Jak pandemia podłożyła ładunki wybuchowe pod polski system polityczny. Komentarz Jakuba Majmurka.
Sejmowe głosowania z czwartku, piątku i nocy z piątku na sobotę przejdą do historii. Politycy Sejmu IX kadencji stanęli przed wyzwaniem, z jakim Polska nie mierzyła się od czasu wielkiego kryzysu sprzed dekady, o ile nie od początków transformacji ustrojowej. Parlamentarzyści – a zwłaszcza obóz władzy – temu wyzwaniu nie sprostali.
PiS po raz kolejny potwierdziło najgorsze opinie na swój temat. Tam, gdzie sytuacja wymagała odwagi i nieszablonowego myślenia w walce z zaczynającym się załamaniem gospodarczym, rządząca partia wykazała się brakiem wyobraźni, przedstawiając zachowawczą, dziurawą tarczę antykryzysową. Tam, gdzie konieczna była zaś ostrożność i uspokojenie nastrojów, PiS dało popis politycznego nihilizmu, niezdolnego przepuścić żadnej okazji, by wzmocnić uścisk rządzącej partii nad państwem.
PO całkowicie się pogubiła. Lewica i ludowcy mieli dobre merytoryczne uwagi, ale zbyt mało politycznej siły, by cokolwiek realnie przeforsować. Patrząc na to, co dzieje się w Sejmie, w polskiej gospodarce i służbie zdrowia, trudno oprzeć się wrażeniu, że nieprzygotowani wpływamy na naprawdę nieprzyjazne i niebezpieczne wody.
czytaj także
Czy PiS myśli, że COVID-19 zapłaci Polsce reparacje wojenne?
Scenariusze, jakie rysują się przed Polską, są naprawdę dramatyczne. Może czekać nas reset gospodarczego sukcesu ostatnich dwóch dekad i powrót do tego, co najgorsze w początkowym okresie transformacji: dwucyfrowego bezrobocia, niskich pensji, spadającej konsumpcji. Następujący po pandemii kryzys przerzedzi i zuboży polską klasę średnią, a warstwy mniej zamożne wepchnie na ścieżkę pauperyzacji. Wiele polskich przedsiębiorstw, zwłaszcza małych i średnich, nie przetrwa, ich rynki przejmą silniejsi gracze, często spoza kraju.
Polski rząd nie powinien siać paniki, ale nie może też zachowywać się tak, jakby nic poważnego się nie działo. W czwartek i piątek nie miałem wrażenia, że Zjednoczona Prawica zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Zamiast diagnozy zagrożeń i recepty ich uleczenia dostaliśmy to co zwykle: mnóstwo propagandy sukcesu, próby zaklinania rzeczywistości, przytyki pod adresem Platformy Obywatelskiej i rytualne ataki na Unią Europejską.
czytaj także
Minister Łukasz Schreiber zdołał nawet wpleść w swoje przemówienie wszelkie możliwe historyczne odniesienia uwielbiane przez polską prawicę, z zaborami i drugą wojną światową włącznie, dodając jeszcze w bonusie wojny punickie. Wojna z koronawirusem zdaniem Schreibera będzie więc przypominała drugą wojnę Rzymu z Kartaginą – choć kartagiński wódz Hannibal zrujnował Rzym, pustosząc jego posiadłości w Italii, republika podniosła się z wojny jeszcze potężniejsza. Nie chcąc psuć ministrowi retorycznych popisów, trzeba jednak zauważyć, że COVID-19, w przeciwieństwie do Kartaginy z końca trzeciego wieku przed naszą erą, za przegraną wojnę nie wypłaci nam sutej kontrybucji w złocie i nie przekaże ani Hiszpanii, ani żadnej innej prowincji.
Dziurawa tarcza antykryzysowa
Pal jednak licho kiepskie analogie historyczne i słabą retorykę – najgorsze jest to, że przygotowana przez obóz rządząc tarcza antykryzysowa jest pełna dziur. Określić ją można trzema wyrażeniami: za mało, za wąsko, za późno.
Kuczyński: Rząd przyjął, że trzeba teraz pomagać, dolewając małą chochelką
czytaj także
Tarcza nie zabezpiecza dostatecznie trzech najbardziej newralgicznych odcinków wystawionych na kryzys. Po pierwsze – przeciążonego systemu opieki zdrowotnej. Po drugie – przedsiębiorstw. Środki i narzędzia, jakie przedstawił rząd, nie chronią ich dostatecznie przed utratą płynności, koniecznością zwolnień i groźbą bankructwa. Po trzecie – pracowników i osób w wyniku kryzysu pozbawionych dochodów.
Skala rozwiązań przedstawionych przez rząd Morawieckiego jest zupełnie nieadekwatna do zagrożeń i wyzwań, z jakimi będziemy się wszyscy mierzyli. Reguły dotyczące długu czy pomocy publicznej, oczywiste przed 2020 rokiem, zostały zawieszone, ale rząd Morawieckiego ciągle wydaje się trzymać ortodoksji, którą w obecnej sytuacji nikt na świecie się już dłużej nie przejmuje.
Jedyny pożytek z tego, co stało się podczas ostatnich głosowań w Sejmie, jest taki, że chyba naprawdę nikt nie będzie już opowiadał bajek o „socjalnym PiS-ie”. Dla rządzącej partii socjal był zawsze częścią klientelistycznego mechanizmu pozyskiwania głosów, nie długofalową inwestycją w bardziej zrównoważony rozwój i bardziej sprawiedliwe społeczeństwo. W sytuacji kryzysu rządy PiS sięgają do skryptów rodem z lat 90.: cięcie pensji, dłuższy czas pracy, mizerny zasiłek dla bezrobotnych. Tak jakby samym przykręcaniem śruby pracownikom dało się przywrócić konkurencyjność polskich przedsiębiorstw, ich zyski i koniunkturę.
Premier Morawiecki mógł w swoim wystąpieniu w Sejmie cytować lewicowego ekonomistę Josepha Stiglitza, ale jego odpowiedź na kryzys jest o lata świetlne odległa od tego, co Stiglitz doradza robić teraz rządom państw rozwiniętych. Zdaniem amerykańskiego uczonego obecnego kryzysu nie da się porównać ani z załamaniem z 2008 roku, ani z wielkim kryzysem lat 30. Wirus uderza w zdrowie całej populacji, atakując jednocześnie zarówno popytową, jak i podażową stronę gospodarki. W tej sytuacji nie zadziała pakiet pomocowy skierowany do najsilniejszych ekonomicznych graczy. Bogactwo nie spłynie w dół. Potrzebne są transfery gotówki do wszystkich obywateli i inne środki chroniące ich przed pauperyzacją (np. wakacje czynszowe, kredytowe itd.), pożyczki gwarantujące płynność małym przedsiębiorstwom, wreszcie inwestycje w takie instytucje, jak ochrona zdrowia i nauka. Nawet jeśli w tarczy PiS znaleźć można podobne pojedyncze rozwiązania, to nie składają się one na dostatecznie ambitny, całościowy program.
czytaj także
…i skok na państwo
W kwestii walki z kryzysem rządzącej partii wyraźnie brakło odwagi. Za to na płaszczyźnie politycznej dała nie pierwszy raz popis cynicznej bezczelności. Do pakietu antykryzysowego dorzucono więc przepisy, które pozwalają szefowi rządu usuwać z Rady Dialogu Społecznego – reprezentującej rząd, pracodawców i związki zawodowe – niepasujących mu delegatów. Takie rozwiązanie należałoby skrytykować w każdych warunkach, a w obecnych jest ono szczególnie skandaliczne. Pandemia to naprawdę nie pora, by rządząca partia wprowadzała ręczny tryb sterowania w kolejnej ważnej instytucji państwowej.
czytaj także
Dialogu społecznego potrzebujemy dziś bardziej niż kiedykolwiek. Jeśli wszyscy mamy przejść z minimalnymi stratami przez kryzys, konieczne jest wiarygodne forum, gdzie rząd, pracodawcy i reprezentanci pracowników będą mogli się porozumieć, ale także w produktywny sposób wyartykułować dzielące ich różnice i czasem antagonistyczne interesy. Czyszcząc Radę z niemiłych sobie osób, rząd pozbawi się jednocześnie dostępu do realnej zwrotnej informacji na temat tego, jak wygląda naprawdę sytuacja społeczno-gospodarcza z punktu widzenia kluczowych aktorów.
PiS przeszedł sam siebie, wrzucając nocą do pakietu antykryzysowego poprawki do kodeksu wyborczego umożliwiające głosowanie korespondencyjne osobom powyżej 60. roku życia, przebywającym w kwarantannie i chorym. Zmiana sprzeczna jest nie tylko z dobrym obyczajem politycznym, ale także z orzecznictwem Trybunału Konstytucyjnego, wykluczającym podobne fundamentalne zmiany wcześniej niż pół roku przed głosowaniem. Same przepisy różnicujące prawo do głosowania korespondencyjnego w zależności od wieku są najpewniej niekonstytucyjne. Nie sposób też uwierzyć, że na sześć tygodni przed wyborami Państwowa Komisja Wyborcza przygotuje głosowanie korespondencyjne tak, by każda chętna i uprawniona osoba rzeczywiście mogła oddać głos. I co najważniejsze, trudno uwierzyć, że proces liczenia tak oddanych głosów będzie przebiegał prawidłowo i uczciwie.
czytaj także
PiS tą zagrywką potwierdza najgorsze stereotypy na swój temat. W sytuacji, gdy przynajmniej część opozycji była skłonna w wyjątkowych okolicznościach przyjąć, że rząd może działać w dobrej wierze, Nowogrodzka dała pokaz skrajnie złej wiary. I nie, nie jest to przejaw jakiegoś geniuszu politycznego Jarosława Kaczyńskiego, który znów wszystkich ogrywa. Tak samo jak przejawem geniuszu biznesowego nie jest skupienie w sytuacji epidemii zapasów płynu do dezynfekcji z okolicy i sprzedawanie go z siedmiokrotnym przebiciem w internecie, tak manewr z kodeksem wyborczym to polityczny odpowiednik takiego wulgarnego paskarstwa.
Demokracja, podobnie jak relacje gospodarcze, wymaga, by konkurencji towarzyszył mimowolny poziom zaufania, akceptacji reguł i uznania interesów pozostałych aktorów. Przez ostatnie prawie pięć lat rządy Zjednoczonej Prawicy niszczyły te niezbędne do funkcjonowania demokracji liberalnej społeczne zasoby. Historyczny kryzys, w obliczu którego stoimy, nie tylko nie przyniósł opamiętania rządzącym, ale jeszcze zaostrzył najbardziej destrukcyjne elementy pisowskiej praktyki władzy. PiS lubi narzekać na „totalną opozycję”, ale naprawdę takimi zagrywkami nie zostawia miejsca na żadną inną.
czytaj także
Opozycja w klinczu
Jak w czwartek i w piątek w Sejmie zaprezentowała się opozycja? Jak zwykle, biorąc pod uwagę przewagę PiS, wiele zrobić nie mogła. Klęskę poniosły oba jej skrzydła: i to skupione w Koalicji Obywatelskiej, które w sytuacji zagrożenia epidemicznego od początku szło na otwarte zderzenie z rządem, ale i to, które stawiało na bardziej merytoryczną krytykę i współpracę z rządem: Lewica, ludowcy z Kukizem, Konfederacja. Gdy przyszło do głosowania, obie taktyki okazały się równie nieskutecznie.
Większą polityczną cenę zapłaci za to KO. Szczerze mówiąc, zachowanie głównej partii opozycyjnej w ciągu całego ubiegłego tygodnia jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Najpierw miała się zgodzić na zdalne głosowanie w Sejmie, następnie protestowała przeciw temu rozwiązaniu, bo nagle przypomniała sobie o wątpliwościach konstytucyjnych. W trakcie debaty w czwartek i piątek krytykowała pakiet antykryzysowy PiS, by w końcu za nim zagłosować, w tym za najpewniej niekonstytucyjnymi zmianami w kodeksie wyborczym. O całą sytuację KO obwiniła… Lewicę i Koalicję Polską-PSL.
Nie można wytaczać przeciw politycznemu konkurentowi najgorszych retorycznych dział, a potem głosować razem z nim – ludzie zupełnie tego nie zrozumieją. Tak samo jak awantury o tryb głosowania. KO nie przebiła się też z mocną własną narracją o tym, co w sytuacji kryzysu powinno robić państwo – choć przecież ma w swoich szeregach wielu posłów specjalizujących się w gospodarce.
W Sejmie dobrze zaprezentowali się w trakcie debaty nad tarczą antykryzysową Krzysztof Gawkowski z Lewicy oraz lider ludowców Władysław Kosiniak-Kamysz. Obie formacje mają sensowne uwagi do dziurowej tarczy PiS i lepiej wydają się rozumieć skalę problemu i środków, jakich wymaga gaszenie pożaru. Co z tego, skoro ostatecznie PiS i tak zrobił w Sejmie, co chciał. Dobre pomysły i dobra retoryka mogą wystarczyć wyborcom opozycji w normalnych warunkach, ale obecnych mają oni prawo oczekiwać od polityków opozycji skuteczności w walce o ich interesy.
Ludowcy i Lewica planują teraz przedstawienie wspólnych propozycji antykryzysowych w Senacie. Kłopot w tym, że obie formacje mają razem 5 senatorów. Jeśli opozycja ma realnie przygotować w drugiej izbie parlamentu alternatywny plan antykryzysowy i odesłać go Sejmowi, konieczna jest współpraca z KO i głosującymi z opozycją senatorami niezależnymi. Biorąc pod uwagę temperaturę sporu między KO z jednej, a Lewicą i Koalicją Polską z drugiej strony, może być o to ciężko. Tymczasem to jest właśnie ten moment, gdy opozycja powinna pokazać, do czego potrafi użyć kontrolowanego przez siebie Senatu.
czytaj także
Powrotu nie będzie
PiS wydaje się ciągle wierzyć, że jesteśmy w Kansas. Że możliwa jest ta sama polityka, co w ostatnich pięciu latach: skromny socjal łatający niedoinwestowane państwo, propaganda sukcesu, rozgrywanie słabości opozycji do skoku na kolejne państwowe instytucje. Tymczasem polska polityka wpływa dziś na nieznane wody. Powrotu do polityki sprzed 2020 roku nie będzie. I z tego kryzysu najsilniejsza wyjdzie siła, która pierwsza to zrozumie.
Jeśli PiS pójdzie w zaparte i przeprowadzi wybory w maju – przy wątpliwym głosowaniu korespondencyjnym, niskiej frekwencji i bojkocie ze strony innych kandydatów – po raz pierwszy od 1989 roku będziemy mieli wybory, których wynik i legitymacja będzie kwestionowana przez istotną część opinii publicznej. Spór polsko-polski wkroczy wtedy na nieznany wcześniej poziom toksycznej totalności, opozycja i istotna część jej zwolenników uzna, że wybory prezydenckie „ukradziono”, normalna demokratyczna polityka została zawieszona i trzeba się zmobilizować, by za wszelką cenę odsunąć PiS od władzy. W warunkach koniunktury i transferów socjalnych mało kto przejąłby się takimi wezwaniami, ale gdy w Polskę uderzy kryzys nieznany od czasu rządów Jerzego Buzka, może być różnie.
Kryzys gospodarczy będzie zaś politycznym problem dla rządzących, nawet jeśli zrezygnują oni z szalonego pomysłu forsowania wyborów w maju. Legitymacja rządów PiS w przeważającej mierze opierała się na rosnących wskaźnikach zamożności i konsumpcji. Gdy ich zabraknie, poparcie tej władzy zacznie topnieć. Co wtedy zrobi Nowogrodzka? Czy obóz skupiony wokół Kaczyńskiego zacznie się sypać? Ostatecznie pewnie tak, ale nie wiadomo, czy wcześniej nie czeka nas zaostrzenie kursu i dalszy autorytarny dryf państwa.
Pandemia podłożyła ładunki wybuchowe pod cały nasz system polityczny. System ustrukturyzowany przez dominację dwóch prawicowych partii, który wyłonił się w 2005 roku, wymaga radykalnej przebudowy. Pytanie, jaki wyłoni się w wyniku kryzysu COVID-19: czy będzie to jakieś nowe demokratyczne otwarcie, czy autorytarny zwrot i dalsze ufasadowianie demokracji.