Donald Tusk konsekwentnie mówi rasistowskim językiem. Przemyca między wierszami jedną z najbardziej skandalicznych treści w historii polskiej polityki, która może się równać ze słowami Kaczyńskiego o „pasożytach i pierwotniakach w organizmach uchodźców”.
Cieszyłbym się, gdyby dyskusję o już dwóch opublikowanych przez Donalda Tuska filmach można było zamknąć wnioskiem, że Tusk cynicznie ściga się – z Prawem i Sprawiedliwością czy Konfederacją – o prawicowy elektorat. Nie byłoby to z jego strony mądre, ale przynajmniej krótkotrwałe i pewnie mniej szkodliwe. Jednak problem tkwi znacznie głębiej.
W 2016 roku H. Samy Alim, John Rickford i Arnetha Ball wydali książkę, która otworzyła drogę przed nową dyscypliną naukową: rasolingwistyką (raciolinguistics). Naukowcy i naukowczynie z wielu obszarów pokazywali w niej, że rasa i język są ze sobą na stałe splecione, a rasowość jest tworzona i umacniana głównie przez to, w jaki sposób o niej mówimy. To zresztą tylko rozwinięcie teorii konstruktywistycznych, między innymi Zygmunta Baumana, który jeszcze w poprzednim stuleciu pisał, że rasa kształtowana jest przede wszystkim w procesach społecznych czy politycznych.
czytaj także
Właśnie tym, co mnie w obu nagraniach Tuska najbardziej martwi, jest język używany przez kogoś, kto być może niedługo przejmie w Polsce władzę. Szczerze mówiąc, chociaż trudno przechodzi mi to przez klawiaturę, boję się języka Tuska bardziej niż tego, który stosuje obecna władza. Przemocy ze strony zradykalizowanej prawicy się spodziewamy, możemy się na nią przygotować, w niektórych przypadkach spróbować na nią odpowiedzieć. Za to język byłego premiera szokuje. Tak jak zaskakuje i paraliżuje akt przemocy ze strony kogoś, kto powinien nas przed nią chronić.
Pierwszy opublikowany przez byłego premiera film jest pod tym względem odrażający. Z przejętą miną i wzniosłą muzyką w tle Tusk mówi o trwających we Francji protestach. Ani słowem nie zagłębia się w ich przyczyny, stawia tylko toporny znak równości między tym, co dzieje się we francuskich miastach, a wyznawcami i wyznawczyniami islamu.
Nie będę się rozpisywał na ten temat przyczyn tych wydarzeń, przecież kilka kliknięć dzieli was od dziesiątków interesujących tekstów na ten temat. Z jednej strony gwałtowność francuskich protestów możemy zrozumieć jako efekt stygmatyzacji, z drugiej – jako podmiotowe zabranie głosu przez tych, których dotąd zwykle nie słyszano. Przecież właśnie tak – nieokiełznanie, radykalnie – „od zawsze” protestuje francuskie społeczeństwo, nawet ta jego część, która jest starsza, bielsza i bardziej katolicka. Warto się nad tym zastanowić, ale nie ma powodu do paniki.
Sfrustrowani obywatele kontra bezkarni policjanci. Jak nie-imigranci wywołali spór o imigrację
czytaj także
Napisać, że sytuacja we Francji jest złożona, to jakby nic nie napisać. Jednak dla Tuska najwyraźniej sprawa jest prosta. Zaczyna od tego, że jest „wstrząśnięty”, gdy ogląda sceny „zamieszek”. Tak jakby w 2018 roku – gdy podczas protestów żółtych kamizelek zginęło przynajmniej dziesięć osób – nie był przewodniczącym Rady Europejskiej. Sprawdziłem też, czy w styczniu, podczas burzliwych protestów przeciwko podniesieniu wieku emerytalnego, nagrywał podobnie alarmujące filmiki. Nie nagrywał.
Powinno niepokoić, że Donalda Tuska, polityka, jak się o nim często mówi, „europejskiego” formatu, nie interesuje głębsza refleksja nad wydarzeniami we Francji. Zwłaszcza że poza aspektem lokalnym to także kolejny przejaw globalnej zmiany społecznej, której przykłady mogą być inne protesty, na czele z Black Lives Matter – zmiany języka, hierarchii, podmiotowości na takie, które przez najbliższe dekady będą tworzyć nasz świat. Ten, którym Donald Tusk chce współrządzić. Zamiast spróbować to zrozumieć, woli posłużyć się prostymi – i niestety rasistowskimi – skojarzeniami, które wywodzą go na moralne i polityczne manowce.
Gdy współcześnie piszemy o rasizmie, nie mówimy o zjawisku, które odnosi się do hierarchizowania ludzi ze względów na cechy biologiczne, ani o takim, które skutkuje przemocą w jawnej, fizycznej formie. Jak pisze Mustafa Switat: „Nowy rasizm […] dzieli ludzi na swoich i obcych, na my i oni, obcy nie są gorsi, ale należą do odmiennej kultury i stąd nie powinni mieć tych samych praw i przywilejów co ludność rodzima. Tym samym zamiast wyróżniania wyłącznie rasy, jak w przypadku rasizmu klasycznego, ten nowy rasizm za podstawowe kryterium odróżniające grupy uznaje kulturę”.
