Kraj, Weekend

Aby zimą nikt nie został sam [reportaż z Nadarzyna]

Zimą może przyjechać do Polski nawet pół miliona nowych uchodźców z Ukrainy. Wielu z nich to będą osoby biedne, schorowane, zagubione i narażone na dyskryminację. Jak zareagujemy na ich przybycie, gdy kryzys i inflacja coraz głębiej zaglądają do kieszeni?

Telefon zaczyna się od +380, to kierunkowy do Ukrainy. Notuję numer i nick używany w komunikatorze internetowym, bo kobieta, która mnie przed sekundą zaczepiła, woli pisać niż mówić na głos o tym, co się dzieje.

Chwilę później pokaże mi efekt pracy internetowego tłumacza: „Czy można eksmitować złe kobiety. Znowu mi grożą!”.

Jesteśmy w głównej hali Centrum Pomocy Humanitarnej PTAK w Nadarzynie pod Warszawą, gdzie właśnie kończy się pora obiadowa.

Centrum Pomocy Humanitarnej PTAK w Nadarzynie pod Warszawą. Fot. Bartosz Rumieńczyk

Gorące punkty na mapie

Gdybyśmy chcieli sporządzić mapę Polski widzianą oczami uchodźców z Ukrainy, wiele punktów należałoby nanieść na nią grubym tuszem. Hala Kijowska w Korczowej. Tesco w Przemyślu. Kapelanka w Krakowie, Torwar w Warszawie, Arena w Poznaniu, Orbita we Wrocławiu i wiele innych, często wymawianych z ukraińska nazw.

To polskie centra recepcyjne, pod wieloma względami przypominające tzw. hotspoty w Europie Południowej i Zachodniej, która już wcześniej, choćby w 2015 roku, mierzyła się ze zjawiskiem uchodźstwa i masowej migracji.

Polskie hotspoty otwierane były naprędce, z potrzeby chwili, w istniejących już obiektach o dużej powierzchni. Hale magazynowe, wystawowe i widowiskowe, nieczynne supermarkety i duże obiekty biurowe przystosowano do pomieszczenia dużej liczby ludzi w polowych warunkach. Dzięki nim udało się uniknąć pól białych namiotów, z których tworzone są obozy dla uchodźców w wielu częściach świata.

W założeniu polskie hotspoty miały zapewnić dach nad głową na krótko lub na tyle, na ile to konieczne, zwłaszcza w gorących pierwszych dniach, tygodniach i miesiącach wojny. Dla wielu uchodźców z Ukrainy stały się wielkimi poczekalniami, przystankami w drodze dalej – czy to w Polskę, czy w świat. Dziś część z nich została zamknięta, choć zbliżające się widmo zimy każe myśleć coraz poważniej o szykowaniu wielu na nowe otwarcie.

Relacje, zdjęcia i nagrania z pierwszych dni funkcjonowania tych obiektów najczęściej budziły przerażenie. Bo jak inaczej można było reagować na rzędy polowych łóżek rozstawionych w pustych halach magazynowych czy handlowych, na wszechobecny chaos, hałas oraz brak wyraźnej kontroli, choćby nad tym, kto wchodzi, kto wychodzi, kto komu i dokąd oferuje transport?

Tymczas: w Ukrainie wojna, w Polsce bezdomność

Z czasem z częścią tych problemów polskie hotspoty się uporały, na co wpływ miała też malejąca liczba uchodźców przekraczających granicę. W żadnym momencie jednak nie stały się one miejscami odpowiednimi do zamieszkania na dłużej.

Ale choć nie powinny – to wiele z nich z czasem zaczęło pełnić taką funkcję.

Życie na walizkach

Z panią Reginą umawiam się w krakowskim punkcie pomocy dla uchodźców prowadzonym przez Salam Lab.

Salam Lab to organizacja pozarządowa, która wyrosła z zaangażowanego dziennikarstwa, a na tory aktywistyczne przestawiła się wraz z początkiem kryzysu humanitarnego na granicy z Białorusią. Do 24 lutego członkowie Salam Labu działali na Podlasiu; po ataku Putina na Ukrainę wrócili do Krakowa i w jednej z kamienic tuż przy dworcu, którą dzielą z teatrem, otworzyli swój punkt.

Zuzanna Tamas z zarządu Salam Labu wspomina pierwsze dni wojny. – Pociągi przyjeżdżały dniem i nocą, bardzo nieregularnie, z wielkimi opóźnieniami. Nasz punkt działał 24 godziny na dobę. Wolontariusze często chodzili po ludzi na dworzec. Potem informacja poszła w świat i zdarzało się, że pod nasz punkt podjeżdżały autobusy pełne ludzi.

Salam Lab koordynował pomoc w Krakowie; otworzył też awaryjną noclegownię na około 100 łóżek, na pierwszym piętrze kamienicy. Na razie noclegownia jest nieczynna.

– Wydaje mi się, że ruch mógł być nawet większy niż w Warszawie, bo Kraków to najbliższe duże miasto od Przemyśla, z bezpośrednim połączeniem kolejowym – dodaje Tamas.

Pani Regina, z którą jestem umówiony w Salam Labie, przyjechała do Krakowa z centralnej Ukrainy, gdy na Kijów spadały rosyjskie rakiety. Szybko zmieniamy temat, bo mówiąc o wojnie, pani Regina z trudem powstrzymuje łzy. Ale rozpogadza się niemal błyskawicznie, gdy pytam ją o nowe – pierwsze w Polsce – mieszkanie.

Pani Regina. Fot. Bartosz Rumieńczyk

– Jak już się wprowadzimy, to zapiszę dzieci do szkoły. A potem pójdę do pracy! – uśmiecha się szeroko, bo już nie może się doczekać. Od wyjazdu z Ukrainy żyje wraz z całą – bardzo liczną – rodziną na walizkach. To już ponad siedem miesięcy.

Pani Regina przekraczała granicę w Medyce, pierwszym punktem na jej mapie było więc Tesco w Przemyślu, nieczynny dziś punkt pomocowy w hali niedziałającego supermarketu położonego przy wjeździe do miasta. Z Tesco przyjechała do Krakowa, gdzie mieszkała różnie – w innych punktach recepcyjnych, hotelach, hostelach, wszędzie po kilka miesięcy. Ostatnim miejscem była Kapelanka, czyli przestrzeń biurowa przy pasażu handlowym na ul. Kapelanka, która została zaadaptowana na przestrzeń mieszkalną. Tam z całą rodziną spędziła ponad dwa miesiące.

Pani Regina zajmowała spory gabinet biurowy, który dzieliła z 27 osobami. Część z nich to jej rodzina, czyli rodzice, siostrzenica oraz piątka dzieci, część to znajomi z Ukrainy, a część poznała dopiero w Kapelance. Opowiadając o życiu na walizkach, zwraca uwagę na wspólną łazienkę oraz chłód z chodzącej na okrągło klimatyzacji.

– Po siedmiu miesiącach dzieci się jakoś przyzwyczaiły, ale było trudno. Najmłodsze dziecko ma pięć lat i wiadomo, biega, krzyczy, rozrabia. Wybuchały więc i różne awantury – znów uśmiecha się szeroko.

Dzieci pani Reginy jeszcze nie poszły do szkoły, bo jak dotąd nie miały stałego adresu. Ten udało się załatwić właśnie organizacji Salam Lab i to tak szczęśliwie, że na jednym piętrze kamienicy nieopodal centrum miasta zamieszkają rodzice pani Reginy, a na drugim ona sama, z dziećmi.

Salam Lab prowadzi program mieszkaniowy dla osób szczególnie narażonych na dyskryminację.

– Pomagamy rodzinom w zdobyciu zatrudnienia, mieszkania, szkoły, wsparcia psychologicznego, w nauce języka polskiego. Naszym celem jest usamodzielnienie uchodźców – tłumaczy Zuzanna Tamas. – Szczególnie narażone na dyskryminację są rodziny romskie, ale też muzułmańskie czy o innym kolorze skóry. Z trudnościami borykają się też osoby starsze, chore i z niepełnosprawnościami – dodaje.

Krakowski punkt pomocy Salam Lab. Fot. Bartosz Rumieńczyk

Salam Lab ma pod opieką około 20 takich rodzin, co wygląda na kroplę w morzu potrzeb. A gdzie w tym wszystkim jest państwo?

Zuzanna Tamas uśmiecha się i rozkłada ręce: – Przecież nasze państwo nie prowadzi żadnej porządnej polityki migracyjnej i integracyjnej.

Brak polityki migracyjnej i integracyjnej w rozmowach z przedstawicielami trzeciego sektora przewija się jak refren. Ten zarzut wysuwany jest nie tylko pod adresem obecnego rządu, ale w kierunku całej polskiej klasy politycznej, która od lata udawała, że temat migracji i uchodźstwa Polski po prostu nie dotyczy. W głębi serca wszyscy mogli więc odetchnąć z ulgą, gdy rząd PiS nie zgodził się na przyjęcie kilku tysięcy Syryjczyków w 2015 roku, choć wówczas był to temat gorących sporów politycznych.

Gdzie oni są? Czyli kto na granicy pomaga, a kto nie [reportaż]

Te wywołane w 2015 roku lęki odbiły się czkawką na Podlasiu. Dzień 24 lutego z kolei stał się okazją do wybielenia Polski, która wreszcie mogła być dumna, że pomaga uchodźcom jak nikt inny.

Tyle że pomoc Polski wygląda dobrze, gdy przedstawiana jest jako obywatelski solidarnościowy zryw, który przypomina sprint. Ale w maratonie najlepiej radzą sobie silniejsi. Tak było w przypadku pomagających, ale także i tych, którym pomoc była udzielana. To ci słabsi i najsłabsi, którzy zostali pominięci i odpadli. Może być ich nawet 80 tysięcy, bo tyle uchodźców z Ukrainy, szacunkowo, wciąż mieszka w punktach pomocy.

Dach nad głową

Podwarszawskie Centrum Pomocy Humanitarnej PTAK w Nadarzynie nie cieszy się najlepszą sławą. Gdy było otwierane, od wolontariuszy płynęły alarmistyczne głosy o panującym tu chaosie i brakach w zaopatrzeniu, a dziennikarze narzekali, że nie mogą wejść do środka i sprawdzić, jak ośrodek działa. Ta nie najlepsza prasa ciągnie się za Nadarzynem, który często przedstawiany jest jako ostatnie miejsce, do którego uchodźcy chcieliby trafić.

Rozmawiam z prezesem PTAK Warsaw EXPO Tomaszem Szypułą, który nie kryje dumy z tego, co udało się dla uchodźców zrobić. Czyli zamienić kilka hal wystawowych pod Warszawą w miasteczko ze szpitalem, dworcem autobusowym, kuchnią, miejscami noclegowymi oraz szkołą i przedszkolem, do których obecnie uczęszcza ok. 70 dzieci.

Co dziesiąty mieszkaniec Polski to cudzoziemiec. Ikonowicz: Sława uchodźcom!

– Centrum Pomocy Humanitarnej powstało w odpowiedzi na apel polskich władz, aby zapewnić dach nad głową uchodźcom z Ukrainy i odciążyć Warszawę – mówi. I faktycznie, w gorących dniach i tygodniach tuż po wybuchu wojny z warszawskich dworców autobusy jeździły do Nadarzyna wahadłowo, przez całą dobę.

– Spodziewaliśmy się 200, może 300 osób, a już po kilku godzinach przyjechał pierwszy tysiąc. Przez cały okres funkcjonowania z pomocy centrum skorzystało łącznie około 120 tysięcy Ukraińców – mówi prezes i opowiada, jak wielkie to było wyzwanie. Wielokrotnie dziękuje wszystkim pracownikom, wolontariuszom oraz władzom samorządowym i wojewódzkim.

Szypuła ma oczywiście świadomość trudności, z którymi mierzy się Centrum, oraz tych, z którymi mierzą się sami uchodźcy.

– To nie są domowe warunki, w których można funkcjonować na dłuższą metę. I to jest wyzwanie dla wszystkich, dla rządu, samorządu, także dla nas – dla Centrum – aby te warunki stale polepszać, poprawiać i umożliwiać szybszą integrację – mówi.

Niewidzialna praca ukraińskich migrantów

czytaj także

– Dziś w Nadarzynie mieszka 1600–1700 uchodźców. To osoby, którym trudniej się odnaleźć w polskiej rzeczywistości. Często są to osoby chore, starsze, z biedniejszych części Ukrainy. Wiele z nich uciekło wprost spod ostrzału. I one w tej chwili to przeżywają.

Gdy pytam, jak długo te osoby mieszkają w Nadarzynie, słyszę, że dynamika jest zmienna – część osób wyjeżdża i wraca do Centrum, część ma już pracę, część nadal szuka. Ludzie nieustannie wyprowadzają się i wprowadzają.

Wykluczeni

W Nadarzynie umawiam się z Adamem Durjaszem, pracującym dla Fundacji W stronę dialogu. Fundacja od początku wojny niesie pomoc uchodźcom romskim i stara się walczyć z dyskryminacją tej społeczności oraz podwójnymi standardami, z jakimi się nadal styka. Te problemy zostały udokumentowane w raportach organizacji pozarządowych, badaniach Amnesty International oraz doniesieniach prasowych.

Adam jest pół-Węgrem i mówi biegle po węgiersku. W Nadarzynie rozmawia niemal z każdym Romem i każdą Romką z ukraińskiego Zakarpacia.

Romowie z Zakarpacia to mniejszość, która posługuje się niemal wyłącznie językiem węgierskim. W dniu, w którym się spotykamy, stanowi znaczny odsetek mieszkańców hali w Nadarzynie. Wielu z nich uciekło z Ukrainy przed pogarszającymi się warunkami ekonomicznymi, potęgowanymi takimi decyzjami jak zakaz opuszczania kraju przez mężczyzn w wieku poborowym. Zakaz odciął wielu Romów od pracy zarobkowej na terenie Węgier.

Stajemy z grupą Romów w kolejce po obiad. Jedna z kobiet, Ewa, przyjechała tu z dziećmi do rodziny i przyjaciół, którzy mieszkają w Nadarzynie już ponad dwa miesiące. Ewa skarży się, że w punkcie dystrybucji kosmetyków dostała za mało szamponu, na dowód czego pokazuje mały plastikowy kubek wypełniony w jednej trzeciej zielonym, półprzezroczystym płynem. Wolontariuszka miała jej powiedzieć, że więcej nie da.

Romowie są najbardziej dyskryminowaną mniejszością w Europie

Uchodźcy romscy są grupą szczególnie narażoną na dyskryminację – jak sami mówią, ze strony innych uchodźców, którzy zabrali z Ukrainy bardzo silne uprzedzenia. Na dyskryminację ze strony Polaków rzadko się skarżą, choć trudności ze znalezieniem zakwaterowania czy pracy mówią same za siebie.

Z Adamem usłyszymy kilka historii, które budzą nasz niepokój – w łazience ktoś uderzył jedną z kobiet w tył głowy, ktoś komuś ukradł telefon, ktoś inny wypchnął z kolejki po jedzenie.

Jedzenie wydają ukraińskie uchodźczynie, a porządku pilnuje dwóch młodych chłopaków. Gdy zbliżamy się do taśmy, która oddziela część mieszkalną hali od stołówkowej, jeden z nich pyta – Ilu was jest? Adam pomaga zliczyć całą grupę: – Piętnaścioro. Chłopak odpina taśmę i wpuszcza nas za stoły, a następnie pomaga wydać tyle posiłków, ile trzeba.

Centrum Pomocy Humanitarnej PTAK w Nadarzynie pod Warszawą. Fot. Bartosz Rumieńczyk

Tym razem poszło sprawnie i bez nieprzyjemności, ale jak jest na co dzień?

– Wolę pisać, niż mówić na głos o tym, co się tu dzieje – mówi mi młoda Ukrainka, na oko przed trzydziestką. Zaczepia mnie, gdy czekam, aż Adam skończy rejestrować kartę telefoniczną jednej z romskich rodzin. Na ich wykluczenie wpływ ma nie tylko etniczność czy karnacja, ale także klasowość. Biedniejsi i najbiedniejsi gubią się w nowoczesnym świecie, który wymaga od wszystkich znajomości języków czy sprawnego poruszania się w internecie. Choć przecież sama umiejętność posługiwania się tymi narzędziami tak naprawdę niczego nie gwarantuje.

Kobieta, która mnie zaczepiła, siedzi przy części stołówkowej i ładuje telefon. Za chwilę wyświetli mi na nim wiadomość przetłumaczoną elektronicznym tłumaczem, z której wynika, że ktoś jej grozi. Pytam kto, ale pokazuje tylko ręką w głąb hali, na której stoją polowe łóżka.

Jest wyraźnie zagubiona, mówi, że nie pamięta, od jak dawna tu przebywa.

– Może od marca, może od maja. Nie wiem.

Rozmawiamy po angielsku. Upewniam się, czy korzysta z pomocy psychologa w ośrodku – zapewnia mnie, że tak i że jest tu dobra opieka. Radzę, aby porozmawiała o problemach z władzami ośrodka – mówi, że nie reagują – lub z organizacjami, których na miejscu działa całkiem sporo.

Fot. Bartosz Rumieńczyk

Droga do piekła

Chwilę później, gdy będziemy razem z Adamem zmierzać ku wyjściu, zaczepią go pracownicy UNHCR, którzy pytają o kontakty, chcą wejść do Centrum z zajęciami aktywizującymi. A już na zewnątrz, przed wejściem na dużym i pustym parkingu, Adam pogada jeszcze luźno z chodzącymi tu na papierosa uchodźcami i uchodźczyniami.

Polska, kraj imigrancki. Jak przystosować cały system?

– Nadarzyn jest przejściowym rozwiązaniem, które powoli zaczyna gnić – mówi mi jeszcze przed moją wizytą Małgorzata Kołaczek z Fundacji W Stronę Dialogu. – Pojawiają się konflikty międzyludzkie, problemy ze zdrowiem, z dostępem do lekarzy. Doskwiera brak prywatności, zimno. Brakuje przestrzeni na naukę języka polskiego czy naukę czytania i pisania, jakiej potrzebują niektórzy uchodźcy pochodzenia romskiego. To dodatkowo utrudnia im odnalezienie się w nowej rzeczywistości.

– Ci ludzie nie wiedzą, co z nimi będzie dalej. Rozumiem, że żyjemy w bardzo specyficznej sytuacji, ale bez planu takie miejsca jak Nadarzyn będą się zamieniać w piekło – ocenia. – Tych ludzi trzeba stawiać do życia, by nie leżeli na tych leżankach i nie patrzyli się w sufit całymi zlewającymi się w jedno dniami. Druga kwestia: mocne traumy, które sprawiają, że ludzie po prostu nie potrafią z ośrodka wyjść. Nie widzą też dla siebie miejsca, uważają, że są bez szans na polskim rynku pracy, skoro nie znają języka. I tu wychodzi polska polityka migracyjna, a raczej jej brak – słyszę już kolejny raz.

Zdaniem prof. Macieja Duszczyka z Ośrodka Badań nad Migracjami Uniwersytetu Warszawskiego zimą może przyjechać do Polski nawet pół miliona nowych uchodźców z Ukrainy. Wielu z nich będzie uciekać nie tylko przed wojną, ale przed coraz trudniejszymi warunkami ekonomicznymi. Wielu z nich to będą osoby biedne, schorowane, zagubione i narażone na dyskryminację.

– Musimy być przygotowani na scenariusz, że nie dajemy rady rozwiązać tego problemu sami. Możemy przybyszów najpierw relokować wewnętrznie, ale jeśli to się nie uda, powinniśmy to robić w ramach UE, w porozumieniu z innymi państwami członkowskimi. Nadal musi to być jednak relokacja dobrowolna, a nie przymusowa. Taki scenariusz powinien leżeć gotowy w szufladach – mówił już na początku września Duszczyk „Dziennikowi Gazecie Prawnej”.

Krakowski punkt pomocy Salam Lab. Fot. Bartosz Rumieńczyk

Kto powinien pomagać?

Nadchodząca zima rodzi także obawy o to, jak na pojawienie się nowych uchodźców zareagują Polki i Polacy, którym kryzys oraz inflacja coraz głębiej zaglądają do kieszeni.

Gdy dzielę się tymi obawami z Zuzanną Tamas, wspomina wizyty zagranicznych NGO-sów. Mimo że ich pracownicy dostrzegają liczne trudności oraz wyzwania, to wskazują, że Polska radzi sobie względnie dobrze, bo nie zmaga się ze zjawiskami masowej bezdomności wśród uchodźców czy silnych napięć społecznych. Sama integracja zaś przebiega łagodnie, choćby z uwagi na bliskość geograficzną i podobny język.

Zapewne pomógł też wspólny wróg. Pomogła też migracja, której Polska doświadczała w latach poprzedzających wojnę. Wiele kobiet już na granicy dzwoniło po swoich mężów, braci czy przyjaciół, którzy pracowali w Polsce od lat.

Czy sojusz z Ukrainą przetrwa zimowy kryzys?

Paradoksalnie pomógł też kryzys humanitarny na polsko-białoruskiej granicy, bo część organizacji i wolontariuszy, którzy uczyli się pracy z uchodźcami, wyjechała z Podlasia, aby pomagać Ukrainkom i Ukraińcom. Te same osoby, które władza nazywała przemytnikami ludzi, agentami Putina i pożytecznymi idiotami, stały się nagle bohaterskimi Polkami i Polakami.

Prezes PTAK: – My już pół zimy przeżyliśmy i wiemy, jak działać. Jesteśmy przygotowani, magazyny mamy pełne, mamy odzież zimową, a nawet olej opałowy, aby w razie potrzeby uruchomić generatory prądu. Wolontariusze, rząd, władze samorządowe, firmy prywatne, sprostaliśmy temu wyzwaniu – ocenia i zapewnia: – Dopóki będzie taka potrzeba, będziemy tę pomoc nieść.

Ale Małgorzata Kołaczek z Fundacji W Stronę Dialogu ma nieco inne zdanie, gdy pytam, czy Polacy będą pomagać tak samo chętnie jak po 24 lutego.

– Nie wiem. Chciałabym, aby tak było, ale z drugiej strony jest we mnie bardzo duży sprzeciw przed zrzucaniem odpowiedzialności za pomoc uchodźcom na barki obywateli. To powinno już działać systemowo. Czym inny był 24 lutego, a czym inny jest 11 listopada. Tę datę wybieram nieprzypadkowo. Było dość czasu, aby się przygotować, pomyśleć o współpracy z państwami UE, o relokacjach, o partnerach społecznych. Wtedy bylibyśmy przygotowani. Tymczasem jak zwykle wychodzi krótkowzroczność, i to na skalę tak krajową, jak i europejską – ocenia.

O to, co trzeba zrobić przed zimą, pytam samych uchodźców.

Pani Iryna, która dziś pracuje w Salam Labie, a przyjechała w pierwszych dniach wojny, mówi, że po pierwsze trzeba przygotować granicę.

Pani Iryna. Fot. Bartosz Rumieńczyk

– Nie może nie być tzw. ciepłych korytarzy, czyli miejsc, gdzie osoby mogą jak najszybciej trafić do ogrzewanych miejsc. W miastach zawsze brakowało miejsc noclegowych. Tu musi być jasna procedura działania. Pamiętam, jak miasto odsyłało do nas ludzi, mówiąc, że tylko my możemy im pomóc. To mi się w głowie nie mieściło!

– Trzeba się przygotować na liczbę maksimum, a nie minimum – podkreśla pani Iryna i dodaje, że trzeba też zadbać o bezpieczeństwo, porządek i sprawne informowanie ludzi, jak działa granica i co będzie działo się po jej przekroczeniu.

Pani Nadia, ukraińska Romka, przeszła przez wszystkie krakowskie centra. Przeżyła w nich zimę, koronawirusa, rotawirusa i inne nieszczęścia, a dziś pracuje w Salam Labie. Wskazuje, że poza działaniami interwencyjnymi cały czas potrzebne są działania integracyjne.

– Pamiętam taką wycieczkę w 50 osób. Wybraliśmy się do zoo, tam jest taka część, gdzie dzieci mogą głaskać małe zwierzęta. Poszłam z nimi i gdy razem głaskaliśmy te zwierzęta, czułam, że serce mi odpoczywa.

Centrum Pomocy Humanitarnej PTAK w Nadarzynie pod Warszawą. Fot. Bartosz Rumieńczyk

A pani Regina mówi, że potrzebne może być więcej wolontariuszy, aby nikt nie czuł się zagubiony, np. na dworcu. Sama miała to szczęście, że trafiła na aktywistów romskich, ale wie, że wielu jej znajomych po prostu nie potrafiło się odnaleźć. Pani Regina rozumie, że wszystkim nam dziś jest coraz trudniej, ale ma nadzieję, że Polacy zechcą pomóc jeszcze raz.

– Najlepiej by było, aby nikt nie musiał żyć na walizkach miesiącami, aby nikt nie został sam. Tylko jak to zrobić?

Polacy za Ukrainą, ale przeciw Ukraińcom. Raport z badań socjologicznych

*
Materiał powstał dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Bartosz Rumieńczyk
Bartosz Rumieńczyk
Dziennikarz
Dziennikarz zajmujący się migracjami, uchodźstwem, prawami człowieka i prawami zwierząt. Przez pięć lat związany z redakcją Onetu, obecnie niezależny. Publikuje na łamach „Tygodnika Powszechnego”, OKO.press czy Wirtualnej Polski. Współtworzy projekt Historie o człowieku.
Zamknij