Jeszcze niedawno KO alarmowała o rzekomo fatalnym stanie finansów publicznych, tymczasem zaraz po objęciu władzy pogłębiła zaplanowany przez PiS deficyt. W gruncie rzeczy to nawet dobrze, że politycy po dojściu do władzy stają się bardziej pragmatyczni i zapominają o propagandowych bzdurach, które upowszechniali podczas kampanii wyborczej.
Można odetchnąć z ulgą. Premier Donald Tusk i minister finansów Andrzej Domański zadecydowali, by przenieść realizację kluczowych obietnic wyborczych KO na nieokreślone później. Początkowo wydawało się, że już od przyszłego roku wprowadzone zostaną dwukrotna podwyżka kwoty wolnej oraz ryczałtowa składka zdrowotna dla przedsiębiorców. Pominięcie obu kwestii w przyszłorocznym budżecie odsunie ich ewentualne wejście w życie przynajmniej o rok. A w przypadku tak złych rozwiązań każdy rok zwłoki jest cenny.
czytaj także
Wprowadzenie tak głębokich zmian podatkowo-składkowych na cito pod sam koniec roku byłoby legislacyjną zbrodnią. Szczególnie zapowiedź dwukrotnego podniesienia kwoty wolnej już od stycznia mogła jeżyć włos na głowie. Oznaczałoby to gigantyczny ubytek w kasie państwa i samorządów. Przywrócenie składki ryczałtowej kwotowo miałoby mniejsze znaczenie (ok. 7 mld zł mniej w NFZ), ale byłoby skrajnie niesprawiedliwe.
Jednak nowy rząd zamierza zrealizować część swoich obietnic już teraz. Na szczęście na pierwszy ogień wybrał te, które są faktycznie potrzebne. Mowa przede wszystkim o podwyżkach dla nauczycieli (w tym przedszkolnych i akademickich) rzędu 30 proc. oraz dla budżetówki o jedną piątą.
Podwyżki dla państwowej sfery budżetowej miały w swoich programach wszystkie partie nowej koalicji, więc sprawa nie budzi kontrowersji. Obejmą też pracowników ZUS-u i KRUS-u, których wynagrodzenia od lat są stanowczo zbyt niskie, co jest odczuwalne szczególnie w dużych i drogich miastach.
Na pierwszy ogień pójdzie też słynne babciowe, przemianowane na znacznie sensowniej brzmiące Aktywny rodzic. Mowa o przekazaniu 1500 złotych miesięcznie matkom dzieci w wieku 1–2 lata, które zdecydują się pójść do pracy zaraz po urlopie macierzyńskim i rodzicielskim. Sam program jest w duchu czysto pisowski, bo polega na przekazaniu pieniędzy wybranym grupom, by mogły sobie nimi zrekompensować fatalną jakość usług publicznych. Zamiast budować publiczne żłobki, damy wam pieniądze na opłacenie prywatnych. Polacy oczekują takich rozwiązań, czego dowodem bardzo dobre przyjęcie 500+ przez społeczeństwo czy wysokie poparcie dla polityki wspierania zakupu mieszkań własnościowych.
Eurofatalizm PiS nie może zdominować dyskusji o zmianie traktatów
czytaj także
Pomijając kapitulacyjną specyfikę Aktywnego rodzica, samo zaadresowanie problemu, którego dotyczy, jest sensowne. Obecnie najtrudniejszym momentem w wychowywaniu dziecka jest właśnie wiek 1–2 lata, gdy kończy się urlop rodzicielski, a dziecko jest jeszcze za małe, by pójść do przedszkola. Z powodu niskiej dostępności przystępnych cenowo żłobków wiele matek decyduje się zawiesić aktywność zawodową na przynajmniej dwa lata, co często się przedłuża, bo po wypadnięciu z rynku pracy na tak długi okres trudno na niego wrócić. Polska potrzebuje też nowych rozwiązań prodemograficznych, gdyż potencjał tych obecnych już się wypalił, a wskaźnik dzietności szoruje po dnie.
