Kraj

Czy da się uratować zdewastowaną oświatę publiczną? Nie wiem, alebym spróbował

Na tle braków kadrowych i innych problemów edukacji publicznej Czarnkowa ideologizacja, afera wokół podręcznika do HiT-u, kult Jana Pawła II, wyklętych, a niedługo, kto wie, może i jakiejś zasłużonej prababki ministra, to już tylko śmieszno-groteskowa scenografia do tragicznej fabuły.

Polską oświatę od lat prześladuje jedna plaga za drugą. Największa i permanentna to stopniowy spadek płac na tle zarobków w gospodarce – o ile jeszcze w roku 2008 nauczycielka stażystka zarabiała blisko 1,5 płacy minimalnej, a dyplomowana ponad 3, o tyle dziś ten wskaźnik wynosi dla początkujących poniżej (!) jednego, a dla najwyższych stopniem… 1,2.

W polskiej oświacie od II wojny światowej zarabiało się słabo, nędznie lub bardzo nędznie, ale w XXI wieku dzieje się to na tle wyraźnego (choć oczywiście nierówno rozłożonego) wzrostu płac na rynku pracy. Poza tym rozrasta się biurokracja – drobiazgowa i zarazem schematyczna ewaluacja wyników kształcenia wymaga coraz więcej nauczycielskiego czasu. Do tego mamy zjawisko przenoszenia na szkołę obowiązków wychowawczych przy rosnącym natężeniu problemów psychicznych u dzieci i młodzieży. A to wszystko procesy dużo starsze niż rządy obozu Jarosława Kaczyńskiego.

Dzień Nauczyciela: goździk, bombonierka i pod kuratorium

Na to wszystko nakłada się fatalnie zakomunikowana, nawet jeśli słuszna reforma (sześciolatki w szkole) rządu PO-PSL i katastrofalna wprost kontrreforma (likwidacja gimnazjów) Anny Zalewskiej. Ta ostatnia na dłuższą metę zlikwidowała egalitarne aspekty systemu wprowadzonego w roku 1999, a na krótszą i średnią – wprowadziła chaos i zabójczą konkurencję dla podwójnych roczników. Od 2020 roku przez z grubsza cztery semestry trwała pandemia, a wraz z nią zamieszanie i stres związane z nauką zdalną – obciążającą rodziców, dzieci, ale przede wszystkim nauczycieli i dyrektorów, na których barki przerzucono odpowiedzialność za przyspieszoną digitalizację szkoły, ogarnianie traumy izolacji, poszukiwanie uczniów „niezalogowanych do systemu”, nie mówiąc o konieczności godzenia nauczania z domu z uczeniem się z domu własnego potomstwa.

Pandemia, przypomnijmy, nastąpiła już po zawieszonym po miesiącu, a de facto przegranym strajku nauczycielskim z wiosny 2019 roku, w którym państwo potraktowało domagających się godnych płac i warunków pracy propagandowym iperytem, a po zmasowanej akcji oczerniającej napluło im jeszcze w twarz propozycją podwyżek w wysokości 4,4 proc., względnie pomysłami podwyżek pensum.

Wreszcie w ostatnich tygodniach minister zapowiedział na antenie – a jakże! – Radia Maryja likwidację Karty Nauczyciela. Nie miejsce tu na szczegółową dyskusję zalet i wad tego dokumentu, nadmienię tylko, że dla wielu nauczycieli część „przywilejów” (np. dłuższy urlop) wynikających z Karty to dziś już ostatni argument, by jeden z najtrudniejszych zawodów w Polsce wykonywać za tak nędzne pieniądze i w tak złych warunkach.

Efekty dobijania przez ministerstwo od lat już głodzonej i podtruwanej oświaty publicznej dało się zauważyć dość szybko. Kiedyś niedomagania szkoły załatwiano (kto mógł i kogo było stać) przede wszystkim korepetycjami, robią się one coraz mniej dostępne nawet dla klasy średniej; równocześnie przyspiesza exodus (tych, co mogą i których na to stać, bo dalece nie wszystkich) dzieci do placówek prywatnych i społecznych. Na 3,5 miliona uczniów i uczennic uczęszcza do nich już ponad 250 tysięcy, a ich przyrost jest szczególnie szybki od czasu reform minister Zalewskiej, a więc od roku 2016/2017.

