Jako człowiek, który pamięta jeszcze wiek dwudziesty, a przynajmniej jego końcówkę (coraz mniej jest takich, którzy to pamiętają, chociaż wtedy żyli – teraźniejsza walka o przetrwanie zbyt nas a
Jako człowiek, który pamięta jeszcze wiek dwudziesty, a przynajmniej jego końcówkę (coraz mniej jest takich, którzy to pamiętają, chociaż wtedy żyli – teraźniejsza walka o przetrwanie zbyt nas absorbuje, żebyśmy mieli w głowie miejsce na przeszłość), przypominam sobie, jak to dwudziestowieczni znawcy podśmiewali się z dziewiętnastowiecznych autorów powieści historycznych i z ich naiwnej, anachronicznej wizji dawnych epok. Może i było się z czego podśmiewać. Nawet w pełnej, gęstej i konkretnej wizji średniowiecza, jaką jest powieść Katedra Marii Panny w Paryżu Wiktora Hugo, zdarzają się takie kwiatki, jak placek z kukurydzianej mąki (Esmeralda i Quasimodo żyją w piętnastym wieku, kukurydzę przywieziono do Europy dopiero w wieku szesnastym, po drodze był taki detal jak odkrycie Ameryki). Ale co powiedzieliby dwudziestowieczni znawcy, gdyby przeczytali dwudziestopierwszowieczne powieści historyczne? Nie podśmiewaliby się, tylko rozpłakali, jeśli nie zawyli.
Dobrym, choć oczywiście nie jedynym, przykładem jest powieść Chufo Llorensa pod tytułem Władca Barcelony – przykład tym bardziej na czasie, że groźne bilboardy na mieście zapowiadają Władcę Barcelony II – morze ognia (to będzie czad). Pomijam, że w tej książce jedenastowieczna Barcelona oświetlona jest naftowymi latarniami, a główny bohater importuje ropę z Persji do Katalonii (co zresztą autor widzi jako godną pochwały działalność białego człowieka: dzięki niemu biedni i fatalistyczni muzułmanie wyrywają się z marazmu i dostają pracę), bo w posłowiu sam autor przyznaje, że to licentia poetica. Pomijam, że dzielny Marti zakłada ogródek jordanowski dla dzieci (w jedenastym wieku), a nie mniej dzielny ksiądz, zamiast nawracać idącego na szubienicę Żyda, szepcze mu do ucha hebrajskie błogosławieństwo.
Autorzy powieści historycznych często czynią bohaterów pionierami wyprzedzającymi swój czas, po to, żeby ich zbliżyć do współczesnego czytelnika i uczynić bardziej sympatycznymi (niestety, istnieje obawa, że prawdziwy człowiek z jedenastego wieku mógłby się nam wydać krańcowo niesympatyczny). Ale w przypisach i w posłowiu autor pisze, że poza tymi wyjątkami zasadniczo stara się być wierny prawdzie historycznej, a książka oparta jest na faktach. Nad niektórymi z tych faktów skrupulatnie się pochyla. Przepraszając za drobną nieścisłość, informuje nas, że jakaś tam wizyta arabskiego ambasadora, która w powieści odbyła się za panowania Rajmunda Berengara Pierwszego, w rzeczywistości odbyła się za panowania Rajmunda Berengara Drugiego. Przytacza przesłanki, z których wynika, że dzielnica żydowska w Barcelonie mogła być otoczona murami, tak jak w książce. Jednym słowem, próbuje nas przekonać, że zna się na rzeczy i dochowuje wierności opisywanej epoce. A tymczasem…
A tymczasem jeden z jego bohaterów mieszka w pensjonacie (w jedenastym wieku). Drugi idzie do restauracji "Pod Złotym Małżem", gdzie zostaje obsłużony przez eleganckich kelnerów (w jedenastym wieku). Na burtach statków wypisane są ich nazwy (w jedenastym wieku, kiedy ani marynarz, ani kapitan, ani nawet armator z reguły nie umieli czytać). Napisy widnieją też na szyldach miejskich (w średniowieczu, ze względu na powszechny analfabetyzm, na szyldach używano symboli). Młode dziewczęta i stare piastunki piszą sążniste, niezwykle elokwentne listy, do tego jeszcze zielonym atramentem – w epoce, w której kobiety, jeśli czegokolwiek uczono, to gotowania i szycia. Jeśli chodzi o występujących w powieści Żydów, to autor beztrosko przypisuje Sefardyjczykom aszkenazyjskie obyczaje, do tego stopnia, że jedną z żydowskich bohaterek nazywa swojsko Ryfką (o ile to nie jest radosna licentia poetica tłumacza). Każe Żydom brać ślub w synagodze, podczas gdy, o ile dobrze pamiętam, Aszkenazyjczycy biorą ślub na dworze, a Sefardyjczycy w domach.
