W tym roku mój stary będzie miał siedemdziesiątkę. Jest dzieckiem wojny. Czasami dzwoni, żeby zapytać, co słychać. A ja używam jego słów. Powtarzam jego błędy.
Pamiętam, jak u nas odnoszono się do starych. Jak do czegoś nieuniknionego, czym nie warto się szczególnie przejmować. Nie hierarchicznie, nie klanowo. Starzy nie przeszkadzali, ale szczególnego pożytku też z nich nie było. Podśmiechiwano się z nich, ale miejsca ustępowano. Nie pamiętało się imion, ale zwracało na „pan”. U nas, w czasach mojego dzieciństwa, w ogóle wszystko było proste i zrozumiałe – szacunkiem cieszyli się ludzie w sile, w złotym wieku, w wieku, który zapewniał ci pieniądze i kontakty, czyli możliwości. Żadnego uzależnienia, żadnej słabości. W centrum życia stali dorośli mężczyźni, mogący utrzymać siebie i rodzinę – wszystkie swoje kobiety, wszystkie dzieci. Starzy stali na uboczu i patrzyli na wszystko pobłażliwie. Lepiej niż inni wiedzieli, że życie jest zbyt okrutne, by wyrażać do niego jakiekolwiek pretensje i zbyt krótkie, by próbować przywracać sprawiedliwość. Zresztą, jaka mogła być ta sprawiedliwość? Dla nich, z ich doświadczeniem głodu i wojny, sprawiedliwe było to, że przeżyli, dożyli do mniej więcej spokojnych czasów, sprzyjających okoliczności, mogą teraz patrzeć, jak ich dzieci władają światem na swoje podobieństwo, a wnuki biegają po słonecznej stronie życia. Tego samego życia, które jest takie okrutne, takie krótkie, takie piękne.
Za to rodziców traktowało się zupełnie inaczej. Rodzice budzili zachwyt i zaufanie. I nawet kiedy do zachwytu dochodził sceptycyzm, i tak – dziecięcej miłości było tyle, że tonęły w niej wszystkie dziecięce wątpliwości i nieufność. Rodzice umieli wszystko, rodzice wszystko mieli pod kontrolą, życie wydawało się uporządkowane i beztroskie, z takim życiem chciało się mieć do czynienia, chciało się je przeżyć w całości – do końca, którego wciąż nie było widać. Rodzice mieli autorytet, rodzice mieli wpływ, rodzice zajmowali główne strategiczne miejsca w okolicznej przestrzeni – nawet jeśli były do nich pretensje, ich zdolność rozwiązywania wszelkich problemów przeważała. Patrzyłeś na swojego silnego, mądrego i dowcipnego (jak ci się zdawało) ojca i wiedziałeś, że na tym świecie po prostu nie ma się czego bać, bo nie istnieją takie niebezpieczeństwa czy zagrożenia, z którymi by sobie nie poradził twój czterdziestoletni tata – pełen siły, mądrości i zdrowia. Rozpoznawałeś w ciemności mamę, która wracała z pracy i byłeś pewien – każdą zagadkę, każdą życiową łamigłówkę można rozwiązać, wystarczy tylko zwrócić się do mamy, którą wszyscy szanują, z którą wszyscy się witają. Być może to największa zaleta dzieciństwa, przyjemność, którą miewa się tylko w bardzo młodym wieku, uwielbianie ludzi, którzy cię otaczają, idealizowanie ich, obdarzanie ich wszelkimi możliwymi cnotami, przypisywanie im wszelkich możliwych cech. Tylko w dzieciństwie tak boleśnie reagujesz na złe słowo o bliskich. Później, w dorosłym życiu wszystko rozwiązuje się o wiele prościej – można po prostu nie zważać. Albo zważać i w sposób kontaktowy przywracać sprawiedliwość. A w dzieciństwie jakiekolwiek złe słowo pod adresem bliskich ci ludzi dotyczy nie tyle spokoju ducha, co światopoglądowego rozłamu, upadku całego świata z jego ustalonymi normami i porządkami.
Później dorastaliśmy, zmieniło się nasze podejście do świata, zmieniało się nasze podejście do samych siebie. Świat traktowaliśmy z coraz większym niedowierzaniem, siebie też z coraz większą powagą.
Rodzice byli częścią świata, coraz mniej było dla nich czasu. Starzeli się, mieli coraz mniej siły, coraz mniej wpływów, coraz mniej finansowych możliwości. Coraz bardziej zauważalna stawała się ich od nas zależność. Coraz bardziej nam to przeszkadzało.
Życie uczy tylko jednego – tego, że naprawdę wszystkiego można się nauczyć. Wystarczy tylko uważnej słuchać rozmów starszych, warto po prostu je zapamiętywać. Z łatwości i swobodą trafiamy w pułapki, w które tysiące razy wpadali nasi starsi, odtwarzamy we własnym doświadczeniu wielką nieskończoną szkołę głupoty i krótkowzroczności, starannie powtarzając po swoich rodzicach i rodzicach swoich rodziców wszystkie liczne i tak oczywiste pomyłki i błędy. Z tego powstaje nasze życie, wszystko to skończy się niebawem naszą śmiercią.
W tym roku mój stary będzie miał siedemdziesiątkę. Jest dzieckiem wojny. Starość też przypadła mu na wojnę. Nie tak wiele teraz może, niezbyt dobrze się czuje. Czasami dzwoni, żeby zapytać, co słychać. Czasami prosi o pomoc. Czasami łapię się na tym, że drażnią mnie telefony od niego. Używam jego słów. Odtwarzam jego intonacje. Powtarzam jego błędy.
przeł. Michał Petryk
Tekst oryginalny ukazał się na stronie TSN.
**Dziennik Opinii nr 197/2015 (981)