Tomasz Piątek

Roboty i bezroboty

Dwaj papieże

Na rowerze

A ten pierwszy falenicki

Ma prześliczne cycki

A ten drugi otwocki

Ma prześliczne klocki

Od razu uprzedzam: nie jest to moje kolejne dzieło poetyckie, zionące tramwajowym antyklerykalizmem, demaskujące papieski transseksualizm i koprofagię. To wierszyk pewnego kolegi, z którym kiedyś pracowałem w agencji reklamowej, ortodoksyjnego katolika, a zarazem miłośnika kultury rosyjskiej (gdzie te czasy? W epoce posmoleńskiej możliwości takich kombinacji definitywnie zmalały). „Powiedz mi, Pudel” – zapytałem go kiedyś – „Jak to jest, że ty reklamujesz prezerwatywy?”. „To proste – odpowiedział – Mam do nich taki stosunek, jak mormoni do hazardu. Uprawiać mi go nie wolno, natomiast prowadzić związaną z nim działalność gospodarczą – jak najbardziej”.

Lubię, kiedy katolicy mówią: „To proste”. Kiedy katolik mówi: „To proste”, wiedz, że coś się dzieje. „To proste” Pudla można sprowadzić do prostej konstatacji, że jest etyka i jest etyka biznesowa. Niestety, to rzeczywiście proste stwierdzenie ma bardzo nieproste konsekwencje. Jak już nieraz mówiłem, bywają takie sytuacje, w których etyka biznesowa ma się tak do etyki, jak krzesło elektryczne do krzesła. Chociaż może w przypadku reklamy (pocieszam się) jest to raczej różnica między fotelem a fotelem bujanym. Bujanie to nie zabijanie, przeważnie. Ale „przeważnie” robi wielką różnicę. Bujaniem można okraść, można doprowadzić do rozpaczy, do samobójstwa nawet.

Ostatnio Witold Gadomski nabijał się z ludzi, którzy niegdyś uwierzyli w słynne emerytury pod palmami, czyli w kampanie reklamowe towarzyszące bandyckiej reformie emerytalnej Buzka. „Kto wierzy w reklamy?” – tak wyśmiewał ludzi, którzy uwierzyli w Karaiby, a dostali 200 złotych miesięcznie. Powinien jeszcze dodać: „Śmierć frajerom” (ideologia neoliberalna ma tę zaletę, że można ją streścić w dwóch słowach). 

Kiedy czytałem różne wspomnienia hitlerowców i stalinistów, te wszystkie: „Takie były czasy… Wy, młodzi, nie rozumiecie…”, to nieraz robiło mi się mdło. Teraz mam okazję, zwymiotować nad sobą samym. Nie, nie zrobiłem kampanii żadnemu z funduszy emerytalnych, w przeciwieństwie do kolegi Pudla, który stworzył jedną z najlepszych. Ale gdybym miał okazję, to na pewno bym to wtedy zrobił, cieszyłbym się i uszami klaskał. Nie miałbym żadnych wątpliwości. Etyka biznesowa reklamiarza każe mu jak najlepiej zareklamować produkt niezależnie od jego wartości. Jasne jest, że etyka biznesowa nieraz kłóci się z etyką i dzisiaj wiem, że etyka bezprzymiotnikowa jest ważniejsza niż biznesowa. Wtedy jednak odruchowo przyjmowałem, że wszystko, co biznesowe, jest ważniejsze niż to, co niebiznesowe. Przecież prywatne jest zawsze lepsze niż państwowe, przecież biznes ma zawsze rację, to on tworzy miejsca pracy i PKB, a PKB jest najważniejsze, gdy bogaci się bogacą, to bogacą się wszyscy, więc nie wolno im przeszkadzać. Nie przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić, czy to prawda – nie zauważyłem nawet, że w tym samym czasie w Ameryce, Kraju Wzorcowym, Clinton podnosi podatki najbogatszym, a gospodarka kwitnie. Nie przyszło mi do głowy, że prywatne fundusze mogą zarobić, ale mogą też zbankrutować. Nie przyszło mi do głowy sprawdzić, ile z ich ewentualnych zysków trafi do emerytów, a ile pan prywatny prywatnie sobie weźmie do prywatnej kieszeni. Tak samo jak nie przyszło mi do głowy, że PKB pokazuje, ile kasy wypracowano w Polsce, ale nie uwzględnia, ile z niej wywieziono do Finansji (największe światowe mocarstwo rozciągające się między Cyprem, Szwajcarią i Kajmanami, czyli Nigdzie). Wierzyłem święcie w bullshit – i ja, i Pudel, i inni koledzy. A uczył nas tej wiary nie kto inny, tylko Witold Gadomski, mocny autorytetem „Wyborczej”. Jeżeli „Wyborcza” pisała, że podatek liniowy jest dobry i że trzeba sprywatyzować wszystko, co się rusza, to musiała mieć rację.

