Tomasz Piątek

Figurski z Rydzykiem i zło z pieprzykiem

Miałem maleńką przerwę w pisaniu felietonów, a tyle przez ten czas się wydarzyło. Chociaż z drugiej strony: tyle się wydarzyło, a jakby nie wydarzyło się nic. Bo żaden z najnowszych gorących newsów niczym mnie nie zaskoczył (poza najnowszym gorącym newsem o Figurskim, ale o tym później). Na przykład żadnego zdziwienia nie budzi we mnie to, że niezawisły sędzia i wysoki funkcjonariusz aparatu sprawiedliwości płaszczy się przed rzekomym urzędnikiem premiera, obiecując mu smaczną rozprawę na czas niczym pizzę. Ot, kolejna normalna wiadomość. Taka sama, jak informacja o tym, że jednej autostrady w ogóle nie będzie, inna się rozsypała zaraz po zaasfaltowaniu, a z jeszcze innej ukradziono kruszywo, żeby przesypać je do tej pierwszej, której nie będzie. To wszystko jest normalne, bo normą nie jest to, co słuszne, tylko to, co jest. 


Nie zaskoczyła mnie też wiadomość o tym, że ksiądz Rydzyk chce wykupić prawa do transmisji meczu Polska-Anglia dla telewizji Trwam. Nic w tym dziwnego: od dawna wiadomo, że ksiądz Rydzyk chce wykupić wszystko, a jeszcze lepiej dostać za darmo, przejąć niebo i eksmitować Boga, a wtedy nie będzie ucieczki, nawet w piekle (bo do piekła Ojciec Dyrektor też się próbował dowiercić, jak pamiętamy). Jedyna nadzieja, że Bóg coś z nim wcześniej zrobi. Tak więc news o nowym, sportowym obliczu TV Trwam nie zadziwił mnie, co najwyżej zapewnił mi kilkanaście minut wesołej rozmowy z kolegami z pracy. Zastanawialiśmy się, co powiedzą staruszki, oczekujące na modlitwę różańcową, kiedy zamiast tego usłyszą ryk kibiców. Byliśmy ciekawi, czy dzięki swoim wpływom potężny redemptorysta spowoduje przesunięcie apelu jasnogórskiego, tak, żeby można go było nadać w przerwie meczu. Analizowaliśmy marketingowe zamysły Rydzyka: czy pragnie przyciągnąć do swojej stacji kiboli – jak wiadomo, target wybitnie patriotyczny i katolicki? Ale przecież żaden kibol, choćby nie wiem jak katolicki, nie wytrzyma modlitwy różańcowej w wykonaniu TV Trwam: już w piętnastej minucie zamorduje najbliższą staruszkę.


Tak samo, nie zaskoczyła mnie wiadomość o tym, że firma billboardowa z Lublina wycofała się ze współpracy z Fundacją Wolność od Religii. Billboardy Fundacji miały treść niewinną jak pupa anioła: „Nie zabijam. Nie kradnę. Nie wierzę”. Dla mnie o wiele bardziej bulwersujące (a w każdym razie ciekawsze) byłyby billboardy chrześcijańskie: „Zabijam. Kradnę. Wierzę”. Nie zamierzam tu oskarżać chrześcijan o jakąś szczególną zbrodniczość (sam jestem chrześcijanin, proszę nie mylić z katolikiem), zwracam tu tylko uwagę na ten szczególny, tragiczny paradoks obecny w życiu każdego wierzącego: mimo obietnicy zbawienia i boskiego przewodnictwa, człowiek wierzący może popadać w te same grzechy, co niewierzący, nieraz najcięższe. Ale wracając do sedna: mimo że billboardy Fundacji były jak pupa anioła, firma billboardowa odmówiła ich wieszania, a ja niestety, z góry wiedziałem, że tak będzie. Jeśli chodzi o kwestie religijne, mamy w Polsce wolność słowa w internecie i niskonakładowych periodykach, w dodatku ograniczoną możliwością oskarżenia o obrazę uczuć. Gdy ta wolność słowa chce zawisnąć na ulicy, to nagle się okazuje, że nie wolno (prędzej by ją powiesili na szubienicy, niż na bilbordzie, obawiam się). Czyli jest trochę lepiej niż na Kubie, ale tylko trochę.


Ponieważ wszystko to przestało mnie zaskakiwać, odechciało mi się czytać prasę mainstreamową  i oglądać telewizje informacyjne. Czytanie „Wyborczej” jest jak czytanie ciągle tego samego numeru. Codziennie te same newsy o tym samym złodziejstwie i tej samej głupocie, które nie budzą już żadnej reakcji (tak jak mówiłem, jedyne, co mnie tam odrobinę zdziwiło, to informacja, że Michał Figurski po utracie pracy nie je już sushi. Zdziwiło mnie nie to, że nie je, tylko to, że w ogóle jadł, bo o ile wiem, Figurski nie może jeść sushi. Tak się składa, że w czasach studenckich to właśnie ja próbowałem wtajemniczyć go w sushi i w japońskie jedzenie. Przy pierwszej próbie wpatrzył się w talerz zielonych kluseczek soba, wydał dziwny gulgot z gardła i pognał nagle do łazienki, a przy drugiej próbie zaczął się dusić, bo okazało się, że jest na sushi uczulony). Z kolei czytanie „Rzepy” to jak czytanie starych numerów włoskiej prasy chadeckiej z lat 60. Tam też drukowano sążniste wywody o wartościach, w których na przykład ostrzegano, że przyznanie kobiecie prawa do bycia głową rodziny spowoduje gwałtowną eskalację przemocy i deprawacji.


W tej sytuacji postanowiłem wziąć wzór ze Stefana Kisielewskiego. W czasach komunistycznego absurdu Kisiel czytał „Życie Gospodarcze”. Ja w czasach kapitalistycznego absurdu postanowiłem czytać „Puls Biznesu”. Pomyślałem, że z uważnej lektury dowiem się więcej o korzeniach zła, a nie tylko o jego przejawach. I nie do końca się zawiodłem. Korzenie zła „Puls Biznesu” starannie ukrywa, ale znalazłem w nim parę ciekawych wiadomości. Oczywiście też złych, ale złych inaczej. Nie jest to znane nam do mdłości odwieczne polskie zło w rodzaju „ktoś nie zbudował drogi, ktoś ją ukradł, zanim ją zbudowano, jeden sędzia uniewinnia bandziorów, drugi płaszczy się przed lokajem premiera”. Jest to zło atrakcyjne, z pieprzykiem, nowoczesne, a nawet ekologiczne. „Puls Biznesu” opublikował ostatnio wielki artykuł o Arturze Jarzyńskim, który, jeśli wierzyć „Pulsowi”, chce zmonopolizować rynek taksówkarski w Polsce. Nie wiem, czy „Puls Biznesu” powinien się tak tym planem zachwycać – domyślam się, że gazeta biznesowa przynajmniej oficjalnie jest za swobodną konkurencją, a nie za monopolami. Ale może czytelnicy „Pulsu” są na tyle kumaci, że nie trzeba przed nimi nic ukrywać: już wiedzą, że marketing nie służy do tworzenia rynków, tylko do tworzenia monopoli. W każdym razie opowieść o Andrzeju Jarzyńskim wygląda jak cudowna bajka.

 

W swojej korporacji EcoCar Jarzyński wprowadza elektryczne taksówki ekologiczne. I jak sam mówi, nie jest eko-wariatem, tylko liczy, że mu się to zwróci: samochody elektryczne są drogie, gdy się je kupuje i tanie, gdy się nimi jeździ. Nasz biznesmen stworzył (no, pewnie raczej ktoś jemu stworzył) rewelacyjny system elektronicznej nawigacji i przyjmowania zamówień, dzięki któremu kierowca jest prowadzony optymalną trasą i zawsze dostaje to zamówienie, które może zrealizować jak najszybciej. To wygodne dla konsumenta i opłacalne dla przedsiębiorcy, który podobno na każdej taksówce zarabia pięć razy więcej, niż konkurencja. Jest tylko jeden problem: kierowcy, którzy nazywają jego firmę Big Brother Taxi, ponieważ rewelacyjny system elektronicznej nawigacji jest rewelacyjnym systemem elektronicznej inwigilacji.

Ten system wymusza, aby niemal każda chwila spędzona w pracy była spędzona na pracy. Łatwo się domyśleć, że jeśli Jarzyński na swoich taksówkarzach zarabia pięć razy więcej niż inni, to pracują oni odpowiednio więcej (nie poczytają sobie „Super Ekspresu” na postoju, jak cynicznie zauważa „Puls Biznesu”). Tu nie sposób zadać pytania: jeśli taksówkarze Jarzyńskiego jeżdżą pięć razy więcej, czy zarabiają też pięć razy więcej? I czy to ich jeżdżenie jest bezpieczne, dla kierowców i dla pasażerów? Prowadzenie taksówki to praca wyczerpująca umysłowo, wymagająca koncentracji, nie mówiąc już o tym, że wykonujący ją człowiek jest odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale także za ludzi na pokładzie. Taksówkarz, który zapieprza pięć razy więcej niż inni, który nie odpocznie ani chwili na postoju, a i w korku stoi pewnie też rzadziej, skoro rewelacyjny system optymalizuje mu trasę – czy taki taksówkarz nie padnie w końcu ze zmęczenia i nie wjedzie drogim elektrycznym samochodem pod ciężarówkę, zabijając siebie i pasażerów? Czy nie jest tak, że rewelacyjny system może rewelacyjnie zniszczyć człowieka?

 

Proszę się nie obrażać, panie Jarzyński, to są pytania, na które odpowiedzialny społecznie biznesmen powinien odpowiedzieć i na które powinien pozwolić odpowiedzieć swoim pracownikom (nie mam tu na myśli pańskich PR-owców, tylko kierowców). Dopóki nie uzyskam wiarygodnej odpowiedzi na te pytania, będę uważać, że pański biznes pachnie niezłym piekiełkiem, diabelską siarką. Przyznaję, jest to siarka dobrego gatunku, pochodząca nie od polskiego niemrawego Rokity (tego, co to po nocach kradnie kruszywo z dróg), ale od jakiegoś super-Lucyfera, nowoczesnego, sprawnego, który nawet ekologa umie z siebie zrobić.


Na zakończenie odpowiem jeszcze czytelnikom, którzy odpowiedzieli mi na mój felieton Skorwinienie w komentarzach i mailach. Pan Witold proponuje, żeby umysłową przypadłość Janusza Korwin-Mikkego określać nie jako „skorwinienie”, ale „skorwienie”, bo tak jest krócej, mocniej i wiadomo, o co chodzi. Zgadzam się, panie Witoldzie. Kilka osób napisało też do mnie w obronie ludzi chorych na Aspergera. Ludzie ci, jak się okazuje, nie chcą mieć nic wspólnego z Januszem Korwin-Mikkem i czują się oburzeni, że porównałem ich przykrą i niezawinioną chorobę z ułomnością moralno-charakterologiczną Korwina. Serdecznie przepraszam chorych na Aspergera, wstydzę się i rozumiem, dlaczego zabolało ich to porównanie.

www.tomaszpiatek.pl

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Piątek
Tomasz Piątek
Pisarz, felietonista
Pisarz, felietonista. Ukończył lingwistykę na Universita’ degli Studi di Milano. Pracował w „Polityce”, RMF FM, „La Stampa”, Inforadiu, Radiostacji. Publikował w miesięczniku „Film” i w „Życiu Warszawy”. Autor wielu powieści. Nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się jego książka "Antypapież" (2011) i "Podręcznik dla klasy pierwszej" (2011).
Zamknij