Kraj

Weto czy nie – PiS topi nas w geopolitycznym szambie

Fot: Krystian Maj/KPRM

PiS stworzył osobliwy sojusz Północy i Południa UE, zainteresowany wypchnięciem Polski na jak najdalsze europejskie peryferie. Południe na gwałt potrzebuje pieniędzy z Funduszu Odbudowy, żeby nie zatonąć po pandemii. Holendrzy, Austriacy i Skandynawowie uważają zaś, że to reszta Europy przejada ich ciężką krwawicę. A Polska pozwoliła się tym dwu siłom zjednoczyć. Przeciwko sobie. Komentuje Michał Sutowski.

Euroinba o weto i praworządność trwa już parę tygodni. Władza polska głosi, że walczy z Brukselą (choć w sumie to z Berlinem) o naszą niepodległość, o egzystencjalne interesy Polaków i jeszcze o to, żeby niemieccy geje nie masturbowali nam przedszkolaków, a holenderscy nie kupowali ich potem w promocji na targu. Sceptycy się spodziewają, że na końcu Mateusz Morawiecki lekko zmodyfikowany układ w końcu podpisze, po czym powie, że i wywalczył pieniądze, i cnotę Polski obronił.

Pesymiści się boją, że jednak nie, bo bliższa koszula ciału, a na Nowogrodzką z Kancelarii Premiera bliżej niż na europejskie salony – weto więc będzie, ale samotne, i tak przyspieszy nasza równia pochyła ku polexitowi. A ja sobie myślę, że Zjednoczona Prawica, choć ostatnio jakby podzielona, może utopić nas w geopolitycznym szambie niezależnie od tego, czy premier ten cholerny budżet UE podpisze, czy nie podpisze.

Na zachód od Wschodu

W Europie sytuacja wygląda tak, że Południe na gwałt potrzebuje dodatkowych pieniędzy. Tych z Funduszu Odbudowy i w ogóle wszelkich pieniędzy, żeby nie zatonąć po pandemii i wielu latach wymuszanych przez Unię cięć. Teraz południowcy mają ich dostać całkiem sporo i to raczej miękko obwarowanych, nie tak jak „pomoc” trojki dla Greków czy Portugalczyków sprzed dekady.

Kuczyński o greckim długu: Troika gra w durnia [rozmowa]

Nasz kraj – na krótką metę – grozi blokadą tych środków, która nie byłaby oczywiście w pełni skuteczna, ale skomplikowałaby i opóźniła wypłaty o kilka bezcennych miesięcy. A w dłuższym okresie Polska to po prostu konkurentka do środków europejskich ze wspólnego worka. Poza tym także (potencjalny) sojusznik i lewar Niemców, kiedy ci już wrócą do swej tradycyjnej postawy fiskalnych jastrzębi skąpiących Południu pieniędzy. Podsumowując, z punktu widzenia Południa najlepiej by było, żeby nas nie było.

Z jednym zastrzeżeniem – Portugalczycy, którzy po Niemcach przejmą prezydencję, zapewne woleliby mieć podpis Polski i tym samym temat z głowy do końca grudnia. Niestety, minister Waszczykowski spalił nam sojusznika, ogłaszając, że Portugalia jest z nami w kwestii praworządności. A ponieważ nie jest, to tamtejszy premier rzecz zdementował i dyskretny sojusznik poszedł się gwizdać.

Dalej, są też Holendrzy, którzy do tego biznesu dokładają. To znaczy tak naprawdę wyjmują, bo robią w Unii Europejskiej za raj podatkowy (tu premier Morawiecki ma akurat rację), ale w oczach holenderskich wyborców to reszta Europy przejada ich ciężką krwawicę. Wyborcy pozostałych „skąpców”, czyli Skandynawów i Austriaków, też chętnie słyszą o tym, jak inni wysysają z nich soki. Inni, czyli Południe, bo żyje na kredyt i popija drinki nad basenem oraz Wschód – bo tamtejsi satrapowie unijne środki rozkradają (co akurat w przypadku Węgier jest prawdą), względnie biorą i nie kwitują. To znaczy: pompują u siebie koniunkturę za europejską kasę, a potem szczują swoich wyborców na euro-Sodomę (co też ma miejsce, choć akurat nasz region nie ma na to monopolu).

Polska szopka

Co w tej sytuacji robią Węgry i Polska? No właśnie, nie do końca to samo. Viktor Orbán broni swych interesów – fakt, że brudnych, ale niemniej. Mechanizm wiążący wypłaty z przestrzeganiem reguł rządów prawa nie wygląda bardzo groźnie, ale jednak jest wymierzony w te praktyki, które węgierscy oligarchowie naprawdę uskuteczniają. Gdyby więc Niemcy kiedyś zechcieli swych poddostawców salami i części samochodowych zdyscyplinować, mieliby narzędzie pod ręką.

Z Polską nie ma to jednak nic wspólnego. Nasze stanowisko (którym sprytnie lewaruje się Orbán) jest wynikiem gry wewnętrznej o to, czy przetrwa rządząca Polską koalicja i kto ma największe… wpływy w Zjednoczonej Prawicy.

