Złośliwi mówiący, że dziennikarz sam na siebie ukręcił bat, mogą mieć sporo racji. To nie Lasota, a Mazurek ustalił zasady działania czegoś, co wbrew zapewnieniom o powadze i prawdzie już dawno przestało być interesującą publicystyką czy dziennikarstwem, a jest toksycznym freak show.
Kiedy myślisz, że dziadocen nigdy nie upadnie, on postanawia zaorać się sam. No dobrze, to nie do końca prawda, bo jego najwytrwalszym i wszystkowiedzącym strażnikom pomagają młode i bezczelne aktywistki bez dyplomów. W dodatku robią to bez przemocy – inaczej, niż chciałby żądny krwi patriarchat.
Gdy Krzysztof Stanowski stwierdził, że to nie mizoginia stoi za brakiem zaproszeń kobiet do jego programu, a rzekomy brak ekspertek, pomyślałam sobie: „tak, jasne”, a potem: „co z niego za dziennikarz, skoro nie potrafi zrobić porządnego researchu wśród potencjalnych gościń?”. Jednak dopiero jego kolega z Kanału Zero pozwolił mi zrozumieć, że za tą całą zasłoną pochwał dla niby genderowo neutralnej merytokracji może kryć się strach przed kompromitacją.
czytaj także
Może Margaret Atwood miała rację, mówiąc, że mężczyźni boją się wyśmiania przez kobiety? Jako osoba daleka od binarnej generalizacji dodałabym, że chodzi o mężczyzn wpływowych, od których baba – ta z założenia gorsza – nie może być przecież mądrzejsza.
W maczystowskim świecie zbłaźnić się przed profesorem to jeszcze nie potwarz, ale zostać wyjaśnionym przez profesorę – wielka plama na honorze. Nic dziwnego, że Stanowski, dbając o swoją reputację, utrzymuje, że nie bierze jeńców, a tak naprawdę – nie bierze na siebie zbyt wielkiego ryzyka. Jego prawo i zrozumiały wybór. Robert Mazurek natomiast wykazał się nieco mniejszą ostrożnością i doznał jeszcze fatalniej postrzeganej w tym uniwersum „krzywdy”.
Ośmieszył się w towarzystwie i za sprawą kobiety nie tylko lepiej od niego łączącej fakty, ale i młodszej, a także – co bardzo ochoczo wytykał jej na antenie radia RMF FM – niby gorzej wykształconej. „Niby”, bo formalnie Dominika Lasota, która przyjęła zaproszenie do programu Mazurka, może i skończyła tylko liceum, ale wiedzą wykazała się znacznie większą niż odpytujący ją m.in. z aktywistycznego terroryzmu absolwent dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim.
Jak równa z równym
Jeśli jakimś cudem żyjecie pod kamieniem i jeszcze nie widziałyście viralowego nagrania, w którym aktywistka inicjatywy Wschód cierpliwie tłumaczy historię swojemu słynącemu ponoć z ostrych ripost i ciętego języka rozmówcy, to już spieszę donieść, o co chodzi.
Mazurek, chcąc ukłuć Lasotę w sam środek aktywistycznego serduszka, wskazał, że działająca na rzecz klimatu organizacja Ostatnie Pokolenie w Niemczech została uznana za terrorystów. Obrońców klimatu, którzy nie słyszeli o sobie, że są „ekoterrorystami”, można by pewnie policzyć na palcach jednej ręki. Określenie to musi ruszać ich równie mocno, co Andrzeja Dudę stępione ostrze krytyki gwiazd Kanału Zero w robionym na klęczkach wywiadzie.
W odpowiedzi na niemiecki przykład i inne zarzuty „radykalizmu” osób walczących z klimatyczną bezczynnością decydentów usłyszał jednak, że oskarżenie o terroryzm nie jest ani nowe, ani specjalnie zaskakujące, bo mnóstwo ruchów społecznych forsujących istotne zmiany w zakresie m.in. praw człowieka czy przyrody mierzyło się z podobnymi niechlubnymi łatkami.
Jako przykład Lasota podała Martina Luthera Kinga, którego wprost nie nazywano wprawdzie terrorystą, bo to słowo pojawiło się w amerykańskim słowniku dopiero po jego śmierci, ale za sprawą wysiłków FBI pod rządami J. Edgara Hoovera tak go traktowano – inwigilowano, więziono, zachęcano do samobójstwa i nazywano „najniebezpieczniejszym murzynem” w USA.
Redaktor Mazurek ewidentnie nie uważał na wykładach dotyczących społecznych ruchów antysystemowych, wszak nie jest to jego pierwsza wpadka na ten temat. Nie tak dawno utrzymywał w jednym ze swoich programów, że w Rosji nie było żadnej rewolucji. Tak to właśnie bywa, gdy zbyt mocno koncentrujesz się na wytykaniu wszystkim, że mają komunizm za uszami i paznokciami, a sam zapomnisz przewietrzyć głowę i sprawdzić, skąd ten znienawidzony przez ciebie i w dodatku wiecznie mylony z socjalizmem ustrój się w ogóle wziął.
