Kraj

Stronniczość mediów przestała nam przeszkadzać

Media publiczne zostały właściwie zmiecione z powierzchni ziemi i wszyscy są tego świadomi. Dlatego ludzie szukają „punktów autoryzacyjnych”, które mogłyby uwiarygodnić jedną z wersji opowieści. Stają się nimi te osoby, które wychodzą poza swoją bańkę, mają zróżnicowane sieci kontaktów i docierają do nich informacje z różnych obozów politycznych – mówi Mikołaj Lewicki.

Michał Sutowski: Jeszcze kilka lat temu byliśmy przekonani, że nowe media wyprą te stare, telewizję oglądać będą już tylko emeryci, a cała reszta przerzuci się na internet. W związku z tym mieliśmy żyć w tak różnych światach, że i z porozumieniem miało być ciężko. Wy właśnie zbadaliście, jak Polacy korzystają z mediów i co z tego wynika dla polityki.

Dr Mikołaj Lewicki: Badania tych przekonań nie potwierdzają. Myślę, że tamten obraz był zaburzony przez fakt, że kiedy nowe media się pojawiły i zaczęły upowszechniać, to w naturalny sposób najpierw zaabsorbowane zostały przez młodych. I wciąż się uwodzimy tą myślą, że to się wiąże wyłącznie z wiekiem, przyrodzoną mu otwartością umysłu i natywnym doświadczeniem zanurzenia. I że w zawrotnym tempie to pokolenie zawładnie naszą komunikacją. Hasztagi zamiast nagłówków, relacje świadków zamiast reporterskich depesz, a wszystko podporządkowane „ekonomii uwagi” – rywalizacji o uwagę innych.

A jak jest naprawdę?

Badania potwierdzają wiele już dostępnych danych, tych najbardziej twardych, że oglądanie telewizji wciąż jest praktyką dominującą. I owszem, widać pewne trajektorie zmiany dla mediów „starych” i „nowych”, ale daleko im jeszcze do punktu przecięcia. Czyli nie jest tak, że już za chwilę nasze życie będzie zdominowane przez komunikację w cyfrowych sieciach.

Nie wszyscy się zdołają przestawić?

Nie chodzi o aspekt technologiczny, dostępność urządzeń, np. powszechność smartfonów (bo ich dominacja już jest faktem), ani nawet kompetencje użytkowników, lecz przynajmniej w równej mierze – relacje, które dzięki mediom tworzymy bądź modyfikujemy. Mamy za to do czynienia z remediacjami, tzn. że ludzie w różnych fazach życia, a nawet porach dnia korzystają z różnych mediów, więc jedne nie wypierają drugich. Nasza uwaga jest z jednej strony coraz częściej podzielona. Oglądamy i przeglądamy telefony, rozmawiając z kimś obok, słuchamy radia i sprawdzamy co w gazetach, etc. Ale przede wszystkim – media wkomponowują się w nasze codzienne relacje i działania.

Jak w sieci stajemy się towarem

A można stwierdzić, które silniej określają światopogląd?

Niestety telemetria jest mocno niedoskonała. No bo jeśli ktoś siedzi przed telewizorem i jednocześnie przegląda telefon, to nawet ze świetnym systemem rejestracji trudno uchwycić, w którą stronę jego uwaga skierowana jest bardziej i co silniej wpływa na jego poglądy. Śledzenie zachowań przez aparaturę do badania zachowań użytkowników mediów, np. klikania wcale nie implikuje jednoznacznej wymowy tych zachowań. Nawet badanie etnograficzne, takie w stylu filmu Historie kuchenne, gdzie facet siedział na krześle barowym i zapisywał każdy ruch domowników w kuchni, niewiele tutaj pomoże, poza tym byłoby trudne do przeprowadzenia. Dlatego wciąż liczy się rozmowa i to, co badani gotowi są nam powiedzieć.

A co są gotowi powiedzieć?

Że cykl życia ma ogromną rolę. Przełomowa jest ta faza, w której kończy się proces usamodzielnienia i zaczyna się wspólne zamieszkiwanie z perspektywą utworzenia rodziny. Wtedy stabilizuje się życie codzienne i pojawiają rodzinne rytuały, które bardziej zwracają nas ku telewizji.

Majmurek: Z TVP może być tylko gorzej

Dlaczego?

Bo jej znaczenie polega nie tyle na zdobywaniu wiedzy poprzez programy informacyjne czy rozrywce przy serialach, lecz na byciu razem, na budowaniu i podtrzymywaniu relacji. Na rozmowie z sąsiadem, pod sklepem, żartach odwołujących się do dużych i małych wydarzeń. Zarówno tych „w realu”, jak i tych fikcyjnych, podanych w formacie „pocztówek z wakacji”. To szczególnie silne w klasie ludowej i średniej z niższym kapitałem kulturowym.