Viktor Orbán zrobił z Europy zakładnika

czytaj także

Co to wszystko znaczy? Ano tyle, że Polska groźba weta (niezależnie od tego, czym się ostatecznie skończy), zgłaszana w celach czysto wizerunkowych, skłóca nas z dwiema wielkimi siłami w Europie, które skądinąd miałyby interesy ze sobą sprzeczne. Bo dotknięte kryzysem Południe i „skąpa” Północ są gdzie indziej w porządku dziobania, żeby nie powiedzieć, że zajmują zupełnie inne miejsca w unijnym łańcuchu pokarmowym. Te sprzeczności między nimi rząd PO-PSL (zostawmy na boku, w jakim stopniu to było dalekowzroczne) potrafił jakoś rozgrywać, zyskując więcej pieniędzy dla Polski. A to wszystko dzięki poparciu Niemiec, w zamian za opowiedzenie się po stronie fiskalnych jastrzębi i pozycjonując się jako „wschodnia flanka gospodarczej Północy”.

Dziś nie rozgrywamy jednych przeciw drugim, a więc „skąpców” (tym razem bez Niemiec) przeciw „bumelantom”, tylko pozwalamy im zadzierzgnąć sojusz. W sumie to miło z naszej strony, tak bardzo po europejsku, integracyjnie. Tyle że to jest sojusz połączony chęcią wypchnięcia nas na jak najdalsze peryferie. A mówiąc po ludzku: najdalej od wspólnego koryta.

Są jeszcze Niemcy, którzy na chwilę wyszli z roli „skąpców” i którym, mimo wszystkich różnic (OZE, gaz z Rosji…) na wypchnięciu nas na daleki wschód zależy najmniej. Raz, że wolą jednak mieć na swoim wschodzie Zachód – każdy by wolał, choć nie każdy ma odpowiednie położenie geograficzne do takich dylematów. Dwa, że Mitteleuropę wygodniej trzymać w Unii Europejskiej niż przywozić towary i robotników z Dzikich Pól, w które ta Mitteleuropa się poza UE zamieni, względnie ponosić koszty samodzielnego stabilizowania protektoratu. Trzy, że sojusznik o takim potencjale gospodarczym i demograficznym jak Polska bywa naprawdę przydatny. Zwłaszcza w obliczu przyszłych „śródziemnomorskich” aliansów na rzecz większej redystrybucji, której Warszawa (choć z innych powodów niż Berlin) może nie sprzyjać.

I to właśnie prezydencja niemiecka – na to wszystko wskazuje – przygotowuje rozwiązanie, które pozwoli wyjść polskiemu premierowi z twarzą z całej afery, a całej Unii przeforsować budżet i Fundusz Odbudowy w wynegocjowanym latem kształcie. Tyle że w oczach bardzo wielu państw pozostaniemy aktorem raz, że nieracjonalnym, a dwa – niezwykle wygodnym jako chłopiec do bicia w krajowych debatach.

Elita zawsze ma szalupy gotowe

Podsumujmy. W sojuszu z najbardziej autorytarnym przywódcą kraju UE i do tego liderem złodziejskiej oligarchii, pod pretekstem obrony wartości i suwerenności przed unijną uzurpacją władzy, z argumentami na ustach, że praworządność to ideologia niemal gorsza niż gender i LGBT – Polska zagroziła blokadą lub przynajmniej opóźnieniem najbardziej sensownego pakietu pomocowego Unii Europejskiej od początku jej istnienia.

Liderom Południa polski rząd stworzył idealnego kozła ofiarnego we własnej osobie („to przez nich możemy nie dostać pieniędzy!”). Liderom „skąpej” Północy daliśmy to samo, choć nie tak samo („te homofobiczne dzikusy i do tego złodzieje naszych pieniędzy nie chcą nawet uznać, że praworządność to wartość!”). W obydwu przypadkach interes ekonomiczny fantastycznie zbiega się z retoryką wygodną w polityce wewnętrznej. Przy okazji jeszcze frakcja „skąpców” ukrywa własne grzechy (wspomniany już holenderski raj podatkowy) i kieruje lokalny szowinizm w bezpiecznym, bo zewnętrznym kierunku.

Tymczasem Niemcy, a więc kraj, w którym ekonomiczna baza z symboliczną nadbudową zbiegają się dla nas – mimo wszystko – najkorzystniej, zamiast w roli sojusznika występuje z musu w roli pogardzanego adwokata i rzecznika Polski wobec butnych i obłudnych, ale jednak wpływowych Holendrów.

Biedroń: Wierzę, że polski rząd pójdzie po rozum do głowy

W czasie największego od drugiej wojny światowej kryzysu społecznego Europy, mając u boku najbardziej przychylny rząd Niemiec w historii, w chwili podejmowania decyzji politycznych i gospodarczych, które decydują o przyszłości cywilizacji w Polsce – odstawiliśmy szopkę na użytek kilku zaledwie widzów. I marna to pociecha, że tak manewrując po wzburzonym morzu, kapitan Kaczyński ze zbuntowanym bosmanem Ziobro w końcu rozbiją się o skały. Bo w naszym pięknym kraju elita ma zawsze przygotowane zawczasu szalupy. Mówiąc klasykiem, rząd się zawsze wyżywi. A jak nie, to spieprzy na drugą stronę jakiegoś Czeremoszu.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij