeniu, że zamiłowanie do reaganowskich idei, szczególnie gloryfikacja tego, co prywatne, kosztem tego, co publiczne, wpłynęło realnie na kształt polskiej polityki.
Dobrym przykładem są pomysły dotyczące prywatyzacji polskiego systemu ochrony zdrowia. Podobnie jak w przypadku uczelni, oficjalnie nie poszliśmy w tej kwestii w stronę pełnej prywatyzacji à la USA, niemniej fascynacja tą ideą i niedocenianie systemu publicznego też ma realne konsekwencje.
Mówiąc w uproszczeniu, Polska wpadła w następującą pułapkę: przekonanie, że publiczny system zdrowia jest niewydolny i marnotrawny, doprowadziło do zaniedbania tej sfery. Na tle wielu innych krajów europejskich wydajemy na ten cel bardzo mało, bo około 6 proc. PKB, prawie dwa razy mniej niż kraje takie jak Niemcy, Szwecja czy Dania. W efekcie część osób ucieka do systemu prywatnego, który sprawdza się nieźle w przypadku prostych i tanich usług. To utrwala przekonanie, że prywatna ochrona zdrowia jest lepsza niż publiczna i sprawia, że zamiast dofinansować tę drugą, fantazjujemy o poszerzeniu tej pierwszej.
czytaj także
Powinniśmy zrozumieć, że prywatna ochrona zdrowia działa relatywnie nieźle tylko dlatego, że nie zajmuje się najbardziej poważnymi, najdroższymi przypadkami. A ponieważ zapisują do niej często osoby względnie zdrowe, nie musi ona dźwigać ciężaru leczenia np. osób starszych i przewlekle chorych.
Raz jeszcze – USA powinny być nie inspiracją, a ostrzeżeniem. Pójście w stronę prywatyzacji doprowadziło do tego, że Amerykanie mają najbardziej niewydolny system opieki zdrowotnej spośród wszystkich krajów rozwiniętych. Niektóre usługi są tam horrendalnie drogie, a bankructwo z powodu rachunków medycznych jest normą. W dodatku państwo i tak musiało wziąć na swoje barki ubezpieczenie najbardziej kosztownej grupy, czyli osób starszych. Doprowadziło to do powstania systemu, który jest bardzo drogi zarówno dla państwa, jak i dla poszczególnych obywateli, a dodatkowo zostawia na lodzie miliony osób, bo albo nie stać ich na ubezpieczenie, albo prywatne ubezpieczenie nie pokrywa kosztów leczenia w poważniejszych sytuacjach.
Tworzenie nierówności
Przykładów fatalnych skutków inspirowania się amerykańskim neoliberalizmem jest więcej, ale chyba najlepszym, i najbardziej systemowym, jest kwestia nierówności społecznych.
Przez lata statystyki bazujące na ankietach GUS stwarzały wrażenie, że Polska jest krajem względnie umiarkowanych nierówności dochodowych – przynajmniej na tle innych krajów europejskich. Zupełnie inny obraz polskich nierówności ukazał się wtedy, gdy część polskich ekonomistów przeprowadziła pogłębione badania, w których połączyli dane ankietowe z danymi podatkowymi.
Zaczęło się od analizy Pawła Bukowskiego i Filipa Novokmeta, którzy wykazali, że nierówności dochodowe w Polsce należą do jednych z największych w Europie. Współczynnik Giniego – popularna miara nierówności – dla Polski wynosił ich zdaniem ok. 0,45. To wynik wysoki i bardzo zbliżony do… USA.
czytaj także
Podobne rezultaty uzyskali Michał Brzeziński, Michał Myck i Mateusz Najsztub, którzy badali nierówności dochodów rozporządzalnych (dochody po uwzględnieniu podatków, składek i transferów społecznych). Jak sami komentowali uzyskane wyniki: „Z naszych szacunków wynika, że Polska była już stosunkowo nierównym krajem na początku lat 90., a stała się jednym z najbardziej nierównych krajów europejskich (nie uwzględniając Rosji) spośród tych, dla których istnieją porównywalne szacunki”.
Oczywiście, struktura polskiej gospodarki i polskiego społeczeństwa różni się pod wieloma względami od tego, co obserwujemy w USA. Najbardziej banalny przykład w kontekście nierówności – nie mamy tylu miliarderów i tylu potężnych korporacji co Amerykanie.
Niemniej politycy i komentatorzy polityczni lubią powtarzać podobne hasła do tych popularnych w USA: socjal rozleniwia, podatki to kara dla zaradnych, bogaci niczego nie zawdzięczają innym. W konsekwencji podobnie kształtujemy polski system podatkowy. Jak zauważa część ekonomistów, choć na papierze jest to system progresywny (bogaci płacą procentowo więcej niż biedniejsi) w rzeczywistości jest regresywny (biedni płacą procentowo więcej niż bogaci). Do takich samych wniosków doszli ekonomiści Emmanuel Saez i Gabriel Zucman, gdy opisali amerykański system podatkowy w książce The Triumph of Injustice (Triumf niesprawiedliwości).
czytaj także
Kiedy wyciągniemy wnioski?
Polska weszła do kapitalistycznego świata z opóźnieniem w stosunku do większości innych krajów rozwiniętych. To ma swoje wady, ale daje też szansę: możliwość uniknięcia błędów innych.
W USA narasta świadomość, że polityka ekonomiczna ostatnich kilku dekad była błędem. Większość społeczeństwa jest za podwyżkami podatków dla najbogatszych, ekonomiści – także ci z głównego nurtu – alarmują, jak niebezpieczne i szkodliwe są amerykańskie nierówności społeczne. Powstały ruchy polityczne skupione na tym problemie, najlepszym przykładem popularność Berniego Sandersa i Alexandrii Ocasio-Cortez.
Opowieść o Ameryce jako najdoskonalszej demokracji świata to jakiś żart
czytaj także
Nawet uchodzący za umiarkowanego Joe Biden nie ma problemu, ze stwierdzeniem wprost, że coś poszło nie tak i dominujący sposób myślenia o ekonomii w USA się nie sprawdził. Co mówi wiele o tym, jak zmienił się tamtejszy język debaty ekonomicznej – chociaż jak dotąd faktyczna zmiana samej polityki podatkowej jeszcze się nie udała.
Skoro nawet Amerykanie zaczynają dostrzegać absurdalność części mitów o swojej gospodarce, to może przyszła pora na to, żebyśmy i my zaczęli to robić?