20 lat temu to był wręcz stereotypowy obraz życia rodzinnego – oglądanie telewizji, wojna o pilota…

Spór o pilota pojawia się rzadziej, bo źródło obrazu jest zwielokrotnione: w domu są dwa telewizory, albo ktoś ogląda coś na komputerze. To już nie jest kwestia techniczna, lecz kwestia tego, co chce się oglądać razem. Wokół tego tworzą się koalicje w stylu matka z córką chcą oglądać serial, a facet woli mecz…

Sam?

Niekoniecznie, bo akurat mężczyźni często wybierają zbiorowe oglądanie, a więc chodzi tu o męskie bycie razem.

A skąd czerpiemy informacje polityczne?

Dla odbiorców nowe media wiążą się z czymś, co Mirosław Filiciak z Mateuszem Halawą nazywali „stałym czuwaniem”, tzn. ludzie przewijają ekran smartfona, żeby zobaczyć, co się dzieje – na portalach informacyjnych, jak Onet czy WP, albo w mediach społecznościowych. Przy czym, jeśli wierzyć respondentom, to intensywność ich uwagi nie jest aż tak wielka, jak byśmy się spodziewali, tzn. że ludzie są przykuci do ekranów w czasie rzeczywistym. Przeglądają je raczej w chwilach przerwy na kawę czy papierosa.

Koniec prawdy, niech żyją prawdy!

czytaj także

Koniec prawdy, niech żyją prawdy!

Instytut Studiów Zaawansowanych

A po co czuwają?

Właśnie po to, żeby nie przegapić wydarzenia, tzn. czegoś, co przyciąga uwagę wszystkich dookoła. A jednocześnie to jest moment czuwania dla nadawcy informacji – który widzi, że coś „zażarło”, czyli przykuwa uwagę, więc ją podbija aż do momentu, kiedy ludzie się nasycą. Do tego służą narzędzia analizy ruchu w mediach, czyli te słynne kolorowe mapki na portalach, które pozwalają obserwować odbiór i przewidywać jego dynamikę.

Przewidywać, ale chyba też kształtować. Każdy przecież chce odciągnąć tę uwagę widza od innych i przyciągnąć do siebie.

Oczywiście, a kiedy każdy nadawca próbuje to zrobić, łatwo o chaos czy gąszcz informacyjny, no i postępuje inflacja clickbaitów. Życie nadawcy i dystrybutora kontentu przypomina ciągłą spekulację na giełdzie: obstawianie coraz wyższych stawek i liczenie, że się nie będzie ostatnim, który „grzeje” jakiś temat. Myślę, że przed upublicznieniem kolejnej afery w redakcjach panuje podobna atmosfera jak w domu maklerskim, przed ważnym notowaniem.

Ale czy pod względem informacji internet wciąż żywi się starymi mediami? W ten sposób kiedyś pocieszali się wydawcy i redaktorzy prasy i telewizji. Że może i ruch w sieci rośnie, ale jak oni czegoś nie wyprodukują, to nie będzie miało co „żreć”…

Kiedyś faktycznie rzeczywistość medialna była mocno wsobna, a sprzyjały temu dwa mechanizmy. Jeszcze w 2012 roku analizowałem media newsowe. Powstała z tego książką Gabinet luster, pod redakcją Anny Gizy-Poleszczuk. Codzienność decydentów wyglądała tak, że wydawca prasy na początku dnia miał informacje o tym, co jest w innych gazetach, ewentualnie przypominał sobie wydanie newsów telewizyjnych z poprzedniego wieczoru. W ten sposób mógł zorientować się, co dziś będzie wyznaczało agendę. Z kolei wydawca telewizyjny od rana czytał prasę i na tej postawie przygotowywał materiał do programu.

Polityczny cynizm Polaków. Raport z badań socjologicznych

Taki zamknięty obieg?

Tak, składający się z newsów zwykłych – że państwo działa albo znowu nie, że Sejm debatuje, że senator PiS znowu zelżył posłankę PO, albo że po raz kolejny opozycji wyłączono mikrofon. Oraz z newsów prawdziwych, które jeden z moich rozmówców porównał do białego szkwału na Mazurach.

Czyli?

Wieści i materiały odbiegające od tego, co i tak wiemy. Każdy chce mieć biały szkwał, czyli wypuścić oryginalnego newsa, ale ryzykuje przy tym wiarygodnością. Trudniej mu potwierdzić źródło, bo inni jeszcze o tym nie mówią, jest w tym zdanym na siebie. Łatwiejszy jest konformizm. A to podtrzymuje wizję świata, jaki znamy. Kiedy profesjonalni politycy zrozumieli ten mechanizm, sprzągł się on z systemem politycznym. Poseł brał na konferencję wibrator i pistolet i wiedział, że następnego dnia wszystkie media będą miały jego zdjęcie z tymi przedmiotami. Sprawiał w ten sposób, że dziennikarze, którzy chcieliby go zignorować, ryzykowali, że następnego dnia nie będą mieli zdjęcia, które mają wszyscy inni.