Spięcie: Mamy na czym budować. Polska szkoła to nie tylko problemy

Odsetek na pierwszy rzut oka nie powala, bo to mniej niż 8 proc., ale jak mówił w arcyciekawym wywiadzie Misza Tomaszewski: „to jest nieprzypadkowe kilka procent. Uciekają osoby o najwyższym statusie ekonomicznym i najwyższym kapitale kulturowym. Mamy odpływ dzieciaków najbardziej uprzywilejowanych edukacyjnie, co oznacza, że one nie siedzą już w ławkach z dziećmi mniej uprzywilejowanymi, a ich rodzice nie dymią na zebraniach i w mediach”.

Sfrustrowani i wkurzeni na siebie wzajemnie rodzic i nauczyciel ze szkoły publicznej spotykają się zatem w szkole prywatnej. Nie żeby i tam mieli się zaraz bardzo polubić, a napięcia miały zniknąć, zwłaszcza w sprawie: czyim właściwie zadaniem jest wychowywanie dziecka oraz za co właściwie rodzic płaci ciężkie pieniądze. Jednak w sektorze prywatnym nauczycielka częściej dostanie pensję powyżej głodowej i o połowę mniejszą klasę do obróbki, z kolei rodzic dostanie czasem zaawansowany hiszpański dla dziecka, względnie warsztaty z tulenia drzew czy wprowadzenie do programowania sztucznej inteligencji, a przede wszystkim szansę na lekcje bez zastępstw co trzeci dzień na co drugim przedmiocie.

Oczywiście, także w sektorze prywatnym, i tak już dostępnym dla wybranych (górny decyl, może dwa decyle dochodów), tworzą się nowe hierarchie – inną ofertę dostaje się za 1000, inną za 2 tysiące, a jeszcze inną za 15 tysięcy czesnego miesięcznie, a na lokalnych rynkach też tworzą się monopole. Jeśli szkoły płatne bardziej się upowszechnią, powtórzą się w nich zapewne zjawiska znane abonentom prywatnych przychodni, gdzie bez statusu VIP-a o wizytach u specjalisty „od ręki” dawno już można pomarzyć. Niemniej dobrych nauczycieli wciąż łatwiej będzie pozyskać niż lekarzy, a przejście do sektora prywatnego zazwyczaj robi różnicę. Mniejszą lub większą – w placówkach za pieniądze, rodzicom, uczniom i nauczycielom. Radykalną i odczuwalną za to – w pozbawianej zasobów oświacie publicznej, gdzie poza garścią lepszych, prestiżowych liceów publicznych z tradycjami coraz bardziej będzie się odechciewało pracować.

Na tle braków kadrowych i innych problemów edukacji publicznej – wspomnijmy jeszcze XIX-wieczną podstawę programową – Czarnkowa ideologizacja, afera wokół podręcznika do HiT-u, kult Jana Pawła II, wyklętych, a niedługo, kto wie, może i jakiejś zasłużonej prababki ministra, to już tylko śmieszno-groteskowa scenografia do tragicznej fabuły. No chyba że wskutek państwowego hejtu na osoby LGBT kolejne dziecko się powiesi lub otruje, wtedy robi się jakoś smutniej.

Trudno budować nowy, bardziej sprawiedliwy świat bez nowej, bardziej sprawiedliwej edukacji

Powiedzmy to sobie wprost: za obecnej władzy będzie tylko gorzej, z Konfederacją w koalicji czy bez. Bo raz, że obecna władza po nieprzerwanych seansach antynauczycielskiej nienawiści na głosy nauczycieli jako grupy liczyć nie może. Dwa, że nauczycieli z różnych – zasłużonych lub nie – powodów, nie cierpi rdzeń elektoratu PiS, czyli średnio-starsza polska klasa ludowa (i jeszcze młodsi wyborcy Konfederatów na dokładkę). Trzy, że rozkwit szkół prywatnych to szansa na ostateczną gettoizację wyborców przeciwnika z wielkich miast – i pozbawienie ich ostatniej okazji do kontaktu z wieloklasowym ludem. Cztery, że to również okazja do niszowego, acz lukratywnego biznesu dla różnych klonów Ordo Iuris, Dzieł Bożych i innych Przymierzy. Wreszcie – zapobieżenie temu, by większość młodego pokolenia nauczyła się chociażby odróżniać bullshit od wiarygodnych informacji, jest w interesie obozu władzy i jemu podobnych.

Czy taka kalkulacja faktycznie złożyła się w masterplan w głowie ministra Czarnka, on jeden wie, ale to w gruncie rzeczy bez znaczenia. Wszystkie te okoliczności obiektywnie wzmacniają dotychczasowy trend – za PiS-u w przyszłości będzie tak samo, tylko gorzej.

