Polsce nie grozi lądowa inwazja na pełną skalę, przed którą broniłyby nas F-35. Za to grozi nam sytuacja, kiedy pojawią się siły rosyjskie, być może poprzebierane, i stworzą polityczne status quo, na które NATO będzie musiało zareagować – mówi Piotr Łukasiewicz w rozmowie z Michałem Sutowskim.
Michał Sutowski: Prezydent Duda w Waszyngtonie zapowiedział, że zakupi od Amerykanów 32 samoloty F-35 Lightning, podobno najlepsze na świecie. Czy jako oficer, dyplomata i doktor w zakresie stosunków międzynarodowych czuje się pan bezpieczniejszy? Czy jest pan dumny z tej wizyty?
Piotr Łukasiewicz: Dziś wszyscy się podniecają danymi taktyczno-technicznymi tego samolotu, bo i przy takich okazjach co Polak, to lotnik. Namnożyło się w sieci ekspertów od realnych i rzekomych przewag F-35 nad Su-35 w starciu bezpośrednim i to wszystko jest oczywiście bardzo interesujące – niemniej ja skupiłbym się raczej na sukcesie wizyty i sensie sygnałów wysłanych przez Amerykanów i NATO.
Sukces jest?
Obyło się bez wpadek, a prezydent Duda został bardzo godnie przyjęty w Białym Domu. I nawet jeśli narzekamy, że Amerykanie nie obiecali ani zniesienia wiz, ani stałej obecności wojsk, nie wiemy też, ile za to wszystko właściwie zapłacimy – to jest to jakiś postęp w procesie poprawy bezpieczeństwa.
Ale z czego on wynika?
Ewolucyjnie przestajemy być państwem NATO bez żołnierzy z NATO. Amerykanie decydują się na dosłanie tysiąca żołnierzy, a sekretarz generalny Sojuszu na Twitterze odpowiada, że dobrze, że to się dzieje w ramach układu NATO. W czasie tej wizyty Amerykanie wysłali także uspokajający sygnał do innych sojuszników: nie robimy panicznych ruchów, nie przenosimy do Polski bazy z Niemiec czy Włoch, w układzie strategicznym Europy niewiele się zmienia, nie ma mowy o jakiejś szczególnej roli Polski. Dajemy lekkiego prztyczka w nos Niemcom, a Rosjanie na ten dodatkowy tysiąc żołnierzy narzekają, bo taka już ich natura, ale nie są odtąd traktowani jako groźniejszy partner niż dotychczas.
Zaraz, ale to znaczy, że w praktyce nie zmienia nic, albo bardzo niewiele, za to dokładamy kasę?
Ewolucyjnie przestajemy być państwem NATO bez żołnierzy z NATO.
Niezupełnie. Każdy żołnierz amerykański w Polsce podnosi znaczenie naszego kraju o tę parę butów na naszym terytorium. Porozumienie przynosi ciekawe zmiany, na przykład zwiększenie możliwości współpracy i szkolenia sił specjalnych polskich i amerykańskich, która kulała od 2014 roku, kiedy MON zdecydował się na pozbawienie naszych komandosów specjalnego statusu. To również zbudowanie infrastruktury magazynowej dla przyjmowania większych zgrupowań w przyszłości, no i jest jeszcze jedna mała rewolucja wywiadowcza. Otóż dane z tzw. Reaperów, czyli bezzałogowych samolotów MQ9, które od maja 2018 roku stacjonują w Mirosławcu, będą dostępne dla naszego wywiadu i rozpoznania.
Dane zbierane skąd?
MQ9 sięgają narzędziami wywiadu radioelektronicznego i wideo nawet do kilkudziesięciu kilometrów w głąb na wschód, w naszym wypadku dotyczy to przede wszystkim Obwodu Kaliningradzkiego i Białorusi. I to naprawdę poważnie wzmacnia nasze bezpieczeństwo. No, a poza tym jest to widoczny gest Trumpa, pokazujący, że kocha Polskę, bo i Polska jako jedyna w Europie go wielbi…
Za ile te wszystkie przyjemności?
W mediach skupiliśmy się na tych 2 miliardach dolarów na infrastrukturę…
Ale nie za stałą bazę, jak to zapowiadano w kontekście tzw. Fort Trump?
