Zdehumanizowaliśmy dzieci tak bardzo, że nie wahamy się traktować je jak więźniów. Uczymy już dwulatki, które szukają własnej ekspresji i samostanowienia, że nie wolno płakać, marudzić, „histeryzować”. Z punktu widzenia norm dziecko, które domaga się zaspokojenia swoich potrzeb, to dziecko niewychowane.
Dawno, dawno temu, w połowie lat 90., młoda, szesnastoletnia dziewczyna leżała w szpitalu. Nie byle jakim, ale wojewódzkim, na oddziale neuropsychiatrii dziecięcej. Dużymi, przeszklonymi drzwiami wchodziło się prosto do holu połączonego z półotwartą jadalnią. Na prawo były sale oddziału neurologii i świetlica. Na lewo sala szkolna i kolejne drzwi – do części psychiatrycznej, zamknięte na klucz.
Mnie skierowano na neurologię. Dostałam łóżko w sześcioosobowej sali z innymi nastolatkami. Warunki, jak na tamte czasy, były naprawdę przyzwoite. Mieliśmy świetlicę, wspólną z dzieciakami z psychiatrii, ale niezwykle rzadko kogokolwiek „z zamkniętego” widzieliśmy.
Dziecięcy oddział psychiatrii ma zostać oddziałem koronawirusowym. A co z dziećmi?
czytaj także
Spędziłam w tym szpitalu trzy miesiące, miałam okazję dobrze poznać jego obyczaje. Moją częścią kierował wspaniały ordynator. Przemiły, mądry, wrażliwy starszy pan. Zawsze miał dla dzieci czas i dobre słowo. Gdy leżałam kilka dni z dramatycznymi powikłaniami po punkcji kręgosłupa, siadywał przy mnie i trzymał mnie za rękę, gdy wymiotowałam. Kiedy miałam do niego pytania, a miałam ich wiele – cierpliwie i rzeczowo odpowiadał.
Na tym samym oddziale pracował inny lekarz. Opryskliwy, podły człowiek, który od progu zapałał do mnie niechęcią. Postulował, że jestem „przypadkiem psychiatrycznym”. – Przecież ona nie potrafi się normalnie zachowywać, to widać na pierwszy rzut oka – mawiał.
Wraz z pielęgniarką oddziałową robili co w ich mocy, żeby uprzykrzyć mi pobyt na oddziale. Któregoś dnia, gdy bardzo cierpiałam z powodu bólu głowy, zaordynowali mi zastrzyk domięśniowy z pyralginy. Z komentarzem: „głowa cię przestanie boleć, za to na długo zapamiętasz ból d…”. Niemal każdego dnia, gdy tylko nie było ordynatora w pobliżu, słyszałam pod swoim adresem obelgi. Salowa przyszła zmieniać pościel? Wpada oddziałowa i wrzeszczy: „tej psychicznej nie zmieniaj, niech se sama zmieni, jak taka mądra”.
Czy robiło to na mnie wrażenie? Robiło. Czy to było przykre? Bardzo. Jeżeli jednak ktoś wyobraża sobie, że dla nastolatki musiał to być szok i trauma, to jest w błędzie. Byłam przyzwyczajona do takich słów i takiego traktowania.
Odwiedziła mnie w tym szpitalu koleżanka z klasy. Przyniosła wieści ze szkoły: „Nasz historyk dzisiaj na lekcji skomentował twoją nieobecność, mówiąc, że zawsze był pewien, że ta wariatka w końcu trafi do psychiatryka”. Wojewódzki Szpital Neuropsychiatryczny w moim mieście ma oczywiście swoją obiegową nazwę – „psychiatryk”. Historyk rechotał, zadowolony z własnego błyskotliwego dowcipu. Matematyczka miała zwyczaj mówić na mój widok: „o, znowu ta debilka z humanistycznego”.