Nie tylko Polska. Jak władza polityczna zawłaszcza media

Tzn. że obiegi zamknięte były dwa.

Tak, i to czyniło politykę dość przewidywalną. Z czasem – wraz z pojawieniem się dużych portali, załamaniem się prasy papierowej, zmniejszeniem liczby reporterów w telewizji oraz ogólnym spadkiem jakości dziennikarstwa z naciskiem na jego rzetelność i obiektywizację – ten obieg zaczął być jednak przepuszczalny. Jednocześnie to co miało się biznesowo nie spinać – utrzymywanie wyspecjalizowanych dziennikarzy, większe siatki reporterów, mniejszy nacisk na produktywność pracy dziennikarskiej – przełożyło się na ogólny kurs mediów na narratywizację, a potem też tabloidyzację.

Wybory prezydenckie są do wygrania

Powiedziałeś, że obieg stał się „przepuszczalny”. Ale w którą stronę? Skąd dokąd płyną informacje?

Początkowo agendę wytwarzaną przez decydentów – liderów politycznych i wydawców – uzupełniały informacje o tym, co „żre” i co jest klikane. W ten sposób stopniowo podmywało się przekonanie, że wartościowe jest to, co na papierze, a szajs idzie do sieci. Bo kiedy narzędzia pomiaru pokazały, co się ludziom naprawdę podoba, te stare hierarchie przestały obowiązywać. No, a dziś w prasie pojawiają się wieści wprost zaczerpnięte z profili na Facebooku i różnica polega na tym, że „poważne” medium pisze o starciu Jacka Dehnela z Janem Hartmanem, a niepoważne – o Grycankach.

A jak to się ma do polityków?

Dziś przeczytamy, że np. posłanka jechała pociągiem i że została w nim obrażona. Tylko że ta informacja nie pochodzi od reportera, któremu polityczka udziela wywiadu, lecz od niej samej lub od świadków sytuacji.

I nie jest przyczynek do dyskusji o kulturze osobistej Polaków czy stanie polskiej kolei? Albo chociaż o tym, że polaryzacja prowadzi do zdziczenia obyczajów?

Nie, bo na dłuższą metę nie spełniły się jednak przepowiednie o narratywizacji mediów. Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że newsy będą poddawane profilowaniu zgodnemu z ogólnym charakterem stacji. To znaczy: jeśli stacja X jest dla wielkomiejskiej klasy średniej, to trzeba jej dać formaty, które układają się we w miarę spójny przekaz – uniwersum, w którym samotna prawniczka walczy z bezdusznym światem i swą własną samotnością, w talk-shows występują celebryci, świat komentują także celebryci, ale już z etykietką „polityk”, czy „redaktor naczelny”. A w innym medium chodzi o to, by pokazać jak daje radę normals, i tak dalej. Publiczności mediów się podzieliły.

Wyborca zaczadzony fake newsami jest zagrożeniem dla demokracji

No i tak chyba miało być?

Niby tak, ale wszystkie programy informacyjne traciły swą oglądalność, na rzecz innych formatów. Z biznesowego punktu widzenia chodziło o to, by portfel stacji i programów czy pasm był tak ułożony, by widz nie uciekał do medium, które nie należało do wydawcy np. newsów. A zatem – newsy były także podporządkowane rozmaitym formatom. Okazało się jednak, że widz nudzi się zwykłym newsem. Trzeba go zaangażować programem interwencyjnym. Nie byłoby w tym niczego złego, gdybyśmy mieli gwarancję, że na rynku pozostaną też takie media, którym zależy na rzetelności, wiarygodności i obiektywizacji. Ale to stało się za drogie.

Czyli co, w efekcie mamy kakofonię i tabloid? Zestaw „michałków”, do tego bez sensu i związku?

Utrzymanie owych spójnych narracji okazało się nie być takie proste. To co udaje się specom od komunikacji na poziomie portfeli marek, nie jest takie proste na poziomie komunikacji między ludźmi. Czy da się łatwo znarratywizować Smoleńsk? Z pozoru – tak. Ale czy daje się potem utrzymać jedną opowieść o tym?

„Zdradzeni o świcie” vs „nic się nie stało”

A podporządkowanie mediów informacyjnych takiej logice było nieuniknione?

Kiedy zauważono, że programy newsowe tracą publiczność już nie między sobą, lecz względem innego typu formatów, wyciągnięto wniosek, że skoro to te inne ludzi przyciągają, trzeba tradycyjne media do nich dostosować. Dlatego facet czytający informacje z promptera ustępował miejsca reporterowi jadącemu na interwencję.

