Prowadzona od kilku miesięcy dyskusja o zbrodniach Rajmunda Rajsa „Burego” jest jedną z przełomowych medialnych debat o polskiej historii od lat, a jej przebieg więcej mówi nie tylko o dzisiejszej, ale i dawnej Polsce niż wszystkie podobne dyskusje od czasów awantury o Jedwabne.
Przypomnijmy, dotychczasowa dyskusja, czy raczej retoryczna obrona przed zarzutami o historyczne zbrodnie Polaków, oparta była na kilku typowych obronnych strategiach narracyjnych, stosowanych oddzielnie bądź łącznie. Najbardziej popularną było przywoływanie argumentu o braku poznania absolutnie wszystkich faktów, co w konsekwencji zawieszać miało wydawanie sądów.
Dobrym tego przykładem był chociażby kazus Jedwabnego i brak całkowitej ekshumacji ciał pomordowanych. Jako że absolutne poznanie jest z definicji niemożliwe (ekshumacja nigdy nie odpowiada na absolutnie wszystkie teoretycznie możliwe pytania), taktyka braku poznania wszystkich faktów miała skutecznie zawieszać dyskusję nad ewentualną winą Polaków. Drugą taktyką narracyjną było mnożenie wątpliwości. Znamy to wszyscy z thrillerów prawniczych: albo podważamy treść zeznań historycznych świadków, albo ich wiarygodność i dopuszczamy tylko te zeznania, które są akurat dla nas wygodne. Tutaj świetnym przykładem jest muzeum rodziny Ulmów w Markowej, mające dowodzić bohaterstwa Polaków, podczas gdy w tej samej wsi i wsiach sąsiednich, według zeznań naocznych świadków, Polacy mordowali Żydów, czasami w sposób iście bestialski (tzw. tragedia domu Trynczerów).
czytaj także
Obie taktyki sprowadzały się jednak do uniemożliwienia przypisania sprawstwa Polakom. Polacy mieli i mają być z definicji niewinni. Dyskusja w sprawie zbrodni Rajsa „Burego” idzie jednak o wiele dalej, ponieważ tutaj nikt nie podważa faktu, że w styczniu 1946 oddział Rajsa „Burego” zamordował łącznie 79 osób, w tym spalono siedmiodniowe dziecko i zastrzelono uciekającego z podpalonego domu ojca wraz z jego sześcioletnim i trzymiesięcznym synem. Innymi słowy, być może po raz pierwszy w historii III RP mordowanie i palenie ludności cywilnej żywcem jest usprawiedliwiane bądź relatywizowane przez instytucję państwa polskiego, jaką jest IPN.
W ostatniej notce na stronie IPN pojawił się bowiem komunikat, że poprzednie ustalenia IPN w sprawie zbrodni Rajsa „Burego”, w myśl których zbrodnie te należą do zbrodni ludobójstwa, a zatem wchodzą do kategorii zbrodni przeciw ludzkości – są wadliwe. Definicja ludobójstwa mówi bowiem m.in., że zabójstw dokonano w zamiarze zniszczenia w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych, a tymczasem, jak można przeczytać w jednej z prac cytowanych w ww. komunikacie IPN, „Bury nie działał z zamiarem zniszczenia (ani w całości, ani w części) społeczności białoruskiej lub też społeczności prawosławnej zamieszkałej na terenie Polski w jej obecnych granicach. Miał przecież możliwości, by puścić z dymem nie pięć, ale znacznie więcej wiosek białoruskich w powiecie Bielsk Podlaski”. Z poprzednim stanowiskiem IPN można zapoznać się tutaj.
Nikt nie podważa faktu, że w styczniu 1946 oddział Rajsa „Burego” zamordował łącznie 79 osób. Po raz pierwszy w historii III RP mordowanie i palenie ludności cywilnej żywcem jest usprawiedliwiane bądź relatywizowane przez przedstawicieli państwa polskiego.