No właśnie. To nie będzie stała baza, więc i cena jest troszeczkę… wygórowana. Dla porównania NATO na centralną bazę wojskową w Powidzu wydaje 260 mln dolarów, czyli jedną ósmą tej sumy. Gdybyśmy faktycznie mieli za wszystko tyle płacić, to nie jest to najszczęśliwszy układ. Myślę też, że gdybyśmy mieli sprawną opozycję parlamentarną, to już fruwałyby tajne zapytania w Sejmie o finansowy aspekt porozumienia. Ale chyba zostaniemy z domysłami.
A czy F35 to najpilniejszy zakup dla polskiej armii?
No nie. Przypomina mi się tu afgańska bajka o maharadży, który chciał ukarać podbitą wieś, więc przekazał jej w prezencie białego słonia, którego utrzymanie było piekielnie drogie, za to użyteczność… no, stał i ładnie wyglądał. F-35 mają między innymi taką cechę, że technologicznie są daleko przed całą resztą naszych sił zbrojnych i nie pociągną ich w kierunku przyszłości; to raczej nasze siły będą je symbolicznie ściągały na ziemię.
Dlaczego?
Gdybyśmy mieli sprawną opozycję parlamentarną, to już fruwałyby tajne zapytania w Sejmie o finansowy aspekt porozumienia. Ale chyba zostaniemy z domysłami.
Kluczem do ich skuteczności jest sieciocentryczność, tzn. że samolot jest elementem wielkiego systemu, od kontroli naziemnej i dronów, po jednostki wojskowe, które będą potrafiły skorzystać z całej masy jego wyrafinowanego sprzętu, radarów, czujników i nie wiadomo czego jeszcze. No więc nasze tego nie potrafią. Z kolei jego właściwości stealth, czyli niewykrywalność dla radarów, są względne – podejrzewam, że w ciągu 10 lat Rosjanie wymyślą radary, które będą je wykrywać.
Czyli droga zabawka?
Z naciskiem na droga – może zabraknąć pieniędzy na pilniejsze potrzeby. Przypomnijmy, co się dzieje z „Wisłą”, czyli programem obrony powietrznej średniego zasięgu. Jego sercem miały być baterie patriotów, których całkowity koszt wynosi około 20 mld złotych. Na początek mają do nas przyjechać tylko dwa zestawy baterii z planowanych ośmiu, kolejne etapy realizacji zamówienia też się opóźniają. A mimo to patrioty już wyssały środki z innych elementów programu, więc taki biały słoń jak F35, który bez szkolenia i eksploatacji może kosztować nawet 17 mld złotych, zrobi to samo na bank.
czytaj także
I jaki będzie efekt?
Prosty: reszta obszarów będzie traktowana po macoszemu. Ale jeszcze bardziej przy tym zakupie martwi mnie co innego. Otóż rząd chce stworzyć wrażenie, że z zakupem F-35 wiążą się jakieś poważne zobowiązania strategiczne, że, krótko mówiąc, Amerykanie nam coś za te zakupy obiecują.
A nie obiecują?
Jeśli przywiążemy się do myśli o modernizacji armii przez zakupy w jednym tylko państwie, to będziemy mieli drogi sprzęt, ale już nie modernizację, tzn. wydamy za dużo, a potem zostaniemy z poczuciem wystrychnięcia na dudka. Bo w sprzedaży F-35 nie chodzi przecież o sojuszniczą spójność, o solidarność w ramach NATO czy o lepszą obronę polskiego terytorium, lecz o kasę dla Lockheed Martin. Te kontrakty są silnie zmerkantylizowane i nie mają wielkiego przełożenia na „przynależność do transatlantyckiej rodziny”.
czytaj także
Mówił pan, że te samoloty są zbyt nowoczesne dla polskiej armii. W niedawnym raporcie Witolda Jurasza i Macieja Kucharczyka autorzy stawiają wręcz tezę, że armia jest w stanie bliskim katastrofy. Jak to wygląda z pańskiej perspektywy? Musimy się pilnie zbroić?
Mam wrażenie, że w polskiej publicystyce wojskowej, a zwłaszcza w wypowiedziach emerytowanych generałów, dominuje postawa „paniki inwazyjnej”, względnie „apokalipsy tu i teraz”. To znaczy: zaraz tu wjadą ruskie czołgi, jesteśmy nieprzygotowani, więc można się już tylko zawinąć w prześcieradło i czołgać do najbliższego cmentarza. Ten artykuł, obok kilku sensownych diagnoz, niestety duchem się wpisuje w ten trend.
Znaczy: nie będzie inwazji czy wojsko nie jest takie złe?
Byłem w Afganistanie z armią, która prezentowała się nieźle, a momentami nawet dobrze. Byłem w Iraku, gdzie było gorzej, ale poprawiało się z każdą zmianą kontyngentu, a poza tym to było parę lat wcześniej.
To są misje zagraniczne.
Do 2014 roku rozwijano przede wszystkim zdolności ekspedycyjne, bo taka była doktryna i takie były realne zdolności państwa do reformowania sił zbrojnych.
A jak się ma ten stanu wojska do możliwości obrony terytorium Polski?
Jurasz i Kucharczyk słusznie wskazują na słabości wojsk lądowych – w miarę nowoczesnych czołgów Leopard 2 jest wciąż zbyt mało i nie są modernizowane, podobnie jak PT-91 Twardy na bazie T-72. I ja mam wrażenie, że jeśli minister Błaszczak zrobi jeszcze jedną defiladę w Warszawie, to prędzej niż od smogu umrzemy od tych kopciuchów T-72 produkowanych za życia Andropowa. Podobnie bojowe wozy piechoty BWP-2 nie mają zdolności adekwatnych do współczesnego pola bitwy. Ale stan sprzętu to tylko jeden problem. Liczy się też poziom wyszkolenia oraz mój konik, czyli system kierowania obroną państwa, system dowodzenia, zdolności mobilizacyjne…
Dużo tego.
Dochodzi jeszcze obrona przeciwlotnicza, która bez patriotów − systemów antyrakietowych − właściwie nie istnieje.
A z nimi zaistnieje?
Mam wrażenie, że jeśli minister Błaszczak zrobi jeszcze jedną defiladę w Warszawie, to prędzej niż od smogu umrzemy od tych kopciuchów T-72 produkowanych za życia Andropowa.
Jak postawimy tych osiem planowanych baterii wokół Warszawy, to do jej obrony wystarczy, może też na obronę dużego zgrupowania wojsk w rodzaju 11. Dywizji Kawalerii Pancernej. Brakuje jednak rakiet średniego i bliskiego zasięgu, mamy właściwie tylko MANPADY, czyli ręczne wyrzutnie przeciwlotnicze. Raporty kilku amerykańskich think-tanków, moim zdaniem dość obiektywne, zgodnie wskazują, że Polska najpilniej potrzebuje zwiększenia zdolności obrony przeciwlotniczej.
Żeby Rosjanie nie zasypali nam miast rakietami? Ale skoro te osiem baterii za 20 mld starczy tylko do obrony stolicy…
I kilku innych miejsc. Ale żeby móc szybko dowieźć siły zbrojne sojuszników do Polski, trzeba posłużyć się samolotami transportowymi albo drogą morską. Bo Rosjanie budują systemy antydostępowe, których ośrodkiem jest Kaliningrad, a także Krym pokrywający Morze Śródziemne i Latakia w Syrii – one łącznie tworzą pas antydostępowy pokrywający Europę Środkową i Południową. Czyli strefę, w którą trudno jest wlecieć czy wpłynąć bez ich wiedzy i zgody.
czytaj także
A kiedy będziemy mieli patrioty, to będziemy mogli jakoś ochronić te oddziały sojusznicze? Żeby jednak doleciały? Tzn. trzeba bronić korytarzy transportowych, aż nadleci pomoc?
Duch naszej doktryny obronnej był do 2014 roku taki: bronimy się na tyle długo, żeby zdążyli tu przyjechać Amerykanie. Litera zaś, czyli to, co jest zapisane w doktrynach obronnych, to, że bronimy naszego terytorium wespół z wojskami sojuszniczymi. W praktyce przez ostatnie 30 lat – to była ta niewypowiedziana doktryna – wszystkie ważne jednostki stacjonowały na zachód od Wisły. Bo gdyby nadeszła inwazja lądowa, to historia wojen uczy, że to Wisła jest ścianą, do której wszyscy dochodzą z lewej lub z prawej, zatrzymują się tam na chwilę i potem można wyprowadzić kontruderzenie…
Czyli najpierw musimy oddać Białystok czy Warszawę?
Warszawy nie, bo to jest centrum państwa. Ale na pewno musimy zachować zdolność do kontruderzenia zza Wisły. Ale tak było gdzieś do 2015 roku. Od 2-3 lat obserwuję odwrócenie tego myślenia. Macierewicz i jego otoczenie, chyba do spółki z Amerykanami przyjęli jednak, że jakby co, to bronimy się na całym terytorium.
I dlatego przerzucono najlepsze polskie czołgi pod Warszawę?
Dokładnie. Bo wyobrażam sobie, że generał Ben Hodges, który rozlokowywał na północnym wschodzie szpicę NATO-wską, mógł powiedzieć tak: „Panie ministrze, wysyłam tu swoich żołnierzy, czyli piechotę zmechanizowaną z bronią przeciwpancerną, ale żeby myśleć o walce na serio, musimy mieć jakieś czołgi w pobliżu”. W każdym razie gdybym był amerykańskim generałem, tobym o to poprosił.
I z tego punktu widzenia przerzucenie leopardów nie jest zupełnie bez sensu. Tylko, że my to zrobiliśmy „po naszemu”, czyli wsadziliśmy je na pociąg i wysadziliśmy na parkingu pod Wesołą, bez odpowiedniej infrastruktury garażowej, warsztatów itp.
Czy to oznacza, że doktryna się zmieniła?
Litera została ta sama, co była, za to duch się do niej praktycznie dostosował – ze względu na obecność Amerykanów. Stąd też informacje o budowie dywizji na wschodzie Polski przez zgromadzenie istniejących brygad i dodanie nowej – ona miałaby bronić północno-wschodniego odcinka Polski.
A Wojska Obrony Terytorialnej?
Miałyby chronić ćwiartkę południowo-wschodnią, jeśli dobrze rozumiem zamysł MON widoczny w rozmieszczaniu i tworzeniu WOT.
Czyli terytorialsi będą się bić z wojskami powietrzno-desantowymi Rosji?
Nie lubię słowa „terytorialsi”, bo się kojarzy ze „specjalsami”, stwarzając wrażenie, że mają zwalczać obce siły specjalne. No nie, bo to by się zakończyło rzezią. Pomysł był raczej taki, by WOT z czasem przejął obronę tej części, gdzie nie zakładamy frontalnej inwazji – w końcu nie spodziewamy się raczej wojny z Ukrainą… Inna rzecz, że walka na całym terytorium ma sens tylko przy dużych siłach amerykańskich na miejscu, bo teren przy granicy z Obwodem Kaliningradzkim, Litwą i Białorusią nie nadaje się do obrony tylko naszymi wojskami. Jest rozległy, trudny geograficznie, ciężko tam przejechać. Nie mamy na to zasobów ani infrastruktury.
A czy polityka zakupowa w czasach PiS przystaje jakoś do tej całej zmiany doktryny obronnej?
No właśnie… Zacznijmy od tego, że Polska armia przeżyła po 1989 roku dwie rewolucje: jedna to misje zagraniczne, a druga to zakup F-16, który przyniósł przełom nie tylko technologiczny, ale i mentalny. Trzecią rewolucję miały przynieść caracale, czyli śmigłowce transportowe do przerzutu wojsk, w tym wojsk specjalnych, znacznie przewyższające jakością posiadane rosyjskie Mi-17.
czytaj także
Dlaczego zakup helikoptera to taka rewolucja? I jak się ma do zadań wojska?
Bo to nie tylko zakup maszyny ze śmigłem, ale cała logika działania sił zbrojnych. Jak zamówisz blackhawka, gdzie mieści się 8 komandosów GROM ze sprzętem albo caracala, gdzie wchodzi ich od 12 do 15, to różni się skład zespołu uderzeniowego, inaczej wygląda też szkolenie sił z niego korzystających. Krótko mówiąc, w pakiecie z maszyną kupujesz całą filozofię użycia śmigłowców na polu walki.
Caracali nie kupiliśmy, więc co teraz?
Zamówiliśmy 4 blackhawki i 4 AW-101, czyli śmigłowce ratunkowe bez wyobrażenia, jak będzie wyglądało na nich szkolenie i wykorzystanie. Kto do nich wsiądzie?