Mówimy językiem i w formie, które pasują naszemu targetowi?

Tak, to się też przełożyło na trend występowania polityków w nowych rolach, tzn. doszło do celebrytyzacji. Premier w „Vivie” jako ojciec rodziny na Wigilii, posłanka w „Cosmopolitan” walczy z nadwagą, a inna we „Wproście” robi sobie sesję á la Lara Croft. To miało znosić bariery względem świata polityki, który jest nudny i wyalienowany. I to były też czasy postpolityki, na którą przez kilka lat bardzo narzekaliśmy.

Były? A już nie są?

Mój pogląd jest taki, że to po prostu spowszedniało. W dossier polityk musi mieć taki występ, pojawić się tu i ówdzie nie tylko w roli polityka, ale nie da się już wokół tego zbudować całej politycznej narracji. Czekoladowy orzeł nie wystarczy, by stworzyć nową politykę historyczną. Kolejna sesja z małym dzieckiem czy na nartach już nie robi na nikim wrażenia.

Na randce z Jackiem Kurskim

czytaj także

Na randce z Jackiem Kurskim

Jej Perfekcyjność

Piszecie w raporcie z waszych badań, że z mediów „zniknęły autorytety, za to pojawiły się punkty i osoby rozmaicie autoryzujące przekaz”. Czyli wcześniej były autorytety i byli gatekeeperzy, ci, którzy decydowali o tym, kto zostanie autorytetem? I to oni wpuszczali człowieka lub ideę na łamy czy na antenę?

Nawet jeśli ktoś znał nazwiska redaktorów czy publicystów, to wydawca i sekretarz redakcji byli poza środowiskiem medialnym zupełnie anonimowi. Oczywiście, oni nie zniknęli zupełnie, podejmują dalej strategiczne decyzje np. o tym, że medium ma być bardziej zaangażowane, a nie dążyć do obiektywizacji, ale ze względu na to, że na agendę wpływają algorytmy i klikalność, relatywnie stracili na znaczeniu. Jeszcze bardziej straciły na tym twarze i nazwiska ludzi piszących – tych frontowych.

Skąd to wiemy?

W rozmowach z badanymi uderzyło nas, że choć ludzie podawali nazwy programów, które oglądają, to już nie kojarzyli niemal żadnych nazwisk. Media newsowe i publicystykę próbuje się dziś budować wokół silnych, rozpoznawalnych postaci, ale ich znaczenie jest przeceniane. Ludzie ich kojarzą z twarzy, ale nie pamiętają, jak się ten ktoś nazywa. Nie mieć znanej twarzy to jednak ryzyko, którego nikt nie podejmuje.

Najgorszy szkodnik w polityce ostatnich lat to…

Skoro autorytety medialne nas nie przekonują, to skąd wiemy, co jest ważne i co jest prawdą? Co lub kto ją autoryzuje?

No właśnie: nie mamy autorytetów, ale mamy punkty autoryzacyjne. To dość rozproszone grono osób lub instytucji – może to być nasz kolega z liceum, który na Facebooku publikuje ciekawe artykuły i jest wyczulony na nowe informacje. Ale mogą to być również nowe media spoza głównego nurtu. Np. dla dawnych i obecnych odbiorców „Gazety Wyborczej”, TVN czy „Polityki” takim medium autoryzującym jest Oko.press.

Dlaczego akurat Oko?

Bo jest postrzegane jako sięgające do źródeł, potwierdzające fakty, a zarazem bliskie ich opcji. Co do zasady jest tak, że użytkownik mediów szuka wciąż nowych źródeł informacji i autoryzacji, czyli potwierdzenia wiarygodności tego, co do niego dociera. Ale działa przy tym nieco po omacku.

Czyli wcale nie oglądamy mediów „tożsamościowo”? Nie identyfikujemy się z tym, co powiedzą?

Tutaj zaczyna grać rolę klasowość. Wiemy, że klasa ludowa ma relatywnie mniejszą umiejętność sprawdzania informacji, co jednak nie znaczy, że nie jest świadoma stronniczości mediów. To nie tak, że ludzie gremialnie wierzą mediom publicznym i korzystają tylko z nich. Starają się stosować taktykę „dwóch nóżek”.

Ale z czego te nóżki się składają? Dla zwolenników PiS – z TVP Info i „Gazety Polskiej Codziennie”?

Niekoniecznie, ludzie stosują różne kombinacje. Oczywiście, dawni zwolennicy PiS już przed laty mieli mocniejsze przekonanie, że przekaz właściwy dla mainstreamu jest uwikłany politycznie, więc zaczęli uważniej czytać media pisowskie, które wcześniej i głębiej zanurzyły się w internecie niż lewicowe czy liberalne. Towarzyszył temu – słabo przebadany i długo niewidoczny w mainstreamie – obieg społecznościowy, w którym gazety i książki krążyły po parafiach, klubach „Gazety Polskiej” czy Rodziny Radia Maryja. To wszystko działało trochę wedle formuły: nie palmy komitetów, zakładajmy własne, zorganizowane wokół agonu…

Co to znaczy?