Co ciekawe, rząd zapowiada również utrzymanie pisowskiego rodzinnego kapitału opiekuńczego, który jest niemal tym samym co Aktywny rodzic, tylko że na mniejszą kwotę. Rodzice dzieci w wieku 1–2 lata mogą pobrać łącznie 12 tys. zł – 500 zł miesięcznie przez dwa lata lub tysiąc przez rok. W rezultacie na dziecko w wieku do dwóch lat będzie przysługiwać łącznie aż 2,5 tys. złotych. Za takie pieniądze można opłacić miejsce w żłobku prywatnym i jeszcze trochę zostanie.
czytaj także
Poza tym rząd zapowiedział finansowanie dla wszystkich kluczowych programów społecznych wprowadzonych przez PiS. Utrzymane zostaną więc powszechne 800+ oraz 13. i 14. emerytura. Gdy inflacja przekroczy 5 proc., emeryci otrzymują dwukrotną waloryzację – na początku i w drugiej połowie roku.
Równie istotne jest to, czego nie ma. To przede wszystkim Kredyt 0 proc. oraz towarzyszące mu 600+ dla osób najmujących mieszkanie. Rezygnacja z tego rozwiązania jest zapewne spowodowana ogromnym wzrostem cen nieruchomości, który wygenerował pisowski Bezpieczny Kredyt 2 proc. Problem w tym, że nie ma niczego w zamian. Życie Bezpiecznego Kredytu zakończy się zapewne z końcem roku, więc w przyszłym nie będziemy mieli właściwie żadnego dużego publicznego programu mieszkaniowego.
Być może w tym miejscu powinienem napisać, że tworzy się szansa na przeforsowanie polityki mieszkaniowej Lewicy, opartej na budowie mieszkań komunalnych, ale w to nie wierzę. Ogólnokrajowy rozwój mieszkalnictwa komunalnego to dla polityków KO i Trzeciej Drogi pomysł z innego kręgu cywilizacyjnego. Najbardziej prawdopodobny jest brak dużego programu mieszkaniowego w 2024 roku i uruchomienie w kolejnych latach jakiegoś współczesnego odpowiednika Mieszkania dla młodych, czyli dopłat do rat kredytów lub wkładu własnego. Programy wspierające popyt przynoszą wiele szkód, ale najwyraźniej właśnie na to zasługujemy.
W efekcie tych wszystkich zmian przyszłoroczny deficyt budżetowy sięgnie 184 mld zł, czyli ok. 19 mld więcej, niż zakładał PiS. Deficyt sektora finansów publicznych sięgnie ponad 5 proc. PKB, więc będzie na poziomie z okresu pandemii i dwa punkty proc. powyżej unijnego limitu. W przyszłym roku grozić nam będzie unijna procedura nadmiernego deficytu, chociaż można mieć nadzieję, że rząd Tuska otrzyma spory kredyt zaufania od Brukseli i KE nie będzie zbyt surowa w ocenie polskich finansów.
Jeszcze niedawno KO alarmowała o rzekomo fatalnym stanie finansów publicznych, tymczasem zaraz po objęciu władzy pogłębiła zaplanowany przez PiS deficyt. W gruncie rzeczy to nawet dobrze, że politycy po dojściu do władzy stają się bardziej pragmatyczni i zapominają o propagandowych bzdurach, które upowszechniali podczas kampanii wyborczej.
Nowa władza najwyraźniej zdawała sobie sprawę, że zaprezentowany przez nią przyszłoroczny budżet nie jest przesadnie efektowny, więc postanowiła podpiąć się pod dobre wyniki kogoś innego, w czym specjalizował się też PiS, choć chyba na mniejszą skalę. Otóż po posiedzeniu rządu w sprawie projektu budżetu premier Tusk pochwalił się wzrostem nakładów na zdrowie o 27 mld zł. Te 27 mld zł to efekt planowanego wzrostu budżetu NFZ o 16 proc. w przyszłym roku, o czym wiemy od lipca. To efekt wzrostu wpływów ze składki zdrowotnej, tymczasem Tusk przedstawił to jako swoje. Wcześniej nowa koalicja „przywłaszczyła” sobie zasługę wypłaty zaliczki 5 mld euro z REPowerEU, chociaż wniosek PiS złożył w sierpniu.
czytaj także
Nowa władza nie zamierza robić rewolucji w polityce ekonomiczno-społecznej, jednak w przyszłym roku liczne złe rozwiązania, ukryte w programach KO i TD, powrócą na tapetę, a rządzący będą mieli znacznie więcej czasu, by je jakoś sprytnie przeforsować.