No i proszę. Już gadam jak hitlerowiec, to znaczy jak były hitlerowiec. Usprawiedliwiam się. To nie ja, to zły Goebbels namieszał mi w głowie, tak wszyscy mówili, wszystkie autorytety, takie były czasy, wy, młodzi, nie rozumiecie… Oczywiście, nieświadomość jest pewnym autorytetem. Ale nie  nieświadomość z wyboru. Wierzyłem w to, co mi mówiono, nie tylko dlatego, że mówiła to święta „Wyborcza” i wszystkie jej Matki Boskie Kołakowskie. Wierzyłem w to, bo chciałem wierzyć, bo odpowiadało to moim młodzieńczym hormonom, pragnieniom zdobycia świata, kariery, sukcesu – hormonom i pragnieniom całego pokolenia. Teraz Kurwa My, my młodzi, bo ludzie poprzedniego ustroju nic nie rozumieją i trzeba ich zastąpić, usuniemy przeklętą spuściznę starego świata, czyli wszelkie kontrole i podatki – a wtedy rozszalały biznes sam z siebie zrobi wszystkim raj.

I tylko czasem mój ojciec, socjalista, mówił: „Jesteś jak zetempowiec, który poszedł pracować do propagandy albo cenzury”.

Nie, nie mam zamiaru się spowiadać. Piszę to wszystko tylko po to, żeby powiedzieć: mam pewne doświadczenie z bullshitem, wyrobiłem sobie swój własny bullshit detector. I właśnie czuję, że zbliża się kolejna wielka fala bullshitu, o wiele gorsza od emerytalnej.

Od pewnego czasu śledzę globalno-ekonomiczne publikacje „Washington Post”. Wynika z nich, że fabryki zaczynają wracać na Zachód z Trzeciego Świata. To nie znaczy jednak, że w krajach zachodnich może wzrosnąć zatrudnienie. Bo w zachodnich fabrykach coraz częściej pracuje robot, który jest jeszcze tańszy niż Chińczyk. Robotyzacja osiągnęła taki stopień rozwoju, że przy taśmie niepotrzebny jest człowiek. Artykuły „Washington Post” są bardzo niepokojące. Oczywiście, polskie media nie bardzo się nimi zainteresowały. Ale oto nagle pojawiło się oświadczenie Międzynarodowej Federacji Robotyki: roboty nie redukują miejsc pracy, wręcz przeciwnie, tworzą nowe! Roboty bezpośrednio stworzyły 4 do 6 milionów nowych miejsc pracy (dla ludzi, dodam, żeby nie było niejasności). A pośrednio – 8 do 10 milionów. W następnych ośmiu latach mogą stworzyć nawet 3,5 miliona. Słowem, brzmi to tak, jakby te roboty nie produkowały samochodów, leków i paczkowanej włoszczyzny, tylko jakby przez cały czas szybko i radośnie przykręcały śrubkami „Miejsce” do „Pracy”.

I jakoś tak się stało, że informację o tym raporcie polskie mainstreamowe media zaczęły wszędzie radośnie publikować. Nie zastanawiając się nad jego logiką. Autorzy raportu, gdy ich zapytać o to, kim są ci ludzie, których zatrudniają właściciele robotów, odpowiadają: „eee, inżynierowie” (jeżeli ma być więcej inżynierów niż robotów, jeżeli każdego robota ma doglądać dwóch inżynierów, to co to za robotyzacja?) i „eee, ludzie od obsługi sprzedaży: logistycy, transportowcy, kurierzy, sprzedawcy, marketing i reklama”. A więc aż tak trudno będzie sprzedać produkty robotów? Dlaczego? Przecież autorzy raportu twierdzą, że dzięki robotom spada koszt produkcji i wzrasta ich jakość. Wiem z doświadczenia, że na rozwiniętym kapitalistycznym rynku najtrudniej jest sprzedać rzeczy dobre i tanie, ale bez przesady: te rzeczy nie będą przecież tanie, skoro zatrudniamy więcej inżynierów, logistyków, transportowców, kurierów, sprzedawców, marketingowców, art directorów, copywriterów, account menedżerów, producentów reklamowych, reżyserów reklamowych, operatorów, scenografów, rekwizytorów, location scoutów i Piotrów Adamczyków. Coś się w tej bajce nie klei albo klei się za bardzo, tworząc klasyczne błędne koło. A może sprzedać produkty będzie trudno, bo wszyscy ci, co stracą miejsca pracy przy taśmie, nie będą mieli za co tych produktów kupić? W takim razie nie pomoże ani logistyk z transportowcem i kurierem, ani cały dział marketingu z agencją reklamową i ekipą filmową, ani nawet Piotr Adamczyk. Kiedy czytam raport Międzynarodowej Federacji Robotyki, w mojej głowie pojawia się potworna wizja: logistycy, transportowcy, kurierzy, marketerzy, reklamiarze, filmowcy i Piotry Adamczyki, które rozpaczliwie próbują sobie coś sprzedać, bo nie ma komu.