czytaj także
Przez większość szkoły podstawowej każdego dnia słyszałam od uczniów i nauczycieli, że jestem idiotką, wariatką, przymułem, debilką… W całej mojej karierze szkolnej do owego szesnastego roku życia spotkałam tylko dwie nauczycielki, które mnie chroniły i wspierały. Jedna była moją wychowawczynią, niestety tylko w klasie trzeciej podstawówki. Do dziś pamiętam jej nazwisko. Druga, też wychowawczyni, wspierała i chroniła mnie przez całe liceum. Ale nawet ona czasem ulegała presji otoczenia, a ja w zasadzie jej się nie dziwię. Od drugiej klasy liceum byłam naprawdę bardzo trudną uczennicą. W pierwszej jeszcze nie: jeszcze miałam nadzieję, że w liceum będzie inaczej. Że nie będę prześladowana, a nauczyciele docenią moją wiedzę. Gdy przekonałam się, że jest inaczej, coś we mnie pękło. Tak, byłam trudną uczennicą i dlatego doceniam to, jak starała się moja wychowawczyni. Tylko dzięki niej nie wyrzucono mnie ze szkoły.
Kiedy w szpitalu oddziałowa i ten drugi, młody lekarz darli się na mnie i wyzywali od wariatek, to było przykre – ale było zarazem normalne. Znałam to aż za dobrze. Kiedy wymusili w końcu skierowanie mnie na badania psychiatryczne, poddałam im się z rezygnacją. Do dziś mogłabym opisać ze szczegółami wygląd pani psycholog, która robiła mi testy, okazując przy tym pogardę tak bardzo, jak bardzo dorosły może gardzić dzieckiem. Psychiatra w ramach badania zamienił ze mną trzy zdania. Westchnął ciężko i kazał wracać do sali.
Od tamtej pory minęło 25 lat. Nie ma tygodnia, żebym nie rozmawiała z dzieckiem lub rodzicem dziecka, które przechodzi piekło. Dziecka z myślami samobójczymi, po próbie samobójczej, okaleczającego się, biorącego narkotyki, pijącego, angażującego się w ryzykowne zachowania seksualne, które popełniło jakiś „czyn zakazany”. Albo dziecka z niepełnosprawnością, które rozbija sobie głowę o ścianę, rozgryza ręce do mięsa, rozdrapuje twarz do krwi, wyszarpuje włosy z głowy, gryzie, kopie, bije innych, rzuca meblami, wyjąc przy tym niemiłosiernie. W amoku, w szale, bez kontaktu z otoczeniem. Zresztą… dzieci, które nie są niepełnosprawne, też to czasem robią.
Wyobraźcie sobie takiego dzieciaka, dziewięć lat, inteligencja wysoko powyżej normy. Z rozszerzonymi źrenicami, przyspieszonym oddechem, na przemian wali głową, w co popadnie, albo rzuca się z pazurami na innych ludzi w otoczeniu. Gros tych dzieci było już na oddziale psychiatrycznym. Zapinane w pasy, umieszczane w izolatkach, doświadczyły rzeczy, których nikt nie chciałby przeżyć, które dewastują psychicznie nawet dorosłych, a dla dzieci są początkiem życia w postępującej psychopatologii. Rzeczy, których w wielu wypadkach dałoby się uniknąć.