Jako żywo przypomina to taktykę stosowaną przez radzieckich profesorów negujących charakter zbrodni ludobójstwa w Katyniu, bo przecież Stalin mógł mieć inny zamiar niż zniszczenie (w całości lub w części) społeczności polskiej. Sęk w tym, że dla oceny moralnej mordowania kobiet i dzieci albo strzelania w potylicę bezbronnym oficerom w Kozielsku jest wtórne, czy zamiar sprawcy kwalifikuje ten mord „aż” jako zbrodnię ludobójstwa czy „tylko” jako czystkę etniczną albo w ogóle mord indywidualny. Jeśli Kowalski wyjdzie teraz z domu i puści z dymem blok mieszkalny obok, gdzie żywcem spłoną mężczyźni, kobiety i dzieci, to nawet jeśli nie miał zamiaru „zniszczyć całości albo części grupy narodowej Polaków”, to wciąż będzie mordercą mężczyzn, kobiet i dzieci. Mord jest mordem, a morderca mordercą, nawet jeśli nie zawsze da się nazwać go ludobójcą.
Pierwsze pytanie, jakie się nasuwa, brzmi: dlaczego IPN brnie w relatywizowanie palenia ludzi żywcem? Wedle najprostszej odpowiedzi: dlatego, że może. Odzyskanie instytucji oznacza możliwość publikowania dowolnych bredni, co najlepiej widać na przykładach radzieckiej albo tureckiej polityki historycznej. Być może jednak dzieje się tak, że w IPN już się boją, że to propagandowe ostatki, a po ewentualnej zmianie nastąpi re-odzyskanie Instytutu i cała zabawa dobiegnie końca.
czytaj także
Bez względu na to, trudno nie zauważyć, jak fatalne następstwa takie działania muszą przynosić nawet nie tyle samemu IPN-owi, co kultowi żołnierzy wyklętych. Dekadę temu mało kto w mainstreamie w ogóle zdawał sobie sprawę, kim są wyklęci. Pięć lat temu oddolny kult wszedł na salony władzy i sam Bronisław Komorowski ustanowił święto żołnierzy wyklętych. Dziś, po tych kilku latach, wyklęci dla coraz większej części opinii publicznej nie są bohaterami tragicznymi, ale zbrodniarzami w rodzaju Burego. Jest czymś całkowicie niezrozumiałym, dlaczego prawica strzela sobie w stopę, wybierając na sztandary już nawet nie takie postacie jak Pilecki, ale właśnie takie jak Bury. Przypomina to tych klerykałów, którzy zamiast Jezusa i biskupa Oscara Romero wynoszą na ołtarze Jankowskich i Paetzów, a potem się dziwią, że antyklerykalizm rośnie.
czytaj także
Ale jest jeszcze jeden aspekt, kompletnie pomijany w prawicowych szacunkach, kto kogo w tej historycznej dyskusji. Otóż w kontekście zbrodni Polaków na Żydach przeciwnicy przypisywania win Polakom twierdzą, że to niemożliwe, żeby Polacy jako naród godzili się na mordowanie swoich sąsiadów, i jeśli do tego dochodziło, to albo ze strachu o życie zagrożone przez Niemców, albo w wyniku zdegenerowania moralnego marginalnych jednostek.
Sęk w tym, że jeśli w roku 2019 w czasie pokoju relatywizuje się mordowanie kobiet i dzieci i palenie ich w stodołach, to tylko głupiec uwierzy, że do gorszego relatywizowania czy wręcz uczestnictwa w mordach nie dochodziło w czasie wojny. Słowem, im więcej Burego na sztandarach, tym łatwiej uwierzyć, że ówcześni prawicowi Polacy mogli mieć ręce po łokcie we krwi skąpane, bo skoro prawicowców nie wzrusza mordowanie, o którym czytają w czasie pokoju, to co by ich wzruszyło w czasie wojny na wyniszczenie?