Wygląda na to, że rząd zamierza głodzić urzędników załatwiających sprawy obywateli, za to rozbudowywać instytucje mające tych obywateli dyscyplinować. Z budową nowoczesnego państwa ma to niewiele wspólnego.
Rządzący Polską zainteresowali się w ostatnim czasie genetyką. Wyszukują kolejne geny, którymi usprawiedliwiają swoje działania lub też ich brak. Dopiero co wiceminister zdrowia tłumaczył brak restrykcji pandemicznych rzekomym „genem sprzeciwu”, który tkwi w Polakach. Tak, w Polakach, którzy strajkują niemal najmniej w Europie, a gdy wyjdą na ulicę w liczbie kilkudziesięciu tysięcy, to znaczy, że dzieje się coś naprawdę ważnego.
Premier Morawiecki zainteresował się natomiast genem nieco innego rodzaju. Jak na bankiera przystało, postanowił zaszczepić w Polkach i Polakach „gen oszczędności”.
czytaj także
Kozioł ofiarny z urzędu
„W administracji publicznej przede wszystkim staramy się również o to, żeby zaszczepić gen oszczędności. To nie jest dzisiaj czas na nagrody, na premie, na bonusy” – przekonywał Morawiecki na konferencji prezentującej Tarczę Antyinflacyjną. Rząd chce więc walczyć ze wzrostem cen nie tylko przez dopłaty i obniżkę podatków nałożonych na źródła energii, ale też biorąc urzędników głodem.
W administracji publicznej zostaną zamrożone etaty, a jeśli pojawi się potrzeba zatrudnienia nowej osoby, kogoś innego trzeba będzie zwolnić, żeby wyszło na zero. Zablokowane zostanie także tworzenie nowych urzędów oraz funduszy celowych, a administracja będzie przeglądać wydatki, żeby znaleźć niepotrzebne i je wyeliminować.
Morawiecki nie zdradził dokładnie, jak te cięcia będą dokładnie wyglądać, ale możemy pospekulować. Być może w spłuczkach urzędowych toalet trzeba będzie odciąć wodę, a swoje czynności fizjologiczne urzędnicy będą spłukiwać własną, z butelki. Zamiast kupować nowe ryzy papieru, będzie można wykorzystać zalegające w urzędach stare dokumenty, na których tusz już wyblakł, więc nadadzą się do zadrukowania jeszcze raz. Można też zrezygnować z usług firm sprzątających i ustanowić grafik sprzątania, jak na dyżurach w podstawówce. Możliwości jest wiele, a szczególnie kreatywni kierownicy urzędów na pewno zostaną odpowiednio docenieni.
Oczywiście odchudzanie administracji w imię „taniego państwa” nie jest nowym pomysłem. Towarzyszy nam od lat i powraca zwykle wtedy, gdy władzy pali się pod nogami i musi się ciągle z czegoś tłumaczyć. Tak jak obecnie z bierności wobec kolejnej fali pandemii, jak i z inflacji, której akurat rządzący winni nie są.
Najłatwiej wtedy znaleźć kozła ofiarnego, a żelaznym kandydatem na tegoż są urzędnicy, których w Polsce powszechnie się nie lubi i nazywa „urzędasami”. Urzędnicy kojarzą się obywatelom z uciążliwymi formalnościami, poza tym nie dokładają się bezpośrednio do PKB, więc można łatwo wszystkich przekonać, że w gruncie rzeczy większość z nich jest zbędna.
Bezzębny Polski Ład. Ostatnia szansa na sprawiedliwe podatki w Polsce przepadła?
czytaj także
Kolejna już akcja odchudzania administracji ma pomóc zaoszczędzić 3 mld zł. To mniej niż budżet zyskałby, gdyby rządzący nie wybili zębów Polskiemu Ładowi i nie zmniejszyli składki zdrowotnej najbogatszym samozatrudnionym z 9 do 4,9 proc. Inaczej mówiąc, rząd przestraszył się najzamożniejszych, oddał im część należnych NFZ składek, a powstałą lukę zasypie z głodzenia i dyscyplinowania nieprzesadnie zamożnych urzędników. Napisałbym, że nóż się w kieszeni otwiera, ale wolę nie ryzykować procesu z powodu gróźb karalnych.
Duszenie przyduszonych
Oczywiście nie ma żadnych merytorycznych podstaw, żeby ciemiężyć finansowo akurat administrację. To jest zagrywka czysto pod publiczkę i zapewne sami rządzący dobrze wiedzą, że pieniędzy z tego nie będzie – a w każdym razie nie tyle, ile mogłoby być, gdyby sięgnąć do tak zwanych najgłębszych kieszeni. W 2019 roku na ogólne administrowanie i zarządzanie krajem wydaliśmy ledwie 4,2 proc. PKB. Średnia unijna jest o ponad jedną trzecią wyższa. W żadnym dużym kraju UE nie wydaje się na administrację mniej niż w Polsce. We Francji i Hiszpanii wydatki na administrację wynoszą 5,5 proc. PKB, w Niemczech 5,7 proc., a we Włoszech 7,5 proc. Także w średnich krajach UE zwykle nie wydaje się mniej – w Czechach 4,4 proc., w Szwecji 6,9 proc., a na Węgrzech nawet 8,2 proc.
Wyraźnie mniej, niż w Polsce wydają jedynie niewielkie kraje bałtyckie, raj podatkowy ze sztucznie napompowanym PKB Irlandia oraz Bułgaria, w której generalnie państwo oszczędza na wszystkim, lecz trudno powiedzieć, żeby ludziom od tego było lepiej.
czytaj także
Ktoś mógłby zauważyć, że same nakłady na administrację jeszcze nie przesądzają o jej jakości. Tak się jednak dziwnie składa, że jakość administracji zwykle idzie w parze z wysokimi nakładami na nią. Według raportu Komisji Europejskiej A comparative overview of public administration characteristics and performance in EU28 najlepsze administracje w Europie mają Dania, Finlandia i Szwecja. Wszystkie te trzy wydają na administrowanie krajem znacznie więcej, niż wynosi średnia unijna. Finlandia wydaje nawet niecałe 8 proc. PKB. Przypadek?
Oczywiście, same nakłady jeszcze nie gwarantują wysokiej jakości – na przykład na Węgrzech wydaje się na administrację najwięcej w UE, a mimo to została ona oceniona jako szósta od końca. Niskie nakłady za to gwarantują, że wysokiej jakości administracji się nie doczekamy.
Cudze chwalicie…
Nawiasem mówiąc, we wskazanym wyżej raporcie nasza administracja wcale nie wypadła źle. Zajęła 17. miejsce na 28 krajów (wtedy jeszcze z Wielką Brytanią), co jak na Polskę, która w europejskich rankingach zwykle plasuje się gdzieś blisko ogona, jest bardzo przyzwoitym wynikiem, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę bardzo niskie nakłady w stosunku do PKB i mniejszą zamożność naszego kraju.
W kilku obszarach nasza administracja wypadła nawet bardzo dobrze. Na przykład w kategorii „zdolność wdrożeniowa”, czyli w potencjale do przekuwania ustaw w rzeczywistość, zajęła piąte miejsce w UE. Dziewiąte miejsce zajęliśmy w kategorii „profesjonalizm służby cywilnej”. Nasi urzędnicy nie muszą się wstydzić swojej pracy – gdyby tylko administracja była wyposażona w odpowiednie programy komputerowe i sprzęt, z którymi nie trzeba na co dzień walczyć, jej efektywność byłaby znacznie wyższa.
czytaj także
Administracja jako całość nie potrzebuje też odchudzenia kadr. Oczywiście, znajdą się urzędy, w których jest przerost zatrudnienia – znajdziemy też takie firmy prywatne – jednak jako całość na pewno nie jest przerośnięta na tyle, żeby odgórnie zamrażać etaty. Według Eurostatu sektor publiczny zatrudniał w zeszłym roku 20 proc. pracowników w Polsce. Unijna średnia jest o 4 pkt. proc. wyższa.
W administracji i wojsku pracowało milion osób – dwukrotnie więcej niż w ponad 2,5 razy mniejszej od nas Holandii, która dodatkowo utrzymuje mniejszą armię (wydaje na obronę tylko 1,3 proc. PKB – my w 2019 roku 1,6 proc.). W Niemczech w administracji i wojsku zatrudnionych jest 2,7 miliona osób. W czterokrotnie mniejszych od nas Czechach w tym sektorze pracuje tylko trzy razy mniej osób niż nad Wisłą. W Hiszpanii administracja i wojsko zatrudniają 1,6 miliona osób – czyli o 60 proc. więcej niż w Polsce, chociaż Hiszpania jest większa jedynie o 24 proc. No nie da się udowodnić tezy, według której polska administracja jest na tle krajów Europy przerośnięta.
Cięcia? Nie wszędzie
Skoro Morawiecki i spółka tak chcą dbać o finanse publiczne kosztem administracji, to mogliby na przykład nie tworzyć kolejnych idiotycznych urzędów. Właśnie przecież dowiedzieliśmy się, że powstanie, uwaga, Instytut Strat Wojennych. Będzie się on zajmował szacowaniem kosztów, jakie ponieśliśmy w drugiej wojnie światowej, a następnie przeprowadzi procedurę odzyskania tych pieniędzy ze strony najeźdźców niemieckich. Parafrazując Sokoła z kawałka Każdy ponad każdym – ten plan ma prawo nie wypalić.
A jednak na kolana. Polacy podobno właśnie z nich wstają. A Polki?
czytaj także
Kolejny niepotrzebny urząd, który PiS właśnie tworzy, to słynny już Polski Instytut Rodziny i Demografii, mający stać na straży „konstytucyjnych wolności i praw dotyczących rodziny, rodzicielstwa i dzieci”. Kosztować będzie nas 30 mln zł. Jak wiadomo, mamy już Ministerstwo Rodziny, które może prowadzić analitykę w tym zakresie, jak również prokuraturę, która powinna stać na straży prawa. Po co więc ten Instytut? Niektórzy łączą to z planowanym rejestrem ciąż – kolejnym arcyciekawym projektem. Nawet jeśli finalnie instytut demografii nie będzie śledził, czy jakaś zarejestrowana ciąża nie zniknęła przypadkiem z czyjegoś brzucha, to w obliczu nadchodzących cięć w administracji jego powstanie jest co najmniej nie na miejscu.
Poza tym nie w całej budżetówce nadchodzą chude lata. W najbliższych czterech latach liczba etatów w policji ma się zwiększyć o prawie 6 tysięcy, policjanci dostaną też spore podwyżki, a na cały plan modernizacji służb podległych MSWiA przeznaczonych ma być 10 mld zł. Absolutnie nie chcę tu podważać sensu podwyżek dla policjantów, bo w większości to ciężko pracujący i raczej słabo wynagradzani ludzie – ale dlaczego akurat urzędnicy mają w nadchodzących latach cierpieć, a funkcjonariusze mieć hossę? Tym bardziej że akurat na bezpieczeństwo wewnętrzne wydajemy obecnie całkiem sporo – w 2019 roku było to 2,1 proc. PKB, czyli o jedną czwartą więcej, niż wynosi średnia unijna. Jedynie Bułgaria, Chorwacja, Łotwa i Słowacja wydają więcej na bezpieczeństwo wewnętrzne niż my.
czytaj także
Wygląda więc na to, że rządzący zamierzają głodzić urzędników załatwiających sprawy obywateli, za to rozbudowywać instytucje mające tych obywateli dyscyplinować. Chociaż te drugie są już i tak całkiem nieźle rozbudowane. Z budową nowoczesnego państwa ma to niewiele wspólnego. W nowoczesnym państwie rozbudowany jest cywilny aparat państwowy, natomiast aparat przymusu jest względnie skromny i angażujący się jedynie w ostateczności. Jeśli chcemy zbudować nad Wisłą kraj zachodnioeuropejski, powinniśmy robić dokładnie odwrotnie, niż zapowiada to rząd. No ale ten ostatni chyba zapatrzył się raczej w Turcję niż Europę Zachodnią.