Właśnie takiego podziału w swoich filmach dokonuje Donald Tusk. Zresztą robi to w sposób wyjątkowo mizerny intelektualnie. W pierwszym z przerażeniem wymienia „takie państwa” (to cytat, który powtarza się wielokrotnie), mając na myśli kraje, które kojarzą się z islamem. Propagandowo stosuje ich pełne nazwy tylko wtedy, kiedy nawiązują do religii: wymienia Islamską Republikę Iranu oraz Islamską Republikę Pakistanu, a pomija Królestwo Arabii Saudyjskiej czy Federalną Republikę Nigerii. Co ciekawe, wymienia także Indie, w których islam nie jest nawet dominującą religią. Ale to najwyraźniej charakterystyczny dla Koalicji Obywatelskiej ubytek w wiedzy, bo kilka tygodni temu ten sam błąd popełnił Jan Grabiec.
W drugim z nich sięga po kategorię „państw muzułmańskich” (taki napis przez cały film znajduje się w tle!), która przecież nie jest w żaden sposób zobiektywizowana. Były premier wykorzystuje – chyba zresztą bez podania źródła – tabelę, którą stworzył serwis Demagog, ale… przy sympatii dla tego serwisu to chyba nie jest miejsce, po które powinien sięgać w tak poważnej sprawie tak poważny polityk. Sam serwis pisze zresztą o tym, że analiza opiera się na przyjętych ad hoc założeniach.
czytaj także
W obu filmach Donald Tusk przedstawia „szokujące” – to znów cytat – dane o tym, ile osób z „krajów muzułmańskich” otrzymało pozwolenie na pracę za rządów Prawa i Sprawiedliwości. Znajdujący się za nim wykres kłuje w oczy: czerwony słupek gwałtownie rośnie po 2015 roku. Jednak Tusk nie dopowiada, jaki wniosek mamy właściwie z tego wyciągnąć. Czy to źle, że w Polsce legalnie pracują osoby z innych krajów? Tusk nie dopowiada, bo przywołując rasistowski konstrukt językowy, wie, że dopowiemy sobie sami.
W ten sposób wykorzystuje to, co naukowcy i naukowczynie zajmujący się rasolingwistyką nazywają languaging race – konstruowaniem rasowości za pomocą języka. Muzułmanie w polskim społeczeństwie wzbudzali niechęć od 11 września 2001 roku, ale od 2015 roku – gdy kryzys migracyjny został propagandowo wykorzystany przez prawicę – zaczęli wywoływać przerażenie. „Arab” stał się pewnego rodzaju figurą (to skojarzenie podaję także za Mustasfą Switatem), która niesie ze sobą lęk, grozi naszej tożsamości i cywilizacji. Potwierdza to wiele badań społecznych; w ostatnich latach właśnie „Arab” jest tą osobą, którą Polki i Polacy najmniej życzą sobie mieć za sąsiada.
Gdy były premier mówi „PiS wydał więcej zezwoleń na pobyt niż Francja i Niemcy razem wzięte” (co zresztą nie jest prawdziwą informacją, bo Tuskowi pozwolenia na pobyt mieszają się z pozwoleniami na pracę), uruchamia automatyczny ciąg skojarzeń, ale jednocześnie – reprodukuje go, wzmacnia.
Między wierszami były premier przemyca jedną z najbardziej skandalicznych treści w historii polskiej polityki, która może się równać z pamiętnymi słowami Jarosława Kaczyńskiego o „pasożytach i pierwotniakach w organizmach uchodźców”. W drugim filmie, po informacji o liczbie pracujących w Polsce osób z „krajów muzułmańskich”, Tusk mówi wprawdzie o działaniach rządu, ale w oczywisty sposób puszczając oko do skojarzeń z arabskim terroryzmem: „Ale prawdziwą bombę dopiero nam szykują”. Nie tylko ze względu stygmatyzację muzułmanów i muzułmanek, ale także ze względu na trwającą za naszą granicą wojnę, która wymaga refleksji nad stosowaniem pewnych porównań, ta wypowiedź powinna znaleźć się na liście hańby polskiej polityki. W pierwszym filmie w dość podobnym, dwuznacznym kontekście Tusk mówi zresztą o „niebezpieczeństwie, które czai się za rogiem”.
W rasizmie chodzi o zarządzanie różnicą, niekoniecznie o kolor skóry [rozmowa]
czytaj także
Były premier z łatwością odbiera imigrantom podmiotowość, nawet gdy sam oskarża rząd o ich dehumanizację. Mówi, że „Kaczyński ściągnął [obywateli innych państw]” albo „chce ich wpuścić” – tak jakby osoby migrujące były wyłącznie pionkami na szachownicy. W podobny sposób oczywiście mówi się o uchodźcach i uchodźczyniach na granicy z Białorusią, gdy przedstawia się ich nie jako ludzi, ale jako marionetki w teatrze Łukaszenki i Putina. Pod koniec drugiego filmu Donald Tusk rzuca kilka wzniosłych słów o tym, że każdemu należy się szacunek. Ale to już nie ma żadnego znaczenia, zamierzone przesłanie już do nas dotarło.
Raz jeszcze: współcześnie rasizm rzadko oznacza głoszenie poglądów o prymacie jednej grupy nad drugą. To skrajne przypadki i nikt o to lidera Koalicji Obywatelskiej nie posądza. W dwóch opublikowanych przez Donalda Tuska filmach sposób myślenia i mówienia byłego premiera doskonale wpisuje się w to, co współczesne nauki społeczne określają rasizmem: wyznaczenie granicy między „my” a „wy”, typizacja wskazanej w ten sposób grupy obcych, łatwość stawiania sądów i przypisywania cech określonym grupom społecznym, niechęć do dostrzeżenia złożoności omawianych zjawisk. Muzułmanie i muzułmanki według Donalda Tuska to masa, której należy się bać, a Polacy „muszą odzyskać kontrolę nad swoim państwem i jego granicami”.
Wyobraźmy to sobie na innym przykładzie: zamiast Donalda Tuska na filmach jest biały amerykański polityk, zamiast protestów we Francji jest Black Lives Matter, a zamiast muzułmanów – czarni Amerykanie. Obrazki z protestów mieszają się z wykresem wzrostu odsetka osób czarnych w amerykańskim społeczeństwie. To byłyby słowa, które zakończyłyby karierę każdego amerykańskiego polityka, który nie wywodziłby się z radykalnej prawicy.
Opowieść o Ameryce jako najdoskonalszej demokracji świata to jakiś żart
czytaj także
Być może Donald Tusk o tym wszystkim wie. Zakładając, że nie wie, przyjmuję wersję, która jest dla niego korzystniejsza, bo jeśli rasizm w jego wypowiedzi jest świadomie dokonanym wyborem, jeśli były premier rozmyślnie używa języka, który rani i wzmacnia przemoc, byłoby to dla niego dyskwalifikujące. Sądzę jednak, że przynajmniej znaczna część tego, co i jak mówi Donald Tusk, wynika po prostu z jego poglądów. To, jakiego języka używamy, jest wypadkową naszej świadomości, całego życiowego doświadczenia. Wcale nie tak łatwo udać kogoś, kim się nie jest. Tusk jest więc tylko i aż dzieckiem swoich czasów.
Jednak akurat w tym przypadku mój próg wyrozumiałości jest stosunkowo niski. Nie mówimy o polityku, który znalazł się tam, gdzie jest, przez przypadek. Tusk przez lata pełnił najważniejsze funkcje w krajowej i europejskiej polityce. Wiele rzeczy widział, poznał inne kultury, przez lata mieszkał w Belgii, gdzie społeczeństwo tworzy 8 procent muzułmanów i muzułmanek. Posiada każdego rodzaju kapitał, dzięki któremu mógłby, gdyby tylko chciał, spróbować zrozumieć współczesny świat. A do tego od kilku lat mógł być na emeryturze, gdzie nikt poza bliskimi nie miałby od niego żadnych wymagań. Świadomie podjął inną decyzję.
Były premier ma szansę wykorzystać swoje doświadczenie i wiedzę do pokazania tej części polskiego społeczeństwa, która mu ufa, że nie warto bać się różnorodności, nie warto upraszczać świata wokół, że nie warto podejmować decyzji pod wpływem strachu i nagłych emocji. I chociaż jestem przekonany, że taka odwaga i jednoznaczność by mu politycznie pomogły, rozumiem też, że gra w polityczną grę według własnej strategii, która zakłada reaktywność. Nie wymagam więc od niego niczego poza elementarną przyzwoitością. A używanie nienawiści jako narzędzia polityki jest właśnie tą granicą, za której przekroczenie Tusk powinien co najmniej przeprosić.
czytaj także
Część osób krytykujących lidera Koalicji Obywatelskiej sugeruje, że Tusk sięga po taki język cynicznie. Byłoby to paskudne, ale w pewnym sensie optymistyczne. Gdyby uznać, że zdesperowany Tusk rasizmu się chwyta, może wtedy niedługo by go puścił. Ale obawiam się, że tak nie jest. Były – i być może przyszły – premier naszego kraju po prostu konsekwentnie mówi rasistowskim językiem.
**
Jan Radomski – socjolog, doktorant na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, naukowo zajmuje się oporem, przede wszystkim pojęciem „strajku” w dyskursie, a także narracjami dotyczącymi systemów społeczno-ekonomicznych.