Że my posiadamy prawdę, którą musimy odsłonić, że demaskujemy to, co przedstawiane jest jako rzekomo obiektywne, choć takie nie jest. Pretekstem mogło być dochodzenie w sprawie katastrofy smoleńskiej czy tropienie lokalnych układów – ale tak wyznaczony podział bardzo nakręcał zarówno agendę od strony nadawców, jak i sposób oraz styl użytkowania tych mediów.

Czyli TVP Info i „Gazeta Polska”, ewentualnie Rydzyk na nóżkę trzecią…

Są i tacy. Ale wielu nawet będąc zaangażowanymi, emocjonalnie związanymi ze swoją opcją wiedziało, że jest jakaś druga strona, która ma własne zdanie. Zarazem dawniej te prawicowe media były dużo słabsze i każdy rozgarnięty widz wiedział, że wszystkiego się z nich nie dowie, np. o gospodarce w mediach prawicowych nie można było zbyt wiele przeczytać. Stąd nawyk zasięgania wiedzy gdzie indziej.

Ale teraz naprawdę już nie ma takiej potrzeby. W pisowskich mediach można znaleźć wszystko.

Tak, obecnie szuka się informacji w innym medium z innych powodów. W klasie ludowej po to, by mieć kontrapunkt i móc dostrzec uwikłanie mediów dla własnego komfortu i samopoczucia. W ten sposób, obejrzawszy np. TVP Info i Polsat – bo już TVN jest uwikłany za bardzo – nie czuję się zmanipulowany, ale wybieram zachowanie spójnego obrazu świata, wspólnego dla tych, którzy są dla mnie ważni. No i zakładam, że moja opcja częściej mówi prawdę niż pozostali.

A w klasie średniej?

Tam częściej traktuje się Polsat jako medium środka po prostu. To oczywiście ilustracje, aniżeli obserwacje, które wynikają z telemetrii. A przede wszystkim – chodzi tu o logikę uwiarygodnienia, a nie o konkretne publikatory. Z prasą już tak łatwo nie jest, nasi respondenci w zasadzie nie powoływali się na żadne tytuły-ekwiwalenty Polsatu, czyli coś, co byłoby postrzegane jako wypośrodkowane. Jednocześnie z newsami dzieje się coś podobnego do muzyki; dziś mało kto przesłuchuje cały album, lecz dostaje zestawienia utworów – w radio, na podcastach, w swej „empetrójce”. Newsy coraz częściej są preselekcjonowane przez różne platformy i aplikacje, a następnie selekcjonowane uwagą użytkownika.

OK, ja rozumiem, że ludzie wiedzą, że świat jest zapośredniczony przez media i wiedzą, że te media są jakoś uwikłane. Sprawy dzieją się szybko, a my chcemy zyskać pewny grunt – w waszych badaniach nazywacie to, jeśli dobrze rozumiem, „utwardzeniem” obrazu świata. Ale tak na chłopski rozum, jeśli chcemy zachować jakąś elementarną spójność intelektualną, to oglądając tak różne przekazy powinniśmy przyjąć jedną z dwóch postaw. Albo uznać, że druga strona to zdrajcy i agenci, albo stwierdzić: to ja już, kurwa, nie wiem. I zacząć oglądać zwierzątka na Animal Planet.

I to właściwie wyczerpuje dwie postawy, jakie spotykamy u klasy wyższej, która lepiej sobie daje radę ze złożonością obrazów świata oraz ich sprzecznościami. Robi to poprzez abstrahowanie, szukanie reguł wyższego rzędu i stara się dostrzeżone niespójności rozwiązać. To jest oczywiście bardzo trudne i wymaga wiele czasu. Ja sam, kiedy dostaję jakąś informację o klimacie, polskiej ochronie zdrowia czy ważnych sektorach gospodarki, to czuję, że powinienem przeczytać wszystkie raporty, przeanalizować metodologię i jeszcze sprawdzić, kto to zlecał…

Kiedy walka z fake news przeistacza się w cenzurę

czytaj także

Albo zaufać któremuś medium czy ekspertowi. Kiedy chcę zrozumieć, co się dzieje na Bliskim Wschodzie, to umawiam się na wywiad z Patrycją Sasnal albo Konstantym Gebertem.