Staroń: Walczymy z czarną magią – głupotą, manipulacją, dyskryminacją, znieczulicą
czytaj także
Od bez mała dwóch lat wszystkie media alarmują, że stan psychiatrii dziecięcej w Polsce jest katastrofalny. Oficjalne statystyki mówią, że polskie dzieci popełniają samobójstwa prawie najczęściej w Europie. To dane sprzed kilku lat, wtedy faktycznie wyprzedzały nas dzieci niemieckie. Jak jest dzisiaj? Tego nikt nie wie. Wiemy, że oddziały psychiatrii dziecięcej są wypełnione do granic możliwości. Młodzi pacjenci żyją w warunkach urągających ludzkiej godności. Brakuje lekarzy i terapeutów. Tak bardzo ich brakuje, że czasem podczas wielotygodniowego pobytu na oddziale dziecko widzi specjalistę tylko raz. Czas odmierza mu wydawanie często rutynowo wypisywanych leków i posiłków, których nikt przy zdrowych zmysłach by nie tknął. No ale… ustawodawca przecież wie, że te dzieci przy zdrowych zmysłach nie są. Kto by się tam przejmował jedzeniem dla nich? Dostają paszę i mają przeżyć. Młodych anorektyków i anorektyczki nakarmi się na siłę. Oni i tak nic nie jedzą, prawda?
Ile jeszcze dzieci i nastolatków musi zginąć, by rząd przejrzał na oczy?
czytaj także
Niedawno ukazała się książka Szramy. Jak psychosystem niszczy dzieci Witolda Beresia i Janusza Schwertnera. Przeczytajcie ją, jeżeli chcecie poznać więcej wstrząsających historii z dziecięcymi zaburzeniami i chorobami psychicznymi w tle. Przeczytajcie o horrorze części oddziałów psychiatrycznych i rodzin, które muszą radzić sobie z cierpieniem swoich dzieci. Strach myśleć, jak to wygląda na oddziałach zamkniętych dzisiaj, w dobie pandemii, gdy nikt dzieciom nie przyniesie jedzenia z domu, nikt ich nie przytuli i nie pocieszy. Ale przede wszystkim, niezależnie od tego, czy zdecydujecie się na tę lekturę, spróbujcie najpierw spojrzeć szerzej.
Czy ta książka jest prawdziwa? Do bólu. Czy jest potrzebna? Niewątpliwie. Czy jest absolutnie rzetelna? Niekoniecznie. Autorzy koncentrują się na wybitnie złych aspektach systemu psychiatrii dziecięcej. Opisują drastyczne historie z oddziałów psychiatrycznych, dramatyczne warunki i brak wrażliwości personelu. I tak, to jest prawda. Ale oprócz tego kawałka są jeszcze inne. Na wszystkich oddziałach zamkniętych warunki są bardzo trudne, ale nie wszędzie personel znęca się nad dziećmi. Są oddziały otwarte, dzienne, pomoc środowiskowa. Są wspaniali, oddani dzieciom lekarze psychiatrzy i fantastyczni terapeuci dziecięcy. Nie powinno się o nich zapominać i tworzyć tak jednostronnego obrazu, jaki sugeruje książka.
Jak to się stało, że zdehumanizowaliśmy dzieci tak bardzo, że nie wahamy się je traktować jak więźniów? Wybitny psychiatra Antoni Kępiński lata swojej młodości spędził w hiszpańskim obozie koncentracyjnym. W swojej znakomitej, aczkolwiek mniej znanej niż jego sztandarowe dzieła książce Rytm życia znajduje wiele analogii między egzystencją obozową a, zdawałoby się, zwyczajnymi aspektami rzeczywistości. W funkcjonowaniu oprawców obozowych widzi mechanizmy, które dostrzega także u zwyczajnych ludzi, tyle że zwielokrotnione. Jeżeli pójdziemy tropem Kępińskiego, czy mamy szansę zrozumieć lepiej, co robimy źle i dlaczego krzywdzimy dzieci? Dlaczego zbudowaliśmy system wsparcia i leczenia, który w wielu wymiarach nie tylko nie pomaga, ale wręcz wyniszcza i dobija dzieci?
