Tomasz Piątek

Nibiru, Szczygieł i Hołownia

Jakiś czas temu zostałem zaproszony na spotkanie autorskie. Brałem w nim udział ja i jeszcze dwaj inni pisarze. Oczywiście się pokłóciliśmy. Byłem w szczytowej formie – mimo tak zwanego ferworu dyskusji mówiłem logicznie, dobitnie, z jadowitym spokojem i miałem naprawdę mocne argumenty. Nic więc dziwnego, że koledzy się ze mną nie zgodzili. Kisiel mawiał: „Ta mowa jest zbyt logiczna i zawiera zbyt wiele prawdziwych faktów, dlatego odniesie skutek przeciwny do zamierzonego”. Kto ma rację, stawia kolację. Trudno jednak było mi się pogodzić z moją porażką (albo mówiąc po naszemu, z moralnym zwycięstwem) i po spotkaniu przez dłuższą chwilę rozgrzebywałem jej przyczyny. Wtedy nagle podszedł do mnie cichy, łagodny staruszek i powiedział: „Panie Tomku, pan ich nie mógł przekonać, bo oni emanują fioletową aurę Nibiru”. Jak tylko wróciłem do domu, zaraz sprawdziłem w necie, co to jest Nibiru i okazało się, że nie jest to sushi nigiri z dodatkiem imbiru, tylko coś bardziej wstrząsającego i aktualnego: Tajemnicza Planeta Mrocznego Przeznaczenia, która licząc od dzisiaj za dziesięć dni ma się zderzyć z Ziemią i zrobić nam Armageddon. To oczywiście tylko legenda, ale bardzo piękna: już za dziesięć dni bylibyśmy uwolnieni od konieczności egzystowania na tej samej planecie z Arturem Zawiszą.


Zawsze, gdy podczas dyskusji spotykam się ze złośliwym i myśloodpornym betonem, wspominam tego staruszka. Myślę sobie wtedy, że za tępym uporem rozmówcy stoi jakieś Nibiru albo inne Złe Mzimu. Jakaś głupota lub jakaś złośliwość tak potężna, że aż nieludzka, kosmiczna lub piekielna. Kiedyś wdałem się w internetową debatę, bardzo uczoną, na temat wpływu słowa pisanego na funkcjonowanie pamięci. Powołałem się na pewne klasyczne już dzieło naukowe. Co zrobił mój pracowity rozmówca? Ano szybko znalazł tekst dzieła w necie, zrobił Control F i z całej książki, która mówiła mniej więcej to samo co ja, znalazł jedną stronę, na której zostały sformułowane tezy niezgodne z moimi tezami. I wrzucił to do netu, żeby mnie zdyskredytować – nie informując przy okazji nikogo, że na tej właśnie stronie uczony autor nie referował swoich poglądów, tylko Platona, a właściwie pewnej postaci stworzonej przez Platona. Równie dobrze ja mógłbym stwierdzić, że Kubuś Puchatek to ponura, kafkowska opowieść o koszmarze strachu Alojzego Chrząszcza. Kiedy zobaczyłem wklejony przez tego faceta cytat, powiedziałem sobie: „Ten też jest z Nibiru”.

Podobnie stało się w przypadku mojego ostatniego felietonu, w którym opisałem parę ciekawych cech tradycyjnego polskiego społeczeństwa na podstawie Prawem i lewem Łozińskiego (analiza siedemnastowiecznych akt sądowych). Komentatorzy internetowi użyli argumentu, który jest jak ciastko zygmuntówka. Ciastko zygmuntówka (wymyślone niedawno po to, żeby w roli tradycyjnego warszawskiego ciastka zastąpić niesłuszną, bo komunistyczną wuzetkę) to wyjątkowo paskudne połączenie bezy z konfiturą. Argument moich komentatorów to wyjątkowo paskudne połączenie perfidii z idiotyzmem. Napisali oni, że nie można budować obrazu społeczeństwa na podstawie kroniki sądowej i że gdybym opisał Francję XXI wieku na podstawie aktów spraw karnych, to wyłoniłby się równie ponury obraz. Dla kogoś, kto nie wnika w sprawę, może to zabrzmieć rozsądnie, ale niestety, Nibiru. Kronika sądowa XXI-wiecznej Francji opowiada o zbrodniach ukaranych. Kronika sądowa dawnej Polski opowiada o zbrodniach nieukaranych, o bezkarnych zbrodniarzach jako o zjawisku normalnym i codziennym. W XXI-wiecznej Francji nie jest normą, że człowiek z dwudziestoma wyrokami śmierci czy banicji hula sobie swobodnie po kraju. W XXI-wiecznej Francji siedzący w więzieniu zbrodniarz nie wychodzi co wieczór do okolicznych knajp i burdeli. Nawet w XVII-wiecznej Francji tak nie było: jak król kogoś zapakował do Bastylii, to nie spotykał się z nim wieczorem w salonie Madame La Cocotte. Pozdrawiam wszystkich komentatorów, szczególnie tego, który nazwał mnie ewangelickim ojcem Rydzykiem. Poczułem przypływ mocy i wyobraziłem sobie, jak wysyłam moje staruszki, aby oblewały farbą drzwi klinik ginekologicznych, w których lekarze nie chcą przepisywać pacjentkom środków antykoncepcyjnych. Alleluja i do przodu!