Llorens nie wie, że w średniowieczu za opóźnienie spłaty długu płaciło się wysokie odsetki (był to jedyny sposób na to, żeby chrześcijanie mogli uprawiać lichwę: pożyczało się bezprocentowo wysoką kwotę fikcyjnie na tydzień, a tak naprawdę na parę lat, bo po upływie tygodnia można było naliczać procenty, gdyż Kościół dopuszczał karne odsetki przy opóźnieniu spłaty). Dlatego opisywane przez autora machinacje finansowe hrabiego Barcelony są absurdalne i niemożliwe. Inna znowu hrabina jedzie do Rzymu (ot tak, jeździ sobie do papieża co jakiś czas, raz po to, żeby obłożył jej syna ekskomuniką, innym razem po to, żeby tę ekskomunikę zdjął, a papież pokornie robi to, co ona mu każe) i tam w Rzymie podziwia papieską rezydencję pełną przepięknych dzieł sztuki (jak rozumiem, dla Llorensa renesans zaczął się w jedenastym wieku: szybcy ci Katalończycy!). Na biurku okrutnego Bernata, na sztalugach (tak, na sztalugach) możemy podziwiać mistrzowski szkic portreciku pięknej dziewczyny (w jedenastym wieku, kiedy mało kto umiał wymalować na ścianie kościelnej toporną Madonnę). Proces sądowy przed hrabią Barcelony odbywa się według współczesnych amerykańskich reguł, włącznie z ekspertyzą grafologiczną.
I tak dalej, i tak dalej. Mógłbym to jeszcze pociągnąć. Dlaczego tak bardzo mnie to drażni? Oczywiście drażni mnie to jako czytelnika, który chciałby uwierzyć w to, co czyta, przynajmniej na chwilę. Ale może nawet jeszcze bardziej drażni mnie brak szacunku dla przeszłości. Brak szacunku dla przeszłości to brak szacunku dla historii. Historię trzeba znać. Nie tylko dlatego, że – jak powiedział Santayana – ci, co nie znają historii, będą zmuszeni ją powtórzyć. Przede wszystkim dlatego, że dobra znajomość nędzy, w jakiej żyli nasi przodkowie, pozwala nam zrozumieć, jakim wysiłkiem ludzkość (lub przynajmniej jej część) wydobyła się z tej nędzy (nędzy, w której nie było pensjonatów, powszechnej umiejętności pisania zielonym atramentem, amerykańskich procesów i jeszcze wielu innych, równie lub bardziej potrzebnych rzeczy). Znajomość przeszłej nędzy pozwala nam zrozumieć, jaka praca, jaki rozwój miał miejsce przez te wszystkie wieki – rozwój nie tylko techniczny, ale także mentalny. To pozwala nam zrozumieć błogosławieństwo postępu i jego ciężar, zrozumieć jego istotę, którą jest walka i praca.
Taka wiedza byłaby bezcenna dla współczesnego pokolenia, które coraz bardziej jest przekonane, że smartfony istniały od zawsze i właściwie wyrosły na drzewach. Przypominam sobie anegdotę o wynikach ankiety rozpisanej w amerykańskich liceach. Na pytanie, czy w osiemnastowiecznej Francji chłopi pańszczyźniani żuli gumę, dziewięćdziesiąt procent ankietowanych podobno odpowiedziało, że tak. Dziesięć procent (i to byli ci prymusi) odpowiedziało, że nie, bo całą gumę do żucia zagarnęła dla siebie arystokracja. Kiedy poproszono uczniów żydowskiego (!) liceum w Los Angeles, żeby opisali warunki w warszawskim getcie, napisali w swoich wypracowaniach, że te warunki były bardzo ciężkie, bo każdy miał tylko dwie pary dżinsów i nie wolno było podjadać między posiłkami.
Przeszłość znika więc z naszej świadomości. Dlatego że teraźniejszość jest zbyt absorbująca. Dzisiejszy przemysł zarzuca nas coraz to nowymi wynalazkami. Właściwie jesteśmy pewni, że co dwa lata z technicznego punktu widzenia będzie zmieniać się epoka, będą nas otaczać nowe gadżety i rozwiązania. Stało się to tak oczywiste, że aż automatyczne. Proszę też zauważyć, że dziewiętnasty i dwudziesty wiek celebrowały swoich wynalazców, a dzisiejsi wynalazcy są anonimowi (my wielbimy co najwyżej "wizjonerów biznesu"). To sprawia wrażenie, że cały ten rozwój dzieje się sam z siebie, że nie wymaga świadomej pracy człowieka. Na drzewach wyrastają coraz to nowe smartfony – i dzieje się to jakby bez ludzkiej pracy. Tracimy z oczu nawet tę teraźniejszą, dziejącą się na naszych oczach historię, bo przestajemy w niej widzieć ludzką pracę.
To wszystko niezwykle demobilizuje. Jeśli nie wiemy, jaką drogę przebyli nasi poprzednicy, żeby doprowadzić nas do tego punktu, w którym jesteśmy – zapominamy, że my też powinniśmy iść naprzód. Jeśli zapominamy, że postęp to praca, to przestajemy pracować i zabijamy postęp. Żeby odzyskać właściwą perspektywę, musimy mieć świadomość historii, świadomość drogi przebytej i pracy wykonanej przez naszych przodków.
Dlatego boli mnie wszystko, co dodatkowo zakłóca i zaciemnia naszą świadomość historii. Powieść Chufo Llorensa w samej Hiszpanii sprzedała się w milionie egzemplarzy i została przetłumaczona na wiele języków. A takich światowych bestsellerów – koślawych, anachronicznych książek pseudohistorycznych – wydaje się tysiące. Na ich podstawie powstają jeszcze bardziej anachroniczne filmy, seriale i gry. Świadomość tego, skąd przyszliśmy, zaciera się coraz bardziej. A razem z nią zaciera się świadomość, dokąd powinniśmy pójść.