czytaj także
Spróbujmy. Zacznijmy od norm. Jak pisze Kępiński: „człowiek idealnie sprawiedliwy nie patrzy na człowieka, o którym decyduje, swoimi oczami, lecz z punktu widzenia norm, których jest przedstawicielem”. Postawmy więc pytanie: z punktu widzenia jakich norm patrzymy na dzieci w Polsce? Te normy pozwalają dorosłym wymierzać sprawiedliwość i wychowywać. Dyscyplinować, bo dyscyplina jest wartością. Normą jest dziecko podporządkowane, skłonne przekładać cudze potrzeby nad własne. Takie, które nie okazuje negatywnych emocji. Uczymy już dwulatki, które szukają własnej ekspresji i samostanowienia, że nie wolno płakać, marudzić, „histeryzować”. Z punktu widzenia naszych norm – dziecko, które domaga się zaspokojenia swoich potrzeb, to dziecko niewychowane. W końcu, gdy trafimy na dziecko wrażliwe, niezdolne ulegać dyscyplinie, dla którego normy obowiązujące w tym społeczeństwie i ich egzekwowanie stają się niemożliwe do udźwignięcia – doszukujemy się w nim psychopatologii. A nierzadko sami ją w takim dziecku rozwijamy.
A kiedy już to dziecko trafi do „psychosystemu”, jak nazywają to Bereś i Schwertner, rozpoczyna się proces dehumanizacji. Dzieci są diagnozowane, ale nie wiedzą, co właściwie z tych wszystkich badań ma wynikać. Niewielu specjalistów zadaje sobie trud wyjaśnienia rodzicom, co dzieje się z ich dziećmi, a dzieciom z zasady niewiele się tłumaczy. Najpierw wysyła się je do lekarzy i na terapię. Gdy to nie pomaga – do szpitali.
Ile z dzieci, które odwiedzają gabinety specjalistów i leżą na oddziałach psychiatrycznych, nie musiałoby tam trafić, gdybyśmy „leczenie” zaczęli u źródeł? Tam, gdzie po raz pierwszy tworzą się dziecięce zranienia. Nie znam odpowiedzi na to pytanie i niewiele jest opracowań naukowych na ten temat. Vasey i Dadds w pracy The Role of Temperament in the Etiology of Child Psychopathology z 2001 roku wskazują na cztery czynniki źródłowe psychopatologii dziecięcej. W skrócie są to: 1) czynniki biologiczne: genetyczne, hormonalne, neurologiczne 2) psychologiczne: samoocena, zdolności poznawcze 3) społeczne: wychowanie, negatywne doświadczenia szkolne, stres 4) temperament dziecka. Na część z tych czynników nie mamy najmniejszego wpływu, na inne mamy wpływ niewielki. Ale są takie, które możemy zmieniać.
Możemy nie niszczyć dziecięcej samooceny nierozsądnymi wymaganiami, raniącymi komentarzami, porównaniami do innych. Możemy zaoszczędzić dzieciom niepowodzeń szkolnych i upokorzeń w systemie edukacji, niezależnie od ich zdolności poznawczych. To nie jest tak, że największych trudności w nauce doświadczają dzieci z niskimi możliwościami intelektualnymi. Badania prowadzone przez dr Beatę Dyrdę z Uniwersytetu Śląskiego pokazują, że blisko 50 proc. dzieci wybitnie uzdolnionych dotyczy tak zwany syndrom nieadekwatnych osiągnięć szkolnych. Uczniowie ci mimo realnych uzdolnień i możliwości poznawczych otrzymują niskie lub bardzo niskie noty, doświadczają dyskryminacji, frustracji związanych z brakiem zrozumienia ze strony nauczycieli i innych uczniów, a czasem nawet własnych rodziców. Te dzieci płacą ogromną cenę – rozwijają depresję, zespoły lękowe, obsesyjno-kompulsywne.
Możemy im pomóc, wspierając systemowo nauczycieli – żeby wsparcie zdolnego ucznia nie kończyło się na zadawaniu dodatkowego materiału i wysyłaniu na olimpiady. Żeby nauczyciele mieli szansę zrozumieć, że taki uczeń na ogół nie jest równie zdolny we wszystkich obszarach. A za swoje uzdolnienia płaci dodatkowo cenę w postaci często zwiększonej wrażliwości emocjonalnej i trudności w nawiązywaniu relacji z rówieśnikami, którzy nie rozumieją nietypowego dziecka.
czytaj także
Możemy ograniczyć liczbę dziecięcych zranień, kompleksowo wspierając rodziców nie tylko w zakresie opieki nad noworodkiem i niemowlęciem przez system wizyt patronażowych. Obecnie młodych rodziców odwiedza położna, by pokazać, jak dziecko kąpać, karmić i przewijać. W większości wypadków nie spotyka się to ze sprzeciwem. Takie wsparcie w pierwszych miesiącach życia pozwala rodzicom poczuć się bezpieczniej i sprzyja profilaktyce zdrowotnej niemowląt. Podobnie przed porodem wiele matek korzysta z tak zwanych szkół rodzenia, nierzadko razem ze swoimi partnerami. Takie samo wsparcie, tylko w odniesieniu do problemów wychowawczych, powinno być elementem systemu profilaktyki zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży. Wychowanie to nie tylko systemy wartości, jak próbuje się to nam przedstawiać w mediach. Wychowanie to przede wszystkim styl komunikacji z dziećmi, sposób, w jaki rodzice wspierają rozwój emocjonalny dziecka (lub jak tego nie robią). To umiejętność spojrzenia na dziecko jak na małego człowieka, a nie obiekt działań dorosłych.
Nasze społeczeństwo w większości składa się z jednostek wychowanych przemocą, karami fizycznymi, systemami dyscyplinowania, wychowane do posłuszeństwa i tłumienia emocji. Z takimi doświadczeniami własnymi i przekonaniami większość wkracza w dorosłość i zakłada rodziny. Przekazujemy traumy pokoleniowo. Rolą państwa w systemie profilaktyki zdrowia psychicznego musi być wsparcie wychowawcze dla rodziców. A specjaliści, do których zgłaszają się rodzice z poranionymi dziećmi, zawsze powinni akcentować rolę środowiska wychowawczego w procesie zdrowienia dziecka. Tymczasem realnie spotykamy się raczej z pomijaniem tego aspektu albo, co gorsza, z budowaniem w rodzicach poczucia winy i braku kompetencji.
czytaj także
W mojej pracy zawodowej spotykam rodziców, którzy bili swoje dzieci. Byli święcie przekonani, że inaczej się nie da, a utwierdzali ich w tym specjaliści, którzy zarzucali im brak konsekwencji i umiejętności dyscyplinowania. Ci rodzice są poranieni tak samo jak ich dzieci. Słyszą w gabinetach, że ich dziecko wyrośnie na psychopatę. Słyszą, że powinni chronić rodzeństwo, bo to drugie dziecko może skrzywdzić, a nawet zabić. Dowiadują się, że dziecko ma cechy seryjnego mordercy albo pedofila. A potem, przerażeni, budzą się rano i przy kuchennym stole patrzą jak przyszły psychopata, pedofil, morderca wcina płatki z mlekiem.
Nie zdarzyło mi się powiedzieć takiemu rodzicowi, że źle wychowuje swoje dziecko. Pomagam mu zobaczyć, jakie faktycznie potrzeby ono ma. Jak można odkręcić spiralę zranień. Jak zadbać o siebie jako pokaleczonego rodzica. Próbuję. Czy zawsze się udaje? Nie zawsze. Bardzo często się nie udaje, bo presja społeczna jest zbyt duża. Bo lęk przeogromny. Bo szramy po krzywdach wielu pokoleń sięgają już za głęboko.
**
Joanna Ławicka – pedagożka specjalna, doktorka nauk społecznych w zakresie pedagogiki, prezeska zarządu Fundacji Prodeste. Jest autorką książki Nie jestem kosmitą. Mam zespół Aspergera. Prowadzi zajęcia warsztatowe dla osób z ASD oraz pracuje jako terapeutka na turnusach i koloniach.