Nie ma co jednak znęcać się nad biednymi internautami, gdy medialne autorytety, które przecież powinny dawać dobry przykład, uprawiają Nibiru. Dostaję oczopląsu, kiedy czytam w „Rzepie”, że bardzo złą rzeczą jest zwalczanie mowy nienawiści, że takie zwalczanie to zagrożenie dla wolności słowa (a nawet dla gospodarki!!! – jak wiadomo, nic nie robi gospodarce tak dobrze, jak wrzaski paru Hitlerków), że w imię wolności mowa nienawiści chroniona jest w Kraju Wzorcowym czyli USA. I ani słowa o tym, że USA jest miejscem najżywszej chyba debaty na temat szkodliwości mowy nienawiści, ani słowa o tym, że w Stanach zakazane zostały tak zwane „walczące słowa” (a także używanie pewnych „walczących symboli” w niektórych sytuacjach), ani słowa o tym, że amerykańscy przedsiębiorcy mają obowiązek zwalczania mowy nienawiści wśród swoich pracowników. Mityczna Ameryka naszych prawicowców nie istnieje na kuli ziemskiej. Może na Nibiru.

Ale to jeszcze nic – a dokładnie, to jeszcze za mało, żeby zasłużyć sobie na wysokie miejsce w moim rankingu Nibiru. Konieczna jest do tego pewna dawka złośliwej przemyślności. Argumenty muszą być sprytnie podane, przypadkowe skojarzenia muszą udawać logikę, równowaga pomiędzy złem i głupotą musi zostać zachowana. 

W tym moim rankingu szczególnie wysoko (w stronę planety Nibiru) wzleciał Mariusz Szczygieł. Niedawno przeczytałem, jak Szczygieł opisuje spotkanie z czytelnikami jego czeskich reportaży, gdzieś na jakimś włoskim uniwersytecie. Jest to opis przejmujący i bolesny, bo tłumaczenie włoskim inteligentom, czym był czeski, polski czy sowiecki komunizm, jest zawsze przykre. Po pierwsze, nie wierzą. A jak nawet uwierzą, to robi się przykro – także temu, kto im o komunizmie opowiada. Ja zawsze miałem przy tym mocno mieszane uczucia: no bo z jednej strony występowałem w imię prawdy i ofiar komunizmu, a z drugiej strony gwałciłem czyjąś wiarę w ideę i nadzieję na lepszą przyszłość. Przechodziłem to wielokrotnie, więc czytając Szczygła całkowicie się z nim utożsamiłem. Studenci komuniści, profesorowie komuniści, sami komuniści naokoło Szczygła, patrzą na niego z niedowierzaniem i bólem w swoich czarnych włoskich komunistycznych oczach. I tu nagle w tym całym włosko-polskim tańcu sympatyczny czeski akcencik: Szczygłowi zachciewa się siusiu. Komunistyczna profesorka i komunistyczny profesor błagają go, żeby nie korzystał z uniwersyteckiej toalety. Dlaczego? Bo ze względu na niezbędne cięcia oszczędnościowe uniwersytetowi obcięto fundusze na oświetlenie i sprzątaczkę, w związku z czym w kiblu jest ciemno i brudno, więc Włosi się wstydzą. W tym momencie następuje zderzenie czołowe z planetą Nibiru. Nasz pisarz drogą śmiałego skrótu myślowego dochodzi do niezwykłego wniosku: tutaj, we Włoszech, najwyraźniej zaczyna się komuna. W komunizmie wyłączali światło i tutaj wyłączają światło, znaczy: tutaj jest komunizm. I nie przyjdzie mu nawet do głowy (albo przyjdzie, ale tego nie powie), że przecież światło uniwersytetowi wyłączył kapitalizm. Niezbędne cięcia oszczędnościowe, redukcja wydatków publicznych, konkurencyjność gospodarki, wymagania rynków finansowych i tak dalej, wicie rozumicie (jak wiadomo, nic nie robi gospodarce tak dobrze, jak wrzaski paru Hitlerków, a w razie braku Hitlerków – ciemny, brudny kibel).

Ale przebił to Szymon Hołownia, który z wyżyn swojego oświeconego katolicyzmu postanowił skomentować irlandzki mord w obronie życia (lekarze katolicy nie chcieli usunąć obumierającego płodu z ciała kobiety, chociaż ta ich błagała o aborcję; lekarze usunęli płód dopiero wtedy, gdy jego serce przestało bić – skutkiem czego kobieta umarła). Hołownia już od samego początku swojego tekstu zaczyna koncertowo emanować aurą Nibiru. Najpierw twierdzi, że super-restrykcyjne irlandzkie prawo antyaborcyjne wcale nie jest wytworem katolicyzmu (oczywiście, że nie: już w czasach pogańskich potężny druid Cruach Rhi Ciarach zwany także Alojzym Chrząszczem ogłosił, że każdy, kto przyczyni się do poronienia, zostanie zmieniony w piłkę plażową). Następnie ogłasza, że lekarzy przed dokonaniem aborcji powstrzymały nie katolickie przesądy, ale… dobro kobiety (Hołownia tutaj występuje jako doktor House, a może raczej doktor Ojboli, prezentując nam swoją głęboką wiedzę medyczną, z której wynika, że kobiety poddawane aborcji wcześniej również umierają wcześniej). Wreszcie przechodzi do pytania zasadniczego: a co by było, gdyby jednak dokonano aborcji za życia płodu? Jakie byłyby nagłówki w gazetach? Teraz dziennikarze piszą: „Kościół skazał na śmierć kobietę”. Czy wtedy pisaliby „Lekarze skazali na śmierć dziecko”? Odpowiedź jest prosta: nie pisaliby, bo większość dziennikarzy, mimo wszystko, nie odleciała tak daleko, jak Hołownia (nie dolecieli jeszcze do planety Nibiru). Zacytuję pana Szymona: „I tu oczywiście dyskusja po raz kolejny wraca do pytania, czy płód to człowiek. Wszystkim, którym nie wystarczy prosta odpowiedź: «Tak», zwykle przytaczam argument z chłopskiego rozumu: pokażcie mi nieumowny moment, w którym można by powiedzieć, że ludzki płód pięć minut wcześniej nie był człowiekiem, a pięć minut później będzie nim w pełni. Jeśli mamy wątpliwości, czy na pokładzie znajduje się człowiek, nie zatapiamy okrętu – to wyłącznie zdrowy rozsądek, nie żadna religijna indoktrynacja”. Panie, zmiłuj się (nad Hołownią)! Że niby dla hipotetycznie istniejącego dziecka mamy poświęcić rzeczywistą matkę?! Dla czegoś, co niepewne, mamy poświęcić kobietę istniejącą w sposób zupełnie pewny?! Niech w takim razie Hołownia będzie przynajmniej uczciwy w swoim szaleństwie, niech żąda takich nagłówków: „Lekarze skazali na śmierć hipotetyczne, ewentualne, w jakimś stopniu możliwe dziecko”. A argument „pięciominutowy” jest nie tylko głupi, jest jadowity i obrotowy – może zostać użyty w celu zupełnie nie takim, jakiego by Hołownia chciał. Skoro nie wiadomo, w którym momencie płód staje się człowiekiem i nie stawiamy żadnej, choćby sztucznej, granicy – to może sześciomiesięczny embrion też nie jest człowiekiem? A ośmiomiesięczny? A może dziecko przez pierwszy miesiąc jeszcze człowiekiem nie jest, bo nie ma samoświadomości – jak chcą Francesca Minerva i Alberto Giubilini, niesławni autorzy terminu: „aborcja pourodzeniowa”? Antyaborcyjni szaleńcy, wrzeszczący o dzieciobójstwie, nie widzą, że ich wrzaski mogą być samospełniającą się przepowiednią. Nie widzą, że ich szaleństwo może wywołać równie, albo jeszcze bardziej szaleńczą reakcję po stronie pro-choice.

I w tym momencie dochodzę do wniosku, że Nibiru wcale nie musi w nas uderzyć. Złowroga planeta już na tyle ogarnęła nas swoją mroczną fioletową aurą, że zaraz sami się rozszarpiemy na kawałki razem z naszym globem.

www.tomaszpiatek.pl            

      

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Piątek
Tomasz Piątek
Pisarz, felietonista
Pisarz, felietonista. Ukończył lingwistykę na Universita’ degli Studi di Milano. Pracował w „Polityce”, RMF FM, „La Stampa”, Inforadiu, Radiostacji. Publikował w miesięczniku „Film” i w „Życiu Warszawy”. Autor wielu powieści. Nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się jego książka "Antypapież" (2011) i "Podręcznik dla klasy pierwszej" (2011).
Zamknij