Co więcej, nawet bez aktywnego dożynania oświaty publicznej przez władzę warunki do jej uratowania przez którąkolwiek ekipę, która zechce ratować w Polsce zręby cywilizacji, będą tylko gorsze. Można bezpiecznie założyć, że trend obniżania się zaufania do państwa, zwłaszcza na poziomie centralnym, szybko się nie odwróci, sprzyjają mu bowiem polaryzacja polityczna i ogólna degradacja usług publicznych. Przy tzw. business as usual, barierą dla wychodzenia najbardziej aktywnych rodziców uczniów do sektora prywatnego będą już tylko pieniądze – o ile z pomocą nie przyjdzie im Sławomir Mentzen z pomysłem bonu oświatowego. Wreszcie demografia – w Polsce rodzi się w ciągu roku o sto kilkadziesiąt tysięcy mniej osób, niż umiera – połączona z polityczną redystrybucją środków publicznych na rzecz starszego pokolenia. Wszystko to łącznie przyniesie taki efekt, że oświata jako rzecz publiczna już za chwilę nikogo znaczącego politycznie nie będzie obchodzić, a wołanie o jej ratunek będzie wołaniem na puszczy (bo puszczy symbolicznej to nawet Lasy Państwowe nie wytną).

Pytanie brzmi zatem: można jeszcze uratować oświatę publiczną? Odpowiedź: nie wiem, może jest już za późno, ale ja bym jednak spróbował. A jak?

O nędzy oświaty parlamentarna i nie tylko lewica, np. w osobie Agnieszki Dziemianowicz-Bąk opowiada od dawna, podobnie Donald Tusk, który mówił np. o średniej krajowej jako nauczycielskim minimum. Podwyżki postulował też Szymon Hołownia, a Władysław Kosiniak-Kamysz – pełne finansowanie płac nauczycieli z budżetu państwa zamiast przez samorządy. Gdyby rząd miał się w 2023 roku zmienić, a ich formacje go tworzyć, stanowiska tych polityków dają minimum nadziei, że w tej przynajmniej sprawie znajdzie się w parlamencie większość.

Drogi powrót do szkoły

Tylko jest jedno duże ALE. Do debaty się nie przebija – o ile w ogóle jest wyrażany – argument z CELU ratowania oświaty, do której wstępem byłyby te podwyżki. Celu rozumianego w kategoriach nie tylko interesu (słusznego) grupy zawodowej, nie tylko nawet ogólnie pojętego „dobra wspólnego”, ale też egzystencjalnego interesu nas (prawie) wszystkich, którzy tutaj w Polsce mieszkamy.

A tymczasem publiczna oświata to nie tylko podstawa cywilizacji i nowoczesnej (czytelniczki przepraszam za archaizm) wspólnoty politycznej, który pozwala mieszkańcom jednego terytorium państwowego czuć się kimś/czymś więcej niż… właśnie mieszkańcami jednego terytorium. To również instrument wyrównywania tego, czego rodziny mogą dostarczyć w bardzo nierównym stopniu, czyli kapitałów do radzenia sobie w życiu na wielu, jeśli nie wszystkich poziomach. Takie argumenty trafiały kiedyś i do nacjonalistów, i socjalistów, i liberałów (z konserwatystami bywało różnie).

A dziś tu, w Polsce, dochodzi jeszcze jeden argument. Tak naprawdę to więcej, ale skupmy się na tym. Otóż kolejne dekady to czas, kiedy coraz mniej ludzi pracujących będzie utrzymywać tych niepracujących, od emerytur po opiekę zdrowotną i nie tylko. To również czas, gdy będziemy przebudowywać – mniej lub bardziej planowo – całą Polskę, od energetyki przez transport po rolnictwo i przestrzeń miast po to, by nadawała się do życia w obiektywnie zmienionych warunkach klimatycznych. I by została w Unii Europejskiej z jej klimatyczną polityką.

To wszystko będzie wymagało kompetencji tych, którzy będą pracować, zawodowo i społecznie – od czysto technicznych przez umiejętność rozmowy i współpracy aż po kompetencje poznawcze, orientujące nas w cholernie złożonym świecie. I jeszcze na dodatek – bardzo silnych więzi wzajemnych, między pokoleniami, grupami zawodowymi i tożsamościowymi, płciami, wsią i miastem, klasami społecznymi. Nawet jeśli szkoła wszystkiego nas nie nauczy, to z pewnością nie zdołamy tego uzyskać bez szkoły dostępnej dla wszystkich, uczącej tego, co potrzebne, a nie tego, co łatwe do zmierzenia, względnie odpowiadającego bieżącym potrzebom politycznym. A takiej szkoły nie będzie bez dowartościowania ludzi ją tworzących. My tymczasem, po dekadach inwestycji, często potrzebnych, w beton, asfalt, PCV, szkło i stal zostaliśmy z mocno już zamortyzowanym kapitałem ludzkim.

Spięcie: Ucieczka z publicznej szkoły

czytaj także

Spięcie: Ucieczka z publicznej szkoły

Ala Budzyńska, Misza Tomaszewski

Proces przebudowy szkoły do stanu z grubsza pożądanego – włącznie z wypracowaniem konsensusu, co to właściwie znaczy – to zadanie na wiele lat. Najlepszy moment na to był pewnie 30 lat temu, drugi najlepszy, być może ostatni, jest dziś. Być może jeszcze nie jest za późno – jeśli Polska to ma być za 10, 20 i 30 lat miejsce zdatne i znośne do życia.

Żeby ta dyskusja nie wisiała w próżni, potrzebny jest pierwszy krok, a konkretnie sygnał, że oświata jest traktowana poważnie. Takim sygnałem możliwym do wysłania dziś i powszechnie zrozumiałym – w końcu żyjemy w systemie, który wszystko wycenia w pieniądzu – byłaby zapowiedź radykalnych podwyżek płac w szkole publicznej. Rozłożonych stopniowo na kilka lat, zaprojektowanych tak, by przyciągnęły nowych, aspirujących ludzi do zawodu, wynagrodziły najzdolniejszych nauczycieli pracujących już dziś, a reszcie pozwoliły godnie dotrwać do emerytury. Tak by docelowo, np. za dekadę–półtorej, minimalne wynagrodzenie początkującego nauczyciela było równe średniej krajowej zarobków w sektorze przedsiębiorstw, zaś maksymalne – np. dwóm–dwóm i pół średnim krajowym.

Oczywiście, uzasadnieniem dla takiego wzrostu muszą być wysokie kompetencje, tyle że wysokie kompetencje w branży możliwe są w pierwszej kolejności dzięki selekcji spośród dużej liczby chętnych. To także warunek wstępny znacząco lepszego kształcenia nauczycieli – a skoro wstępny, to trzeba od niego zacząć. Wraz z napływem coraz lepszych studentów, łatwiejsza będzie też reforma kształcenia nauczycieli.

Jeszcze raz: większe pieniądze nie załatwią wszystkiego (tak jak edukacja nie rozwiąże wszystkich problemów Polski i świata), ale bez większych pieniędzy będzie tylko gorzej – i nie będą możliwe zmiany na lepsze. Bo na choćby i najlepsze studia pedagogiczne nie pójdą najlepsi studenci, by potem pracować za płacę około minimalnej.

Nasz świat opiera się na patoposłuszeństwie. Ale możemy to zmienić [rozmowa z Mikołajem Marcelą]

Dlatego właśnie trzeba zacząć od pieniędzy.

A jak to się ma do wyborów parlamentarnych? Politycy opozycji – od lewa do PSL, i harcownicy, i ci dostojni – dostaną tu świetną okazję, by pięknie się poróżnić, rozkładając akcenty. Czy wyższe płace za nauczycielski trud są nam wszystkim potrzebne po to, by szkoła stwarzała wszystkim równe szanse? Bo wychowanie kwiatu narodu to odpowiedzialna i pożyteczna praca? Bo chcemy sprawić, by jak najwięcej spośród nas w pocie czoła wypracowało potem więcej zielonego PKB? A może po to, by mniej młodzieży głosowało w przyszłości na różne bullshit partie? Niech w tej sprawie zakwitnie na opozycji sto kwiatów.

A tak poza tym, to nie od dziś wiadomo, że wyborcy opozycji często uważają wyborców strony przeciwnej za niewykształconą hołotę. Wyborco opozycji, czujesz się lepszy, prawda? Mądrzejszy, lepiej wykształcony, obyty? Otwarty, światowy? Światły? Nieważne, czy masz rację, ważne, że popierając podwyżki dla nauczycieli, w imię utopii Fińskiej Szkoły nad Wisłą dostajesz świetną okazję, by swoją dystynkcję przekuć w coś pożytecznego.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij