Cezary Michalski

Fatalizm

Skoro już się z nimi politycznie żegnamy – a ja osobiście mam ochotę zrobić to z godnością – popatrzmy na czołowych ludzi Tuska w jego wciąż żyjącej, ale pozbawionej znacznej części powagi i siły ekipie.

Tusk znów okazał się skuteczny w politycznych i PR-owych kontrach. Za pomocą wotum zaufania kupił sobie czas – na wywalczenie jakichś nominacji w Brukseli, na znalezienie jakiejś PR-owej Wunderwaffe na głębszym zapleczu restauracji „Sowa i przyjaciele”, na zgromadzenie elementów, za pomocą których mógłby rozpocząć odbudowę wizerunkowych zgliszczy, w jakie zmieniło się jego najbliższe polityczne otoczenie, a więc i on sam. Jednak dynamiki kryzysu nie zmienił, a ona – jak na razie – zabija jego i jego formację powoli, jak cios wibrującej pięści.

„Ogony i ośmiorniczki” (oraz rachunek za te „obrzydlistwa” opublikowany przez „Fakt”), „murzyni” Sikorskiego, kolejne bluzgi i drobne szwindle w kwestii zatrudnienia tego czy owego „utalentowanego znajomego lub członka rodziny”… – to będzie miało większą siłę nośną niż stosunki pomiędzy polskim bankiem centralnym i rządem, o których sensownie pisali w Dzienniku Opinii Ula Lukierska i Michał Sutowski. To są taśmy Gyurcsany’ego, a nie Watergate, nawet jeśli z małą „zadaniową” pomocą przyszłej władzy i „zadaniowych” już od dawna prawicowych mediów da się i Watergate z tych taśm Gyurcsany’ego zrobić. Niemniej taśmy Gyurcsany’ego są bardziej niszczące dla formacji, wobec której zostają użyte, niż Watergate. Republikanie – formacja prezydenta Nixona – 8 lat po Watergate znów rządzili Ameryką. Rozpoczynali nawet epokę swoich długich rządów. Formacja Gyurcsany’go 8 lat po taśmie jest coraz dalej od powrotu do życia. Taśmy Gyurcsany’ego pokazują wyobcowanie władzy – zarówno wobec tej części społeczeństwa, która i tak byłaby jej wroga, jak też wobec tej części, która powinna ją wspierać, gdyby rządzący potrafili lub choćby starali się zachować z nią kontakt inny niż PR-owy. To paradoksalne, ale Sienkiewicz na taśmach, mówiąc o stanie polskiego państwa, używa języka PiS-u, a już na pewno wczesnego PO-PiS-u, choć oficjalny język jego formacji i jej elektoratu jest (powinien być) identyczny z entuzjastycznym rocznicowym (25 lat!) językiem prezydenta i paru ostatnich polskich promodernizacyjnych gazet.

Dominujący polski podział polityczny, kształtujący się od lat 90., ale ostatecznie i najmocniej wyartykułowany w okolicach 2006-2007 roku, czyli wówczas, kiedy modernizacyjny i komunitarystyczny miraż PO-PiS-u („miraż” piszę ja, który w ten miraż wierzyłem, nawet jeśli po doświadczeniu z mirażem AWS nieco mniej już entuzjastycznie) zastąpiła na całego PO-PiS-owa wojna, został zbudowany na coraz bardziej radykalnym konflikcie pomiędzy „tymi, którym się powiodło” (realnie albo w ich imaginacji, albo wyobrażają sobie, że może się im powieść, stawiają na to, inwestują w to emocjonalnie, są po tej stronie społecznego „zakładu pascalowskiego”) i „nieudaczników”, „sfrustrowanych” (realne społeczne ofiary transformacji, a także zarządzające nimi „ofiary godnościowe”, których minimum socjalnym jest władza nad innymi, poczucie, że ich światopogląd jest „powszechny”, „naturalny”, a wszyscy myślący inaczej nadają się do „leczenia”, a już na pewno do „uciszenia”).

Że był to i pozostał podział dla państwa i społeczeństwa samobójczy, pisałem wielokrotnie i paru innych pisało, choć wielu innych, którzy od początku znaleźli w tej wojnie własny obóz, długo szydziło z nas jako z „sierot po PO-PiS-ie”.

Ja od dawna już do PO-PiS-u żadnego sentymentu nie czuję, ale ostrzegałem przed tym, co po PO-PiS-ie zostało, czyli przed nieznającą miary PO-PiS-ową wojną, bo ona w każdym momencie mogła dać efekt taki jak teraz. Dała taki efekt po Smoleńsku, a teraz to już w ogóle „ch…, d… i kamieni kupa”.

Że wojna PO-PiS-owa stała się politycznie i społecznie szczelna, jak żaden podział wcześniej (łącznie z „postkomunistycznym”)? Że nie powstała żadna realna siła, która by ten podział zniosła, uzupełniła, stała się dla obu jego stron zmiennikiem – skuteczna politycznie lewica, silne liberalne centrum, chadecja, jakiś nowoczesny „one nation toryism”, konserwatyzm społecznie i państwowo wrażliwy? To wszyscy widzimy.

W świecie PO-PiS-u – czyli PO-PiS-owej wojny – każda z dwóch panujących sekt (politycznych, dziennikarskich itp.) uważa drugą sektę za sektę, a państwo przez nią rządzone za obce, wobec którego można zrobić wszystko (sekta PiS czy raczej „anty-PO”) lub prawie wszystko (łagodniejsza sekta PO czy raczej „anty-PiS”, ale ciągle sekta, pamiętam jak jej dziennikarscy przedstawiciele wszczynali „akcję obywatelskiego nieposłuszeństwa” przeciwko „nie swojemu państwu”, zamiast poczekać parę dni na werdykt Trybunału Konstytucyjnego unieważniający głupią i szkodliwą nowelizację ustawy lustracyjnej autorstwa śp. Lecha Kaczyńskiego i jego znajomych weteranów).

W tej całkowicie już społecznie ukształtowanej i wyartykułowanej wojnie „ci, którym się powiodło” zgadzali się na mocno imitacyjny charakter swojego prawdziwego lub wyprojektowanego sukcesu.

Wiem, bo sam w tym imitacyjnym syndromie od jakiegoś czasu partycypuję. Po zastąpieniu mirażu PO-PiS-u przez PO-PiS-ową wojnę sam zająłem się już wyłącznie obserwowaniem modernizacyjnych impulsów – niezbyt silnych, ale jedynych – idących na polskie peryferia z UE (bo nie z USA – przy całym szacunku dla ich lotnictwa i rotacyjnych żołnierzy). Wiedziałem też jednak doskonale (choć nie zawsze mówiłem o tym głośno, nawet rozmawiając ze sobą w łazience, przed lusterkiem do golenia), że dopóki Polska nie zaistnieje jako nieco bardziej spójne społeczeństwo i państwo, nie będzie także stabilną częścią UE. W każdym razie nie będzie stabilną częścią UE w wymiarze realnym, bo fasadowo możliwe jest wszystko, dopóki się fasada nie zmieni w upadające miasto snu z Incepcji.

Natomiast społeczne ofiary transformacji, a jeszcze bardziej ich sfrustrowani i godnościowi społeczni i polityczni liderzy – wszyscy oni zainwestowali w „dumę peryferiów”, którą im bardziej drapało się paznokciem, tym bardziej sprowadzała się do tego, że będziemy odwróconym zwierciadłem „liberalnej cywilizacji śmierci”. „Cywilizacja śmierci” przyznaje prawa kobietom? My je odbierzemy. Ona przyznaje prawa mniejszościom? My ich nie przyznamy. Ona rozumie wartość świeckiego państwa, także dla religii? My świeckiego państwa nie zaprowadzimy. Ona toleruje „sztukę zdegenerowaną” (czyli każdą, która nam z jakiegoś powodu nie odpowiada)? My ją efektywnie zlikwidujemy. Można ciągnąć tę listę negacji „liberalnej cywilizacji śmierci” bez końca, bo „duma peryferiów” jest tak samo imitacyjna jak faktyczna imitacyjna modernizacja. Tyle tylko, że jest to imitacja lustrzana, z zamianą wszystkich plusów na minusy. Zasoby naprawdę własne dzisiejszego polskiego nacjonalizmu i jego „dumy peryferiów” sprowadzają się do paru narodowych katastrof – Powstania Warszawskiego, katastrofy smoleńskiej, kilku innych rozgromionych powstań i kilku „normalizacji”, które teraz będziemy upamiętniać z jeszcze większą werwą.

Mnie ciekawi, co zostało z politycznej reprezentacji „tych, którym się powiodło”. Komorowski i jego „gajowizm” – w czasach obłędu dający wytchnienie, ale czy skuteczny? Schetyna, Halicki, Grupiński – i ich realni liberałowie (często „konserwatywni”, bo cóż innego przetrwa w Polsce) i realni mieszczanie – zastępowani przez Tuska albo totalnymi „kreaturami” (Protasiewicz, Biernat), albo nieco ciekawszymi, ale jednak „ludźmi cesarza”, „osobistymi pretorianami”. W końcu sam Tusk, wciąż zdolny do PR-owych i politycznych sztychów, a jednocześnie wciąż tak samo niezainteresowany budowaniem kapitału społecznego w Polsce – nawet kapitału społecznego własnej formacji.

Skoro już się z nimi politycznie żegnamy – a ja osobiście mam ochotę zrobić to z godnością – popatrzmy na czołowych ludzi Tuska w jego wciąż żyjącej, ale pozbawionej znacznej części powagi i siły (makiaweliczne wartości) ekipie. Sienkiewicz („materiał do przemyśleń”, cyt. za Stirlitz, 17 mgnień wiosny). Realista, ciekawy publicysta, lojalny – choć nie zawsze skuteczny (eufemizm) – urzędnik państwowy, który jednak nie wygrałby żadnych wyborów. Wie o tym. Sikorski („materiał do przemyśleń”, ibidem). Realista, miał wizerunkowe zadatki i na wygrywanie, i na przegrywanie wyborów, ale nigdy jako lider politycznego obozu (może jako jedna z jego symbolicznych twarzy), bo nigdy by żadnej formacji w Polsce nie stworzył i społecznie nie zakorzenił. Też jest tak naprawdę „obcy” (cyt. za „swojakiem” Szczerskim), wyobcowany społecznie jak wielu innych z naszego „thatcherowskiego”, „antykomunistycznego” pokolenia. Świetnie by się nadawał (gdyby mu od czasu do czasu artykulacyjnie nie odbijało, i to oficjalnie, bez potrzeby stosowania podsłuchów) do kontaktowania ew. społecznie zakorzenionego lidera własnej formacji i własnego państwa z zachodnimi dyplomatami, bo chodził z nimi do szkoły, co jest w tamtym świecie ogromnym atutem. Jest też współtwórcą jedynego znanego polskiego wkładu w funkcjonowanie Unii Europejskiej, czyli Partnerstwa Wschodniego. Nieżyjący już Lech Kaczyński nie posiada nawet w jednej setnej podobnego dorobku, o Fotydze, Waszczykowskim, Szczerskim… nawet nie wspominając, mimo że wszyscy mają życie przed sobą.

Obaj panowie S. rozdarci pomiędzy imitacyjnością własnego stylu życia, a pragnieniem odpowiedzialnego reprezentowania społeczeństwa, z którym związał ich los. Sienkiewicz był z tym społeczeństwem w czasach pierwszej „Solidarności” i jej definitywnej, nieodwracalnej zagłady. Była to jednak epoka, kiedy największym dziwakom i aspergerystom, nawet mnie, wydawało się, że „mają kontakt z polskim ludem”. Sikorski nawet tej przygody nie przeżył do końca, bo wyjechał już jako licealista. Jego biografia to raczej jeden z wielu obocznych scenariuszy filmu 300 mil do nieba. Sam zaliczyłem nieco inny i podobnie jak Sikorski sądziłem, że mój „powrót” ma sens, mimo że wciąż miałem w uszach okrzyk ojca bohaterów filmu Dejczera do swoich dzieci – pełen goryczy, litości i „realizmu” – „nie wracajcie tu nigdy!”. Teraz ten okrzyk, w zupełnie innej funkcji, dobiega z tysięcy gardeł i wpisów internetowych „prawicowego ludu”. Brzozowski (zachowując wszelkie proporcje, bo on nie jadał ogonów i ośmiorniczek, choć z drugiej strony, czy naprawdę znamy szczegóły jego włoskiego menu?) też wracał do Polski, nawet na sądy partyjne, mimo że mu wszyscy wrzeszczeli „nie wracaj tu nigdy, agencie!”, więc trudno się dziwić, że i wielu ludzi z emigracji lat 80. wróciło do Polski na „sąd ludowy” i inne samosądy.