Słuchaj podcastu autorki tekstu:
Wróćmy jednak na antenę RMF FM. „Cieszę się, że pani akurat mnie poucza” – odparł widocznie niezadowolony z takiego obrotu spraw redaktor Mazurek, nie mogąc pojąć, jak młoda siksa śmiała insynuować mu jakieś braki. W dodatku nie pozostała mu dłużna: „Dzielę się z panem moją wiedzą, którą też wyciągam z podręczników”. Zamiast pokornie się uniżyć, pewna siebie aktywistka rozmawiała z Mazurkiem jak równa z równym, sprawnie korzystając z logiki i retoryki. A tego na Uniwersytecie Chłopskiego Rozumu i Nieznoszącego Sprzeciwu Wielkiego Dziennikarstwa się nie wybacza.
Mija czas autorytetów budowanych na płci
Mazurkowi skończyły się argumenty, więc trzeba było uderzyć w protekcjonalizm à la „nie odzywaj się, smarkulo bez studiów”. Dziennikarz spytał więc aktywistkę nie o jej postulaty i działalność, lecz o wykształcenie, chcąc ją najwyraźniej upokorzyć porzuceniem edukacji wyższej na rzecz aktywizmu. Problem polega na tym, że nie da się zawstydzić (a dziadocen uwielbia to robić) kogoś jego własną, świadomie podjętą i nieukrywaną decyzją. Lasota dawno temu i wyraźnie powiedziała w mediach, że zrezygnowała z kształcenia wyższego, by w pełni zająć się tym, co uważa za słuszne.
Upadek mitu wrażliwego łobuza-utracjusza to wielki sukces #MeToo
czytaj także
Gdyby jednak nawet tego nie zrobiła, w braku dyplomu nie ma niczego wstydliwego. W jego wytykaniu jest natomiast protekcjonalizm wyraźnie nieodnotowujący faktu, że publiczne prawo głosu – także w mediach – należy się nie tylko mężczyznom w średnim wieku i posiadającym uczelniany, często nic nieznaczący papierek. Czas świetności autorytetów budowanych na cechach osobniczych (jak płeć czy wiek) i przywilejach powoli mija.
Bolesnych dla redaktora zderzeń czołowych, na które szedł uparcie przekonany o tym, czyja racja jest mojsza, było jednak więcej. Przy każdym Mazurek wykazał się małostkowością i brakiem argumentacyjnego paliwa. Na przykład – pytając o to, jak powinien wyglądać miks energetyczny, próbował powołującej się na popularność fotowoltaiki Lasocie wmówić, że chce ona „zmusić” Polaków do korzystania odnawialnych źródeł energii, choć sami dobrowolnie instalują w swoich gospodarstwach domowych panele solarne.
Zarzucił jej też skrajną ignorancję, gdy stwierdziła, że energetyczno-jądrowe plany nad Wisłą przerabialiśmy z niepowodzeniem już w latach 70. i nie ma sensu do nich wracać. Mazurek podkreślił, że wtedy „nikt nie budował elektrowni atomowych”. Lasota, w odróżnieniu od swojego rozmówcy zdolna przyznać się do błędu, od razu skorygowała swoją wypowiedź, wspominając, że chodzi o Żarnowiec – elektrownię, której fundamenty zaczęto rzeczywiście stawiać w latach 80. Prawdą jest jednak, że prace nad jej powstaniem zaczęły się dekadę wcześniej, więc ta korekta niespecjalnie była potrzebna. Mazurek chyba zapomniał, że prowadzi rozmowę o słuszności transformacji energetycznej, a nie Milionerów.
Między biegunami
Przykro się na to patrzy. Wywiady dziennikarza RMF FM nie mają jednak służyć temu, by czegoś się z nich dowiedzieć, zwłaszcza na temat bieżącej polityki. Chodzi raczej o to, by sprawdzić, czy gościni lub gość potrafią trzymać nerwy na wodzy w ekstremalnych warunkach, powodowanych niekoniecznie trudnymi pytaniami, a zbijającymi z tropu, niepozwalającymi się skupić i generowanymi przez prowadzącego zakłóceniami.
Rzadka umiejętność, więc wielu rozmówców zwyczajnie się wykłada. Sama w życiu nie poszłabym do takiego programu, bo lepiej wypadam w piśmie niż mowie, którą w dodatku trzeba u Mazurka wypluwać z prędkością karabinu. A Dominika Lasota? Cóż, radzi sobie w programach na żywo bardziej niż dobrze, czego redaktor chyba się nie spodziewał.
„Wiesław, zobacz, czy tu nie ma jakichś dziewczyn”. Manifest dziaderstwa Lisa i Millera
czytaj także
Rewolucyjność czy skuteczność takich ruchów jak Wschód, w którym prym wiodą rigczowe, młode i niebojące się zabierać publicznie głosu albo zwyczajnie bezczelne (czego bynajmniej nie uważam za inwektywę) feministki, leży w sięganiu po inne strategie niż te wytyczone przez patriarchat. Wiecie dlaczego? Bo nie zamykają się na żadnym ze skrajnych biegunów, obsługiwanych przez odklejone od rzeczywistości ego – omnipotencji ani impotencji.
Słowem, nie stwierdzają, że wiedzą wszystko, ale też znają swoją wartość na tyle, by nie dać się uciszyć jako niekompetentne tylko dlatego, że są młode, są kobietami albo nie skończyły szkoły. Powiedzieć, że jestem nieomylna albo że kompletnie niczego nie wiem – to w obu przypadkach nieprawda. Lasota to wie. A Mazurek?
Dla osób, które swoją karierę budują na pogardzie do rozmówców i w pierwszej kolejności w swoich programach liczą na jatkę, a nie zapomnianą już przez wszystkich merytoryczną dyskusję, musi więc być szokiem. Młoda kobieta ma coś do powiedzenia i nie idzie przy tym za wszelką cenę na zwarcie. Tak zwani poważni dziennikarze i publicyści przyzwyczaili nas jednak do tego, żebyśmy na rozmowy w telewizyjnych, radiowych i internetowych studiach patrzyli jak na ring i ochoczo wiwatowali: „patrz, jak zaorał”.
Wszystko to podane jest w bardzo widowiskowej i przemocowej choreografii sparingu, w której chodzi nie o to, by wysłuchać i skontrować przeciwnika, tzn. gościa lub gościnię, ale rozłożyć ich na łopatki – za wszelką cenę wkurzyć i przyłapać na niekompetencji lub kłamstwie, które częściej okazują się jednak zwyczajnym potknięciem, emocjonalnym meltdownem i nieodpornością na stres niż faktycznymi brakami wiedzy czy złymi intencjami.
Oczywiście od wielu medialnych tuzów usłyszycie, że to styl konfrontacyjny, bezkompromisowy i prowokacyjny, a więc wysoko premiowany. Przypomnijcie sobie, jak latami wywiady prowadzili Cejrowski, Lis czy Wojewódzki czy nawet Olejnik.
O ile jednak należy stosować zasadę braku litości dla bredni, reagować na wszelkie przejawy nawijania dziennikarzom makaronu na uszy i przekazywania półprawd wymieszanych z inwektywami lub bon-motami wątpliwej świeżości, o tyle nie uważam, by powinna to być pozycja wyjściowa, narzucająca ścisłe ramy debacie publicznej i zakładająca, że rozmówców dzieli się na wygranych i przegranych, a na szacunek zasługuje się pod ściśle określonymi warunkami.
czytaj także
Tak się bowiem składa, że Mazurek (i nie tylko on) dobiera intensywność swojej szorstkości do pokrewieństwa ich światopoglądu z własnym neoliberalnym konserwatyzmem. Wprawdzie nie wymagam od dziennikarzy ukrywania przekonań i bicia hołdów obiektywizmowi, bo uważam, że to drugie nie istnieje, ale dziwi mnie, że nazywający siebie ciekawym świata symetrystą dziennikarz z taką łatwością zrzuca tę maskę. W efekcie okazuje się, że różnice w traktowaniu mężczyzn z władzą i kobiet bez niej są bardziej niż jaskrawe.
Rozmowa z Przemysławem Czarnkiem w wykonaniu Mazurka to spijanie sobie z dzióbków, a starcie z młodą aktywistką – wprawdzie nieudolny, ale wciąż roast. Wiadomo jednak, komu łatwiej dowalić. Niestety, tym razem Mazurek chybia w bolesny dla siebie sposób.
Złośliwi mówiący, że dziennikarz sam na siebie ukręcił ten bat, mogą jednak mieć sporo racji. To nie Lasota, a Mazurek ustalił zasady działania czegoś, co wbrew zapewnieniom o powadze i prawdzie już dawno przestało być interesującą publicystyką czy dziennikarstwem, a jest toksycznym freak show.
Tu liczą się krzyki, kontrowersyjne (a najczęściej po prostu głupie) wypowiedzi, załamania nerwowe i przyłożenia bardzo dalekie od zasad fair play, mimo że Mazurek, a za nim chór dziennikarzy wytykających swoim mniej agresywnym koleżankom brak warsztatu czy twardej skóry, przekonują tonem oświeconych patriarchów, jak bardzo liczą się dla nich merytoryka, fakty i zdrowy rozsądek. Tak, liczą się, dopóki pozwala im na to dziadoceńska duma. A ta – jak wiadomo – jest nadwrażliwa i daleka od racjonalizmu. Ale i tak usłyszycie, że to młode aktywistki mają w zwyczaju zachowywać się histerycznie.