To raczej luksusowa sytuacja, bo możesz to zrobić w ramach obowiązków zawodowych. Masz do ekspertów kontakt, a i dla nich samych udzielenie publicznej wypowiedzi na złożony temat jest korzystne, bo umacnia ich wizerunek. W normalnych warunkach jesteśmy świadomi, że tematy „uwikłane”, za którymi stoją duże interesy i wielka polityka to te, gdzie szczególnie łatwo o manipulację, zwłaszcza że asymetria wiedzy dziennikarza i specjalisty-eksperta jest gigantyczna. Wtedy łatwo o postawę apatyczną: mimo że mam wysokie kompetencje, to poczucie zalewu lawiną nieistotnych informacji sprawia, że chcę się wyłączyć. A zarazem muszę czuwać, gdy coś ważnego się wydarzy, tzn. kiedy powinienem mieć w tej sprawie zdanie, wypowiedzieć się, zareagować.

No to jak żyć?

Najbardziej gardłowa jest kwestia mediów publicznych jako instytucji, która nie powinna być uwikłana czy stronnicza i która powinna produkować jakościowe informacje. Tymczasem media publiczne zostały właściwie zmiecione z powierzchni ziemi i wszyscy są tego świadomi. Jedyne co można zrobić, to starać się znaleźć jakieś uwiarygodnienia, żeby móc którąś opowieść traktować jako najbliższą prawdy. No i po to właśnie są te „punkty autoryzacyjne” i strategia krzyżowania źródeł, z wielu stron.

Kurz: „Dobra zmiana” dowartościowała kulturę – ale tylko jako „kulturę narodową”

Mówiliśmy już trochę o tych „punktach autoryzacyjnych”, o kluczowych informatorach. Wiemy o nich coś więcej? Kim są ludzie, którzy weszli w rolę dawnych autorytetów medialnych?

Wymagaliby osobnego, tylko im poświęconego badania. Ale z naszych rozmów wynika już kilka tendencji. Na pewno takie osoby są gwiazdami socjometrycznymi i mają zróżnicowane sieci kontaktów, a przekładając rzecz na poziom polityczny – docierają do nich informacje z różnych obozów.

Znaczy, symetryści? Zgroza…

Na pewno wchodzący z drugą stroną w interakcję, sprawdziliśmy to a contrario. Tzn. zidentyfikowaliśmy takich, którzy z tego zrezygnowali i nie słuchają już drugiej strony. To ci, którzy mówią: usunąłem ze znajomych kolegę z liceum, który po raz kolejny opublikował homofobiczny post lub – „już nie mogę czytać tych «wybiórczych» komentarzy”…

I co z nimi?

Ich bańka się wyraźnie zamyka, tzn. przestają być gwiazdami socjometrycznymi, a żwawość ich sieci – to co się opisuje w socjologii jako robustness – szybko się zmniejsza. Nie mamy tu twardych dowodów, bo skala i narzędzia naszego badania nie pozwalają na precyzję i osiągnięcie odpowiedniej reprezentatywności, ale takie hipotezy stawiamy do dalszych badań. Krótko mówiąc, sieć kontaktów musi być odpowiednio zróżnicowana, żeby utrzymywała wysoką wpływowość, bo inaczej działa tylko do wewnątrz. Kiedy ograniczasz się do swojej bańki, możesz dobrze integrować ludzi o tych samych poglądach – antypisowskich czy antyestablishmentowych – ale przez tych mniej zaangażowanych będziesz traktowany jako źródło jednostronne.

Zwolennicy praw człowieka nie potrafią się zachować, więc PiS wygrywa

Czyli, upraszczając, trzeba mieć… dużo empatii i otwartości na inność?

Rzuca się w oczy, że te osoby z jakichś względów potrafią dostrzec przekładalność perspektyw, tzn. kiedy słyszą odmienne od swojego zdanie, to nie reagują emocjonalnie, tylko starają się je zrozumieć. I tu decyduje nie tylko kapitał kulturowy, ale też środowisko. Jak ktoś działa jednocześnie w świecie kibiców i gronie nauczycielskim, albo w korporacji i swoim zróżnicowanym sąsiedztwie, to rozumie, że istnieją różne języki i próbuje między nimi szukać przekładalności. A druga cecha tych osób to pewna towarzyskość, przynajmniej deklarowana.

Czyli co, otwartość, trochę kapitału kulturowego – i gotowe? No i niezaangażowanie w którymś z wrogich obozów?

A to ostatnie to niekoniecznie. Bo częstym motywem rozmów z badanymi było rozpoznanie jakiegoś momentu fundującego zaangażowanie: „nie interesowałem się polityką, ale jak dopiekli moim, to stało się to dla mnie istotne”. To szczególnie dotyczy wyborców alfa w klasie wyższej, opowiadających, jak to się stało, że zaczęli chodzić na demonstracje.

A jak ma się to zaangażowanie do obiektywizmu?

W klasie wyższej przywiązanie do obiektywizmu polega na przekonaniu, że są pewne wartości czy uniwersalia, na które wszyscy musimy się zgodzić. I to jest trójpodział władzy, konstytucja, wolne sądy, autonomia jednostki, itd. Możemy więc dyskutować z drugą stroną, ale jeśli ona podważa czy kwestionuje te reguły uniwersalne, to dialog jako postawa jest niewystarczający. I w takim momencie włącza się postawa agonu.

Sierakowski: I kto tu jest symetrystą?

I od informatora alfa przechodzimy do żołnierza na ideowym froncie?

Rzeczywiście, to paradoksalnie prowadzić może do pełnej symetrii – po obu stronach mamy wtedy media i uczestników życia politycznego, czyli wyborców, którzy dowodzą swej prawdy. A jednocześnie status ich wiedzy jest coraz bardziej niepewny, następuje wypłukiwanie obiektywizacji na rzecz upolitycznienia. A to proces, który tworzy mieszankę dość wybuchową.

Mówimy o dynamice konfliktu poglądów różnych grup, o ich podejściu do prawdy swojej i cudzej. Ale czy to wszystko ma zakotwiczenie w konkretnych interesach?

Jak to zwykle bywa, interesy i tożsamość, poczucie godności są bardzo wymieszane. Nie raz słyszeliśmy w rozmowach: druga strona mówi, że biorąc 500 złotych jesteśmy gnidami, darmozjadami i daliśmy się przekupić, a my przecież łożyliśmy na to 500+ z podatków! Moja godność została znieważona! Ale mam też wypowiedź respondenta, który mówi o wstydzie wynikającym z brania 500+ plus. On jest skłonny głosować na PiS właśnie dlatego, że dostał te pieniądze, że to dla niego forma ekwiwalencji między tym, co sam dołożył do państwa.

No to w czym problem?

Ten ktoś głosował wcześniej na PO, które było jakoś bezpieczne, chociaż pod wieloma względami mu się nie podobało. Ale PiS zmienił relację tego kogoś wobec państwa, uprawomocnił jego roszczenie. A jednocześnie ta osoba ma poczucie, że wchodzi w nurt „dałem się kupić przez PiS” i to wywołuje jej wstyd.

A jednak nie przepijają. Alchemia 500+

Czyli biorą, ale się nie cieszą?

To napięcie pokazuje, moim zdaniem, że w obliczu świadczenia 500+ klasa średnia będzie musiała się dogadać sama ze sobą. Ustalić, gdzie jest jej interes, jak go formułować i po której stronie się opowiedzieć. Czy stoi po stronie klasy ludowej, która mówi, że to jest sprawiedliwe czy klasy wyższej, która mówi, że to coś niestosownego.

„Ustalić interes” – tzn. zamiast myśleć o tożsamości?

Wcześniej żadna sprawa w dyskursie publicznym, może poza wiekiem emerytalnym, nie wykraczała tak mocno poza podziały kulturowe i tożsamościowe. Spór rozgrywał się wokół ogólnych zasad życia społecznego, to była polityka życia i śmierci, aborcja, konstytucja, demokracja – one wszystkie organizowały agendę. A dziś 500+ wybiło na wierzch problem interesów, bo kwestia: czego oczekuję od innych we wspólnocie i co mogę jej dać, dziś staje na agendzie klasy średniej, staje się czymś bliskim sercu.

A co z ludową?

Klasa ludowa w dyskursie publicznym ustawiana jest zawsze jako beneficjent państwa, a średnia jako ci, którzy na państwo płacą, więc mogliby też czegoś wymagać. To się z kolei przekłada na źródło legitymacji do tego świadczenia: czy mamy prawo do 500+, bo się dokładamy do budżetu, czy mamy prawo, bo jesteśmy ofiarami systemu, względnie należymy do wspólnoty narodowej i ktoś nas wreszcie uznał. Ta opowieść o ofiarach była bliższa tabloidom, ta druga – prasie prawicowej.

Sroczyński: Lewica nie może popełnić błędu „ideowej czystości”

Zostańmy jeszcze przy klasach. W raporcie z badań piszesz, że na sposób korzystania z mediów i tworzenia obrazu rzeczywistości wpływa kapitał kulturowy, faza życia, a do tego jeszcze tryb pracy, który pozwala nam korzystać z mediów na różne sposoby. Co nas więc różni najmocniej?

Na dużą skalę najbardziej jednak kapitał kulturowy, co widać porównując frakcje klasy średniej. Tą która uprawia wyrafinowane praktyki kulturowe i ma bardzo świadomy stosunek do mediów, najbardziej uwiera brak obiektywizmu. Ona też analizuje nie to, co mówi dany dziennikarz czy źródło, tylko w jakiej konfiguracji jest wobec innych. Rozumie działanie algorytmów, wie, że wyszukiwarki nie są po prostu bibliotekami, tylko różnicują wyniki dla odbiorców. Reszta klasy średniej, która ma wyższe wykształcenie, ale które nie jest elementem ich wyposażenia kulturowego czy praktyk, traktuje google’a trochę jak bibliotekę.

To znaczy?

Że wpisuje zapytanie, czyta co wyszło no i wie. Niby rozumie uwikłanie informacji, ale praktyczne konsekwencje wyciąga z tego tylko w takich dziedzinach jak zdrowie – np. po to, żeby pójść do lekarza i go zaszachować informacjami z sieci. Na zasadzie: sprawdzę jego kompetencje i co on sądzi na ten temat.

Będziemy chorować przez fałszywe newsy

czytaj także

A jak to się nakłada na cykle życia? Mówiliśmy już o tym, że kiedy zakłada się rodzinę, media częściej służą do spędzania razem czasu. Jak to wygląda, gdy chodzi o informacje polityczne?

W klasie ludowej młodzież zazwyczaj jest bardzo ironiczna, albo bardzo radykalna. Myśmy zaobserwowali, że szczególnie młodzi mężczyźni lubią się pośmiać z polityków, często korzystają z memów jako środka wyrazu, oglądają programy kabaretowe. Ich strategią radzenia sobie z nawałem informacji jest dystans.

Czyli w efekcie mogą nie głosować?

Niekoniecznie. Dystans nie wyklucza mocnych wyborów politycznych, na zasadzie: wybieram swoich i się trzymam, a jednocześnie robię sobie bekę ze wszystkich stron. Oni np. będą się śmiali z wypadków Beaty Szydło i nie ma dla nich znaczenia, że to polityczka PiS. Bo po prostu wszyscy politycy to jest jedna banda, co się rozbija samochodami i jest nieudaczna. A jednocześnie ta kategoria – mężczyźni do 35. roku życia − w naszym badaniu częściej odmawiali deklaracji, na kogo głosowali, co sugeruje, że mogli wybierać opcje radykalne.

Nowy parlament i powrót „starych wojen kulturowych”? Oby nie

I oni już tacy pozostaną? Zdystansowani i radykalni naraz?

Wiele wskazuje na to, że nie. Wiemy bowiem, że nieco starsi ludzie z klasy ludowej korzystają już z różnego typu mediów i mają inaczej przepracowaną sferę publiczną. Korzystając z usług publicznych, płacąc podatki, występując w wielu rolach, które wiążą człowieka ze światem tracą to ironiczne nastawienie.

A ta ironia i dystans młodych to cecha tylko klasy ludowej?

Jak wyjrzymy, co się dzieje za oknem, to zobaczymy młodych ludzi z frakcji klasy średniej o wysokim kapitale kulturowym, którzy poprzez media społecznościowe samoorganizują się w sprawie katastrofy klimatycznej. Ich tożsamość jest budowana w perspektywie przyszłości. To już byłaby abstrakcja dla większości przedstawicieli młodszych kohort wiekowych klasy średniej spoza Warszawy i dużych miast – ci będą mieli większy dystans do polityczności, który zredukuje dopiero w momencie wchodzenia w nowe role społeczne.

Czy to wszystko zmierza w jakimś dobrym kierunku? Ten cały schyłek gatekeeperów wielu powitało z radością, jako szansę na nowe głowy w sferze publicznej.

Na pewno jesteśmy świadkami demokratyzacji dyskursu. Świat się spluralizował i nie można np. stwierdzić, że media prawicowe to jakieś antypody głównego nurtu − ich wpływ na agendę polityczną jest taki sam, jak innych. Jednocześnie ludzie są mocniej konfrontowani z sytuacją zaangażowania politycznego – agonu, gdzie ucierają się sprzeczne interesy.

Czy z tego końca postpolityki powinniśmy się cieszyć?

No i to jest dobre pytanie, bo nie wiemy, czy wraz z tą dynamiką życia społecznego ludzie nie zaczną organizować się przede wszystkim wokół tożsamości pozwalających zachować to, co się ma. Różne kryzysy mogą sprawić, że w takich warunkach sporu – na poziomie miasta, państwa czy innej wspólnoty doświadczenia – zrodzi się przekonanie, że pozostało nam jedynie obronić swój stan posiadania. Czyli zintegrować się wewnętrznie, zewrzeć szeregi i bronić dostępu do zasobów.

*
Dr Mikołaj Lewicki – adiunkt w Zakładzie Psychologii Społecznej Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się teoriami modernizacji, teoriami dyskursu, socjologią ekonomiczną, ekonomią polityczną, antropologią gospodarki, teorią mediów i komunikacji. Kierownik projektu badawczego „Kultura i rozwój” prowadzonego przez Instytut Studiów Zaawansowanych w 2016 roku.

**
Raport został przygotowany na zamówienie Instytutu Studiów Zaawansowanych w Warszawie, całość projektu zrealizowano przy wsparciu finansowym Fundacji im. Friedricha Eberta Przedstawicielstwo w Polsce.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij