Kultura, panie, w dzisiejszych czasach, to dopiero tragedia!
„Czasy się zmieniły, rosołu się nie klaruje”, powtarzała z niesmakiem moja cioteczna prababka. I trudno nie przyznać jej racji. Rosół dzisiaj nie taki, jak kiedyś. W ogóle wszystko jest gorsze: gorsze są obyczaje, ludzie są gorsi, pieniądze jakieś popsute, sprzedawcy nieuprzejmi, lekarze niewykształceni, architekci partaczą, co przytomnie zauważył dziadek mojej przyjaciółki, oglądając jej nowe mieszkanie: „Ty wiesz co? – powiedział. – Kiedyś projektowało się z sensem. W każdym mieszkaniu był oddzielny pokoik dla służby, a przynajmniej wnęka”.
No właśnie. Bo dzisiaj jest gorzej. Już gorzej być nie może, chociaż jeszcze gorzej będzie. I wtedy wszyscy popamiętacie, jak będziemy mieli tak strasznie, tak okropnie, że najgorzej ze wszystkich gorzej. O Jezu, jak źle! Nie ma pokojów dla służby ani wnęk. Co więcej, nie ma też samej służby. W każdym razie przyzwoitej i na poziomie, bo przecież takiej pani z nielegalnym paszportem, co raz w tygodniu przychodzi umyć podłogi i przetrzeć łazienkę, prawdziwą służbą nazwać nie można. A nawet nie wypada.
Brudny kibel da się jeszcze przecierpieć. W końcu jako naród nigdy ambicji wygórowanych względem higieny nie posiadaliśmy. Ale kultura?! Kultura, panie, w dzisiejszych czasach to dopiero tragedia! W zeszły piątek poszłam do teatru na Bitwę Warszawską. Za mną siedziało starsze, nobliwe małżeństwo. Za każdym razem, kiedy na scenie padało słowo „kurwa”, szeptali wzburzeni „chamstwo” oraz „obrzydliwe”. Po zakończonym spektaklu starsza pani wstała. „Kim jest człowiek, który ma taki stosunek do historii i sztuki!?”, zakrzyknęła, mając na myśli Pawła Demirskiego, i poszła interweniować u Moniki Strzępki.
Całe szczęście, są jeszcze na świecie ludzie, którzy reagują przytomnie i prawidłowo. Taki Krzysztof Varga na przykład. Felieton, który zamieścił w czwartkowej „GW”, nosi tytuł: „Śmierć krytyka, czyli czas entuzjastek”. I od samego początku wiadomo, o co chodzi.
Kończy się era przyzwoicie wykształconych, męskich fachowców od literatury. Ich miejsce zajmują kobiety. A przecież kobiety czytać nie potrafią, a już na pewno nic ciekawego o literaturze powiedzieć nie mogą.
„Wzdycham tu sentymentalnie za latami dziewięćdziesiątymi, gdy w prasie miała miejsce zasadnicza rozmowa o literaturze, dziś (…) żadnej zajadłej dyskusji nie uświadczysz” – pisze Varga i natychmiast tłumaczy, skąd bierze się ów opłakany stan rzeczy: „Rolę literatury przejął internet i grasujący w nim entuzjaści, którzy z czystej miłości do literatury epatują nas swymi zachwytami”.
„Od książki do książki, od wpisu do wpisu (…) odkryłem kilka niezwykle aktywnych recenzentek, do nich właśnie może przyszłość tej niszy (jaką jest pisanie książek o książkach) należy”, wyjaśnia Varga i przez kolejne dwie szpalty zajmuje się wyliczaniem wpisów na stronach księgarskich: „LeoniMa” – 150 recenzji; „paranoidandroid” – 70 recenzji, „markietanka” – ponad 400 recenzji, przy czym większość książek pochodzi z jednego wydawnictwa. Mówiąc szczerze, byłam pod wrażeniem. Mnie by się nie chciało przekopywać przez setki internetowych postów. Ale oczywiście zgadzam się z autorem felietonu. Wniosek z tych drobiazgowych studiów nasuwa się sam: kobiety pisują o książkach głupio i entuzjastycznie, podczas gdy męscy krytycy z prawdziwego zdarzenia odchodzą w niebyt.
Też swoje lata mam i pamiętam doskonale, że kiedy chodziłam do liceum, świat wydawał się sensowny i przyzwoiciej urządzony. Na przykład nie było internetu. Nikt też nie słyszał o nowym dziale reklamy, zwanym marketingiem szeptanym. Wiem, że osobom starszym trudno się poruszać w obcej wirtualnej rzeczywistości, dlatego śpieszę tłumaczyć. Reklama szeptana ma za zadanie dotrzeć do odbiorcy za pośrednictwem bezpośredniego „spontanicznego” przekazu. Działa to w ten sposób, że firmy zatrudniają grupę agentów „wolontariuszy”, którzy przekazują swoją „prywatną i bezstronną” opinię znajomym. Jeśli więc natrafiamy w internecie na 400 jednoznacznie entuzjastycznych recenzji „markietanki” czy innej „LeoniMa”, możemy spokojnie przyjąć, iż mamy do czynienia z reklamą, a omawiany entuzjazm wziąć w cudzysłów wynagrodzenia, jakie za nim stoi.
Osoby, które na co dzień korzystają z internetu, nie mają z taką weryfikacją problemu, podobnie jak większość z nas nie bierze sobie do serca informacji, które można przeczytać na billboardach w metrze. Wiedzą również doskonale, że płci, jaka ukrywają się pod internetowymi pseudonimami, nie da się określić, z tego prostego powodu, że firmy zajmujące się marketingiem szeptanym nie prowadzą antymęskiej selekcji swoich pracowników.
Nie twierdzę, że krytyka w Polsce ma się dobrze. Też ubolewam nad brakiem przyzwoitej dyskusji o literaturze.
Byłabym jednak ostrożna przy stawianiu tezy, że winę za zaistniałą sytuację ponoszą głupiutkie kobietki, które wysadziły z siodła rzetelnych męskich fachowców. Obawiam się, że czytanie „z chorobliwym zaciekawieniem wirtualnej, pisanej pod pseudonimem krytyki, płodzonej przez osoby tyleż entuzjastyczne, co zupełnie nieweryfikowalne” to zajęcie, które można porównać do przeglądania z zapartym tchem i płonącymi uszami papierowych folderów reklamowych i próby wyrobienia sobie na ich podstawie opinii o współczesnym świecie.
Oczywiście istnieje szansa, że niewłaściwie odczytałam intencje Krzysztofa Vargi, a jego felieton był właśnie niesłychanie subtelną i aluzyjną próbą obnażenia mechanizmów współczesnej reklamy. Nie ulega jednak wątpliwości, że przy okazji autor obnażył bez uciekania się do wyrafinowanych środków stylistycznych swój wyjątkowo mało subtelny stosunek do kobiet.