No, chyba piloci i żołnierze…
One nie są certyfikowane, nie są dopasowane do naszego systemu. Trzy lata temu na pokazach dla króla Jordanii zginął żołnierz GROM, rozpoczęło się śledztwo, sprawdzanie dokumentacji, certyfikatów itd. Nikt się nie podejmie ćwiczeń na tym sprzęcie, bo nie ma zaprojektowanego systemu ani nawet regulaminu działania.
Czyli będziemy mieli maszynę, ale nie wiadomo, jak i z kim ma działać?
W zakupach panuje u nas czysty woluntaryzm, jak mawia generał Koziej, bo w normalnym kraju wojsko zgłasza, że brakuje sprzętu o takich a takich parametrach, dopisujemy do nich regulaminy działania i sposób użycia, a inni urzędnicy kupują za tyle, na ile państwo stać, o czym decyduje nadzór polityczny wojska. A u nas decyzja jest w gestii ministra i jest pochodną kalkulacji geopolitycznych, wyobraźni polityków i jeszcze na dokładkę lobbingu polskiej zbrojeniówki.
To źle?
Dobrze, dopóki nie pojawia się przysłowiowy już „Wacek, który wykańcza caracale”. Planom zakupowym dość regularnie towarzyszą demonstracje związków zawodowych, np. z fabryki w Łabędach, żeby nie kupować za granicą. Lobby stoczniowe zablokowało z kolei fregaty Adelaide. Naciski państwowego sektora zbrojeniowego, który żeruje na ciele MON i wygodnie sobie żyje przy kolejnych ekipach, zupełnie wypaczają sens zakupów zbrojeniowych.
Po co armii hełmofony? Jak będzie wyglądał żołnierz przyszłości
czytaj także
Państwo nie powinno wspierać polskiej zbrojeniówki?
Ależ powinno. Ale nie przez kroplówkę dla państwowych molochów. Należy postawić na firmy zajmujące się elektroniką, radarami i rozpoznaniem – polskie firmy, ale prywatne, które świetnie sobie radzą także na rynkach zagranicznych. Promować prywatnych i innowacyjnych producentów. Wchodzić w kooperację unijną. A Polska Grupa Zbrojeniowa nie potrafi działać za granicą, dlatego skupia się na lobbingu w MON, zachowując wygodne status quo. Zresztą to się nie zaczęło od Macierewicza – poprzednik PGZ, czyli Bumar, też miał marginalny udział eksportu w swojej sprzedaży. Ale to się nie zmieni, dopóki nie powstanie Agencja Uzbrojenia, która wyciągnęłaby zakupy spod ręki ministra.
Ale zakupy samolotów to chyba zawsze jest decyzja polityczna?
Naciski państwowego sektora zbrojeniowego, który żeruje na ciele MON i wygodnie sobie żyje przy kolejnych ekipach, zupełnie wypaczają sens zakupów zbrojeniowych.
Nawet jeśli, to nie trzeba jej podejmować z góry. Weźmy te F-35 – do wyboru są jeszcze eurofightery, są też samoloty nieco słabsze, jak rafale, ale za to tańsze i bardziej kompatybilne z poziomem naszych wojsk. Można kontynuować program F-16. Dlaczego po prostu nie zrobić przetargu na samolot IV-V generacji? Kalkulacje polityczne nie muszą być jedynym kryterium wydawania tak gigantycznych pieniędzy. Kupowanie „z półki” budzi podejrzenia, dające potem powód kolejnej ekipie do zmiany oferentów.
A polska armia jest dziś za mała, za duża, w sam raz?
Fantazje, że możemy mieć małą, ale dobrze zorganizowaną armię, są w Polsce tyle samo warte, co rojenia rządu o 200 tysiącach żołnierzy przy wydatkach rzędu 2,5 procentach PKB. Jurasz i Kucharczyk proponują dwa warianty reform, w tym jeden „minimalistyczny”: odetniemy chorą tkankę i zachowajmy to, co najlepsze.
Brzmi sensownie.
