Estetycznie może to być ciężkie do przyjęcia, ale fakty to fakty – ruchy obywatelskie w Polsce to nie tylko walka o prawa zwierząt czy mniejszości, ale także, a może raczej przede wszystkim – chuligani sportowi, antyszczepionkowcy, antyaborcjoniści, ludowcy i parafie.
W czasach, kiedy wszystko – randki, zakupy, seks i praca – jest online, szczególnej wagi nabierają więzi, które powstają w rzeczywistości offline’owej. Kiedy jedni, samotni lub zamknięci w swojej bańce, uprawiają netaktywizm lub zrzutkowanie i uważają to za wyraz politycznego zaangażowania, inni w tym czasie budują namacalne relacje, które z czasem przynoszą daleko idące efekty.
Nie mówię oczywiście, że ci drudzy nie korzystają z internetu, żeby głosić, formować ideologicznie czy po prostu rozpoznawać, ilu jest „takich jak ja”. Wykonują oni jednak ten kolejny krok i intensywnie dążą do spotkania w świecie poza ekranem, i kolejny, już razem, konfrontując się z innymi, nieznającymi lub wrogimi ich narracji. A wartość takiego podejścia w świecie zaniku więzi społecznych, wzrastającej apatii i demotywujących technik wyborczych, jest politycznie na wagę złota.
Zostań w domu, nie idź na wybory, czyli krótki instruktaż, jak was zniechęcić do głosowania
czytaj także
Zdaje się wam, że jakieś środowisko jest marginalne i prezentuje dziwaczne wartości i poglądy? Cóż z tego, skoro to ono jest widoczne na ulicach, a wy nie? Ich ludzie nie tylko się rozpoznają, ale zdążyli sprawdzić się w działaniu i stworzyć więzi. Mają do siebie zaufanie i wierzą, że mogą na siebie liczyć.
To jest właśnie ten kapitał społeczny, o którym napisano tyle peanów w ogólnie pojętym liblefcie. Społeczeństwo obywatelskie, które tak ukochały NGO-sy od wzmacniania, rozwoju i inkluzji. Ruchy obywatelskie w naszej strudzonej ojczyźnie to nie tylko walka o prawa zwierząt czy mniejszości, ale także, a może raczej przede wszystkim – chuligani sportowi, antyszczepionkowcy, antyaborcjoniści, ludowcy i parafie.
Fanatycy swojej sprawy
Każde z tych środowisk oferuje bowiem realny kontakt z innymi, wspólne przeżywanie rzeczy i zdarzeń, uporządkowany cykl roczny i rozpoznawalne wartości i hierarchie. Chuliganka jeździ na mecze wyjazdowe i ustawki, jest wyraźnie widoczna na stadionie, dla innych kibiców robiąc za wzór w fanatycznym oddaniu barwom klubowym albo chociaż mając zabarwiony przestrachem respekt.
czytaj także
Hoolsi łamią razem prawo, ale w szlachetnej ich zdaniem intencji, co również ich spaja i buduje silne więzi. I tak trwa to latami, aż chuligani przejmą klub piłkarski (case Wisły Kraków), lokalną organizację przestępczą (Gdańsk, Białystok), albo wprost zmienią sobie w mieście prezydenta, jak to się stało w 2024 roku w Chorzowie. Dodajmy do tego „pielgrzymki kibiców”, w których uczestniczył prezydent-elekt, swego czasu (jak twierdzą w swoich mediach społecznościowych sami chuligani) bohater okładki najsłynniejszego pisma „fanatyków” „To my kibice” i mamy już pełne bingo. Ich świat równoległy zlał się z naszym światem i jest nim już nawet bardziej.

Przeciwnicy obowiązku szczepień też mają swój rytm roczny (cykliczne demonstracje, konferencje „Czego lekarz Ci nie powie”), bohaterów ruchu („niezależnych” lekarzy, „demaskujących prawdę” publicystów, „niezłomnych” aktywistów), kody i hasła („plandemia”, „big pharma”, „depopulacja”), media (telewizje internetowe wRealu24.pl czy eMisja.tv oraz pismo „Zdrowie bez leków”) i niezwykle silne poczucie misji. W efekcie mają już też wywodzącego się wprost z ich szeregów posła, Grzegorza Płaczka, i są cennym sojusznikiem dla wspierających ich partii, w tym wypadku Konfederacji i Korony Brauna. Dzięki nim ma się zaangażowanych ludzi, którzy rozkleją plakaty, zrobią szeptankę, skrzykną tłumek na wiec i demonstrację. Ty możesz uważać Brauna za odklejonego szura, ale dla nich to heroiczny idealista i kiedy będzie trzeba, pójdą karnie na niego głosować.
Równie dobrze zorganizowani są antyaborcjoniści. Mają sieć NGO-sów (Fundacja Pro-Prawo do Życia, Fundacja Życia i Rodziny, Fundacja Mamy i Taty, Fundacja Małych Stópek, czy cała sieć grupy FTP – czyli np. Ordo Iuris), własne strony i pisma, demonstracje (Marsze dla Życia i Rodziny), wyraźnie widocznych liderów opinii (Kaja Godek, Mariusz Dzierżanowski) i sprawną strategię działania, obejmującą pikietowanie placówek medycznych, antyaborcyjne furgonetki jeżdżące po polskich miastach, regularne składanie projektów ustaw i wyraźną identyfikację graficzną ze słynnymi „płodami-dżemami” na czele.