Dziwne. Zagłębiłem się w raport. Niby są w nim twarde dane, ale co z nimi zrobić, kiedy pojawiają się takie podsumowania: „Liczby pokazują, że w badanych krajach w sektorze auto-moto zatrudnienie spadło o 92 000. Ten spadek jest jednak więcej niż wyrównany dzięki wzrostowi zatrudnień, który zawdzięczamy robotyzacji: 75 000 do 175 000”. Proszę mówić do mnie jak do dziecka: to w końcu 75 000 czy 175 000? Sto tysięcy robi wielką różnicę, jeszcze większą niż „prawie” czy „przeważnie”. Jeżeli wzrost wyniósł 75 000, a spadek – 92 000, to mamy spadek o 17 000. Do tego jeszcze taki kwiatek: „Wzrosło zatrudnienie w Brazylii, Chinach i Korei, a spadło w Niemczech, Japonii i USA”. Zamienił stryjek siekierkę na kijek – a wzrost zatrudnienia w Chinach nie ma wiele wspólnego z robotyzacją, bo jak przyznaje sama Federacja, robotyzacja dopiero tam się zaczyna. Panowie naukowcy, trochę naukowej precyzji!

I tu ugryzłem się w język, bo zorientowałem się, że znów mówię, jak ktoś z przeszłości. Nie jak były hitlerowiec, ale jak czytelnik Lema z lat 60. Rzeczywiście, gdyby Lem w latach 60. wymyślił Międzynarodową Federację Robotyki, byłaby ona gremium szacownych naukowców. Ale mamy wiek XXI i znajdujemy się w rzeczywistości, nie w książce. Naukowcy? Sprawdziłem, z kogo składa się Federacja. Okazało się, że nie z kogo, ale z czego. Nie, nie z robotów. Gorzej. Federacja składa się z różnych narodowych prorobocich stowarzyszeń. A te stowarzyszenia składają się, oczywiście, z firm produkujących roboty. Członkiem Federacji jest między innymi BARA (British Automation & Robot Association), a na jej stronie, jawnie komercyjnej, można skontaktować się i zamówić sobie roboty od brytyjskich producentów. „Jeśli chcesz zakupić automaty i roboty, kliknij listę naszych członków” – czytamy na głównej witrynie. Takie ci to BARA-BARA, że tak powiem.

Nic dziwnego, że w jednym z ostatnich artykułów „Washington Post” potraktował doniesienia samozwańczej Federacji z dużym sceptycyzmem i zwrócił uwagę na inne dane, które przeczą radosnym doniesieniom robocich producentów. W Stanach Zjednoczonych w ciągu ostatnich 12 lat PKB wzrosło o 20%. Natomiast zatrudnienie – tylko o 1,9%. A ilość przepracowanych godzin – o 2,8%. Trudno nie wiązać tego z robotyzacją i trudno – powtarzając po „Washington Post” – nie zadać sobie pytania, czy dwie ostatnie liczby, bliskie zeru, nie zejdą w najbliższej przyszłości poniżej tego zera.

Najmilsi, że tak Was nazwę. Bądźcie bardziej sceptyczni, niż ja byłem w swoim czasie. Jeśli ktoś Wam powie, że wilk je trawę, niebo jest zielone, a roboty w rękach kapitalistów nie robią z nas bezrobotów – to śmiejcie się takiemu w twarz.

www.tomaszpiatek.pl

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Piątek
Tomasz Piątek
Pisarz, felietonista
Pisarz, felietonista. Ukończył lingwistykę na Universita’ degli Studi di Milano. Pracował w „Polityce”, RMF FM, „La Stampa”, Inforadiu, Radiostacji. Publikował w miesięczniku „Film” i w „Życiu Warszawy”. Autor wielu powieści. Nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się jego książka "Antypapież" (2011) i "Podręcznik dla klasy pierwszej" (2011).
Zamknij