Ale to nie takie proste, zwłaszcza przy naszej kulturze organizacyjnej. Wiele raportów eksperckich z USA wskazuje, by nie pozbywać się tych zdolności, które już mamy, na rzecz tych, które zdobędziemy za dekadę. Pamiętajmy, że F16 wchodziły do służby 10 lat, rosomaki 5 lat…
Juraszowi i Kucharczykowi nie chodzi tylko o sprzęt, ale też o brygady ze słabymi stanami kadrowymi. I żeby je urealnić. I mieć np. dwie „prawdziwe” jednostki zamiast trzech na papierze…
Ja nie wiem, czy to jest faktycznie problem w Polsce, akurat ta część ich raportu wydaje mi się wątpliwa. Ja martwe dusze widziałem w wojsku afgańskim i w Polsce lat 90., ale teraz takich „kadrowych” jednostek, gdzie są oficerowie i administracja, tylko żołnierzy brakuje – już nie ma. A poza tym dla kraju o polskim terytorium i zaludnieniu armia stutysięczna wzmocniona 30 tysiącami WOT wydaje się optymalna. Tyle że mówimy o armii zawodowej, a zostaje jeszcze system mobilizacyjny i powoływania rezerw.
A co z nimi? Bo jak nie ma poborowych zasadniczej służby wojskowej, to i trudno o rezerwę.
Obydwa nie istnieją. Narodowe Siły Rezerwowe miały być plastrem na ten brak, ale się nie udały, zaś WOT to gwardia narodowa, przeznaczona do innego typu zadań, jak ochrona infrastruktury, a nie rezerwa mobilizacyjna regularnego wojska.
czytaj także
A jakie zakupy na dziś uważa pan za najpilniejsze? Skoro nie F-35 to co?
Ja chciałbym mieć armię ofensywną, czyli taki system obrony, który sprawia, że w ogóle nie będzie się opłacało atakować Polski. Trzeba położyć nacisk na artylerię rakietową dalekiego zasięgu, czego zaczyn mamy w postaci podpisanego już w lutym kontraktu na dostawę dywizjonu 20 mobilnych wyrzutni HIMARS.
Druga rzecz to rozpoznanie dalekiego zasięgu, co dziś suplementują Amerykanie samolotami MQ9, ale co na dłuższą metę nie wystarczy. Trzecia rzecz to ofensywne zdolności cybernetyczne, czyli umownie: żebyśmy w razie ataku Rosjan mogli im w rewanżu wyłączyć prąd w Moskwie.
To jest u nas wykonalne?
Jeszcze w 2013 roku powołano przy MON Narodowe Centrum Kryptologii, ale PiS je rozpędził na cztery wiatry. MON po 2015 roku wiele mówi o tym, że potrzebne są nam zdolności cyfrowego rażenia przeciwnika, powstają nawet jakieś wojska cybernetyczne, ale efekty nie budzą na razie wielkiej nadziei.
Podobno najgorzej jest z marynarką wojenną.
Tak, tu grozi nam „przerwa życiowa”, tzn. że kończą się zdolności działania okrętów, które już posiadamy. Nasze 19 jednostek bojowych w większości jest zapóźnione technologicznie lub niedozbrojone, w efekcie czego marynarze obecni nie będą mieli na czym pływać przez 8 do 10 lat – bo tyle trwa pełne wdrożenie nowych jednostek do służby – a nowi na czym się szkolić. Prezydent Duda leciał do Australii załatwiać stare fregaty Adelaide – i to nie był nawet taki zły pomysł, ale rząd go „utopił” w imię fantazji o własnym przemyśle stoczniowym.
Jakimś rozwiązaniem byłaby próba przeskoku technologicznego, czyli zastosowanie dronów morskich i innych przyszłościowych rozwiązań. Wzmocnienie nabrzeżnych środków rażenia – rakiety średniego zasięgu NSM. Okręty podwodne też byłyby jakimś sposobem na opanowanie Bałtyku do spółki ze Szwedami i Niemcami. Plus samoloty przenoszące rakiety powietrze – woda JASSM. No i ostatnia rzecz, last but not least, czyli te nieszczęsne śmigłowce.
Do czego?
Do obrony przed najpoważniejszym zagrożeniem, czyli czymś podobnym do tego, co Rosjanie zrobili we wschodniej Ukrainie. Wykonali szybki manewr i zastosowali politykę faktów dokonanych. Po prostu siedzą w Donbasie, a politycznie i wojskowo trudno na to zareagować. Moim zdaniem Polsce nie grozi lądowa inwazja na pełną skalę, przed którą broniłyby nas F-35. Za to grozi nam sytuacja, kiedy pojawią się siły rosyjskie, być może poprzebierane, i stworzą polityczne status quo, na które NATO będzie musiało zareagować. Albo wejść w tryb „zastanawiania się przed reakcją”.
czytaj także
Czyli co, desant specnazu utworzy Ludową Republikę Białostocką? I co wtedy?
Jedyny sposób to właśnie przerzucenie wojska za pomocą śmigłowców. Od 2003 roku każdy szef MON o tym wiedział: że polski żołnierz nie ma czym latać w operacjach przeciwpartyzanckich w Iraku i Afganistanie. Miał szansę przełamać to Siemoniak z caracalami, ale potem przyszedł Macierewicz z Wacławem Berczyńskim, który chełpił się, że uwala program śmigłowcowy poprzednika. Tak, zdecydowanie potrzebujemy śmigłowców, by mierzyć się z takimi siłami, jakimi domyślamy się, że mogłaby nastąpić zmiana sytuacji na pograniczu polsko-rosyjskim. Śmigłowce plus siły specjalne, plus straż graniczna i policja…
Sprawne państwo do walki z „zielonymi ludzikami”?
Tak. Bo pamiętajmy, że na wschodzie Ukrainy nie przegrało wojsko, tylko państwo. Rosja jest niczym sęp – żeruje na słabych organizmach państwowych. Tak było w Gruzji i w Ukrainie. Gdyby takie zielone ludziki wylądowały w Przemyślu, to raz-dwa załatwiłaby ich straż graniczna plus GROM.
Jak więc się bronić?
Za całą doktryną obronną powinna stać myśl: nie zbudujemy armii jakościowo lepszej niż całe państwo, bo to się udaje tylko w Pakistanie i może w Rosji, choć nawet rosyjskie zwycięstwa nie są tak błyskotliwe, jak mogłoby się wydawać. Dlatego trzeba mówić o systemie obrony państwa, a nie o wybitnych jakościowo lub liczbowo siłach zbrojnych na tle słabej infrastruktury, administracji czy bezmyślnej polityki zagranicznej.
A może trzeba wziąć kredyt, co postulują Jurasz z Kucharczykiem w wariancie maksymalistycznym? Nakupić w cholerę tego uzbrojenia tu i teraz?
Jeśli ktoś już postuluje wielkie kredyty, które nasze dzieci będą spłacać, to ja bym je wziął na ochronę środowiska, przynajmniej będą wiedzieli, za co płacą. Panika inwazyjna jest teraz, a za dekadę wygaśnie. Na linii Zachód−Rosja są co chwilę wysyłane pozytywne sygnały, w końcu Rosja może się ugiąć i uznać, że warto się z tym Zachodem dogadać. A przyjęcie skrajnie pesymistycznej wizji historii skazuje nas na pułapkę, w której zaciągamy wielki dług, kupujemy nagle, dużo i szybko, a państwo stoi w miejscu. My naprawdę jesteśmy w lepszej sytuacji niż Ukraina czy Gruzja. Polacy powinni wreszcie docenić wagę sojuszy, w jakich się znaleźliśmy, i pielęgnować je, a nie wciąż na nowo przeżywać Katyń i wyimaginowaną zdradę jałtańską.
A nie będziemy potrafili rozsądnie kupować?
Jeśli ktoś już postuluje wielkie kredyty, które nasze dzieci będą spłacać, to ja bym je wziął na ochronę środowiska, przynajmniej będą wiedzieli, za co płacą.
No to popatrzmy: Macierewicz przyszedł, była świetna koniunktura, Amerykanie skłonni byli inwestować i poparcie społeczne dla inwestycji w wojsko było wysokie, bo po Ukrainie przestraszyliśmy się Rosji – i gdzie są teraz te pieniądze? My się już teraz potężnie zapożyczamy, ale zamiast inwestować w zwalczanie fake newsów, środki obrony cybernetycznej, usprawnienie instytucji państwa i służb – kupujemy białe słonie. Ten pomysł z kredytem wydaje się wariacki, ale to przecież już się dzieje. Już teraz zapowiadamy wydanie wielkich pieniędzy na oślep, zaciągając dług u przyszłych pokoleń. A racjonalnej wizji modernizacji systemu obronnego państwa wciąż nie ma.
*
dr Piotr Łukasiewicz jest byłym dyplomatą wojskowym i cywilnym, pułkownikiem rezerwy i ostatnim ambasadorem Polski w Afganistanie, gdzie spędził w sumie 7 lat. Współpracuje z fundacją Global.Lab.