Żeby mi tu nikt nie obalał systemu! Organizacje pozarządowe w kapitalizmie
czytaj także
Warte wspomnienia w tym kontekście jest kolejne „usieciowione” wsparcie dla antyaborcjonistów, czyli parafie Kościoła Katolickiego. Umożliwiają one cotygodniowe spotkania w grupie, dające poczucie jedności i celu większego niż nasze życie (msze), będąc zarazem miejscem formowania ideologicznego (kazania) oraz zapleczem lokalowym (budynki parafii i plebanie). Parafialny przekaz wspierają liczne media (od tygodników „Niedziela” i „Gość Niedzielny” po Radio Maryja i Telewizję Trwam), a poczucie wspólnoty dodatkowo wspierają pielgrzymki.
Dodać tu warto, że na wsiach i w małych miasteczkach parafie to często jedna z niewielu struktur organizacji społecznej, trudno więc się dziwić, że potem na terenach wiejskich dominuje konserwatyzm moralny, a w wyborach całą stawkę zgarnia Karol Nawrocki.
Najczęściej zresztą żadnej alternatywy dla „kościółka” i jego licznych przybudówek nie ma. Jednocześnie parafia podpięta jest pod majątek całego Kościoła, który jest największym, po skarbie państwa i jego spółkach, polskim posiadaczem ziemskim i potęgą w nieruchomościach, więc jego możliwości działania są dużo większe niż jakiejkolwiek lokalnej organizacji. Parafie mogą zapewnić także tanie kolonie dla dzieci, pomoc materialną i wsparcie logistyczne, dla których poza państwem nie ma żadnej konkurencji.
Nie sieć, a sieci
Nie podoba ci się PSL? „Skorumpowani nepoci i partia chodząca na pasku deweloperów i lobbystów”, powiadasz? Tymczasem ma ona 73 tys. członków, ścisłe związki z ochotniczą strażą pożarną, kołami gospodyń wiejskich, spółdzielniami rolniczymi, organizacjami wiejskiej młodzieży, lokalnymi klubami sportowymi, kołami łowieckimi czy leśnikami. I wszystkie te grupy organizują pikniki, dożynki, rocznice, mecze, grille, jarmarki, festyny, zawody i celebry. PSL to nie tylko najliczniejsza partia w Polsce, ale organizacja usieciowiona tak, że inne nie mają nawet szans pomarzyć o takim zakresie działania. Nie ma się więc co dziwić, że potem regularnie zgarnia ona +5 proc., bo wystarczy, że docisną lokalnych działaczy, którzy uruchomią owe sieci, żeby przy średniej frekwencji zebrało się wystarczająco głosów, by dać trzydziestce liderów ciepłą posadę w Sejmie.
Dawniej, także w Polsce (np. w II RP) praktycznie wszystkie większe partie (chadecy, socjaliści, komuniści czy konserwatyści) miały w swoim zapleczu taką sieć powiązanych ideologicznie organizacji. Także w PRL PZPR rządziła nie tylko za pomocą SB i MO, ale poprzez całą sieć różnych „pasów transmisyjnych”. Podobnie próbowała organizować się solidarnościowa opozycja.
Dziś jednak, jak widać po przykładach „ruchów” Palikota, Kukiza czy Hołowni, partie stawiają raczej na polityczne „start-upy” i po jednorazowym zmonetyzowaniu zysków politycznych rozpływają się jak dym w innych ugrupowaniach. A istniejący od 130 lat w różnych emanacjach PSL trwa i zdaje się, że trwać będzie, bo sieci, na których się opiera, nie zamierzają zniknąć. Są realne, offline’owe, dają kontakt i wzajemne zaufanie. A że nie podobają ci się ich cele i wartości? No cóż, albo zgadzasz się na rządy ich przedstawicieli, albo zaczniesz tworzyć własne. Innego wyjścia nie ma.
Jak się bowiem okazuje, mimo wszystkich głosów krzyczących o doniosłej roli social mediów czy AI, najważniejsze w budowaniu politycznych zwycięstw są działania offline, wszelkie realne sieci, które tworzycie, ręce, które podacie, myśli, które wymienicie, każda sytuacja, kiedy żywy człowiek spotyka żywego człowieka i zbudują się więzi. Struktury, które wówczas powstają, i zaufanie, które budują, są bowiem bezcenne.
Demokracja Dni Ostatnich. Po upadku rewolucji nadchodzi faszyzm
czytaj także
I jasne, fajniej tłumaczyć sobie brak sukcesów rosyjskimi wpływami, przekupywaniem wyborców i uleganiem nachalnej propagandzie. Te czynniki, owszem, mają pewien wpływ i nie należy ich bagatelizować. Jednak żeby działały, muszą istnieć realne sieci, w których mogą się rozchodzić i uzyskiwać słyszalność i widoczność. I to nie tylko w necie, ale przede wszystkim „w świecie”.
Może więc, zamiast utyskiwać na tajemnicze i zupełnie magiczne przyczyny zwycięstw prawicy w Polsce, warto zadać sobie pytanie – w ilu sieciach tego typu działasz? Na ilu byłeś „imprezach”, które były po coś, a nie tylko do tańca i pohulanki? Jak często mierzyłeś się z obojętnością przechodniów na demonstracji? Ile plakatów rozkleiłeś? Co zrobiłeś dla jakiejś sprawy poza wrzuceniem grosza na zrzutkę? Warto nauczyć się czegoś od ideowego przeciwnika – bo to, że nie ma racji to jedno, ale jak działa to drugie. A w Polsce akurat działa bardzo skutecznie.