Zatem „gajowość” Komorowskiego, wraz z „makiawelicznymi” zdolnościami Tuska i resztkami „osadzenia Schetyny w realu” (cyt. za pewnym sympatykiem jego frakcji w PO) – osłaniające partię władzy, na którą spadają kolejne wizerunkowe bomby zapalające i rozpryskowe („gdzie jest ONZ, przecież tego nie wolno robić!”). Jest też potencjał SLD, niestety wciąż ufundowany przede wszystkim (nie w wymiarze programowym, ale realnych motywacji wyborczych) na wielopokoleniowej (dziadkowie, ojcowie i dzieci) niejasnej nostalgii za PRL-em. Zarządzanej przez Leszka Millera, który sam tej nostalgii – szczególnie w stosunku do geopolitycznej sytuacji PRL – nie ma, nawet jeśli nie ma w nim „antykomunistycznej” niechęci wobec PRL, gdzie sam zaznał realnego awansu społecznego. I jednocześnie ten sam Sojusz Lewicy Demokratycznej, tą samą nostalgią, która daje mu siłę, coraz bardziej politycznie ograniczony. Szczególnie w kraju, gdzie IPN (i moje pokolenie) wygrało wojnę na „politykę historyczną” ze wszystkimi przeciwnikami „antykomunizmu” – i dialektycznymi, i nostalgicznymi. I nawet ludzie, którzy społecznie zawdzięczają PRL-owi całkiem sporo, a niektórzy z nich najpierw ideowo, potem oportunistycznie byli w PZPR aż do wyprowadzenia sztandaru, dziś oportunistycznie powtarzają „precz z komuną” i „Maryjo tobie zawierzamy!”. Jak Chazan i Piecha, którzy „skrobali” w PRL i mieli do tego totalnie akceptujący stosunek w kraju dominacji PZPR, a są totalnymi przeciwnikami aborcji w kraju dominacji Kościoła i kościelnej prawicy. Tak wyglądają polskie „nawrócenia” (cyt. za Chazan). „Jest spadkobiercą PRL-u Kościół” (parafrazując Poetę). To znaczy Kościół (i kościelna prawica) jest spadkobiercą PRL-owskiego oportunizmu, który może uchodzić za rewolucję wyłącznie w błyskotliwej książce Andrzeja Ledera.

Jest Kościół spadkobiercą Partii skuteczniejszym od Niej, dlatego np. Teatr Ósmego Dnia przetrwał władzę Partii i jej oportunizm, a władzy Kościoła i jej oportunizmu nie przetrwa.

Oto dlaczego nostalgia za PRL-em (nieco przeformułowana, nieco przekłamana, ze zmienionymi ideowymi znakami) może być jednym z napędów dających władzę Kaczyńskiemu i kościelnej prawicy, a dla Millera zawsze pozostanie narzędziem obosiecznym, pomagającym mu skonsolidować formację, ale też trzymającym ją w niszy.

Pomówmy jeszcze trochę o zgliszczach „nieprawicy”. Potencjał Twojego Ruchu rozciągający się – jak zwykle – od zbioru pustego do nieskończoności. No dobra, bez hiperboli – od dwóch procent do być może… ośmiu – jak się elektorat PO bardziej rozleci.

Jest też jeszcze młody bezprizorny elektorat lewicowo-liberalny, wyalienowany i imitacyjny na maksa w swoim niebotycznym radykalizmie i stylu życia zachodnich campusów. Elektorat potencjalny, którego nikt nie uczył polityczności (poza jej wysoką teorią), a sam się praktycznej polityczności oduczał. Sympatyczni młodzi ludzie („młodzi”, to znaczy dzisiaj w Polsce „przed czterdziestką”; w liberalno-lewicowej Polsce, bo prawicowcy „dojrzewają” do zdyscyplinowanego głosowania na PiS i KNP w okolicach dwudziestki), którzy za swój największy polityczny sukces ostatnich lat uważają zablokowanie igrzysk zimowych w Krakowie. Sam nie byłem zwolennikiem tej PR-owej fikcji, nie bardziej rzeczywistej niż Inwestycje Rozwojowe Tuska / Bieleckiego, ale jeśli nawet mobilizacja przeciw niej to jakaś wstępna forma zachowania politycznego, to między tą formą a zdolnością stworzenia politycznej siły, która by obroniła kogokolwiek przed władzą sklerykalizowanej prawicy, leży „wytopiona przepaść” (jak między Zbigniewem Herbertem, a najsłynniejszym dziełem Leonarda Da Vinci, kiedy je po raz pierwszy zobaczył w Luwrze jako przybysz z PRL).

Gdzie jest wasza polityka? Gdzie jest nasza polityka – bo jestem w tym z wami? Nie zgadzam się kompletnie z kibicującymi dziś populistycznej prawicy lewicowymi chłopcami (bo to częściej chłopcy, chłopcy nie zachodzą w ciążę ani pod władzą Tuska, ani nie będą zachodzić pod władzą Kaczyńskiego, Korwina i Jurka, mogą więc „piekło kobiet” traktować instrumentalnie i z „odwagą Lenina” – jako narzędzie przyszłej politycznej mobilizacji lewicy) z „dumnych peryferiów”, bo to ten sam odruch, który Henri de Mana – jednego z najciekawszych myślicieli europejskiego socjalizmu, stryja Paula – zaprowadził na skraj kolaboracji po zajęciu Belgii przez nazistów. To ten sam odruch, który wielu członków DKP zaprowadził w szeregi NSDAP, choć w tym samym czasie liderów DKP ścinano toporem w Moabicie. Wiem jednocześnie doskonale, że jeśli Weimar proponuje wyłącznie podział na „tych którym się powiodło” i „nieudaczników”, jeśli jedyną polityczną komunikacją pomiędzy nimi jest zarządzany przez liderów politycznych obu obozów egoizm społeczny i pogarda jednych, kontra resentyment, nienawiść i kompleksy drugich – wówczas przejścia ludzi o jakiejś wrażliwości społecznej pomiędzy zanikającą w takim pejzażu lewicą a prawicowym populizmem są częste i w jakiś sposób logiczne.

Mam nadzieję, że w tym tekście tylko moja naturalna skłonność do hiperboli mnie prowadzi, ale nie potrafię zapomnieć, co mi mówili czołowi intelektualni liderzy prawicy „dumnych peryferiów”. Jak Alfa (jednak nie posunę się do bezpośredniości „patrioty” i „dziennikarzy śledczych”, mimo że moje taśmy pamięci są równie precyzyjne jak ich taśmy) powiedział mi kiedyś, w czasie jednej z naszych ostatnich rozmów: „Czarku, musisz jednak przyznać, że Hitler zmodernizował Niemcy, są takie książki, badania socjologiczne, które to pokazują”. Faktycznie, są. A Beta nieskończoną ilość razy powtarzała wszystkim, którzy chcieli jej słuchać, że po Kanale Białomorskim i GUŁAG-u, po „heroicznym” wysiłku i potwornych ludzkich kosztach alternatywnej i „suwerennej” peryferyjnej stalinowskiej modernizacji, „byłoby marnotrawstwem, gdyby Putin imitacyjnie poddał się Zachodowi”. Beta woli Polskę na łasce „suwerennej demokracji” Putina, ewentualnie szukającą sobie „chińskiej drogi” (chrzanić różnice potencjału, Kaczyński użyje jako metafory Erdoganowskiej Turcji), niż głęboko w Unii, nie mówiąc już o strefie euro. Wybór Bety wynika właśnie z konsekwentnej „dumy peryferiów”, którą wyznaje od zawsze. Patrzyłem też w roześmiane oczy Gammy, kiedy czyniłem temu nieskazitelnemu estecie banalne etyczne wyrzuty. Podczas kiedy on, cmoktając biszkopcika, odpowiadał z lodowatym chłodem: „Gdyby w Powstaniu Warszawskim zginęło sto tysięcy więcej, to tym lepiej, bo jeszcze mocniej przywiązałoby to Polaków do Polski”.

Ci ludzie naprawdę zgadzają się zapłacić każdą cenę za eksperyment z polską „dumą peryferiów”. Zgadzają się tę cenę płacić w biografiach Polaków i Polek, którzy są dla nich tylko mierzwą, „lemingami” i „Serbołużyczanami”. Nawozem ich osobistej godności i dumy, niespełnionych – do tej pory – ambicji.

Ja naprawdę lubię przywoływać Hermanna Rauschninga (czytałem go jako dzieciak w pierwszym polskim przekładzie z 1939 roku, który leżał niedotykany przez nikogo w zastrzeżonych zbiorach biblioteki Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu – mieście, gdzie się Rauschning urodził – na UMK pracował mój ojciec i mogłem korzystać z jego karty bibliotecznej; a potem, już we Francji, przeczytałem Rozmowy… Rauschninga), bo rozmawiałem z polskimi odpowiednikami rozmówców Rauschninga z czasów, kiedy nie było mu jeszcze wcale tak daleko od środowisk politycznych i intelektualnych, których później stał się tak żarliwym krytykiem. Znam ich sposób myślenia lepiej niż „patriota” dozujący taśmy zna sposób myślenia „wyobcowanej elity” polskiego Weimaru. On poznał sposób myślenia elit polskiego Weimaru za pośrednictwem mikrofonu, ja poznałem sposób myślenia liderów prawicowej „dumy peryferiów” za pośrednictwem empatii.

Co nie zmienia faktu, że w świecie zredukowanym do PO-PiS-owej wojny, władza, choćby najdłużej utrzymywana przez obóz „tych, którym się powiodło”, wpadnie kiedyś w ręce „nieudaczników”. A może nie? Może „ci, którym się powiodło”, będą zawsze ogrywać „nieudaczników”? Nawet jeśli dla mnie to będzie „mniejsze zło”, z punktu widzenia każdego – nie tylko lewicowca – kto uważa, że jednak istnieje coś takiego jak społeczeństwo, jest to perspektywa kiepska.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij