Dzień dobry Państwu. Buona Novella to po włosku Dobra Nowina. Dzisiaj jest dzień raczej złych nowin. Zamach bombowy w Bostonie, tajemnicza katastrofa amerykańskiego śmigłowca na granicy północnokoreańskiej i drastyczne załamanie cen złota, które może do końca zdestabilizować rynki finansowe. Pięknie, kurka wodna, pięknie. A mimo to, mam dla Państwa dobrą nowinę. Dokładnie dwie: Dobrą Nowinę i dobrą nowinę.
Dobra Nowina to Novella, a dokładnie profesor Novella. Wiele radości dają mi pojawiające się na łamach Dziennika Opinii teksty tego autora. Profesor Novella jest podobno jednym z najbardziej znanych amerykańskich sceptyków. No cóż, bardzo to specyficzny sceptycyzm. Novella stwierdził ostatnio, że należy sklonować neandertalczyka i poddać go różnym eksperymentom medycznym. Novella ogłosił też, że żywność przemysłowa jest tak samo dobra jak naturalna, a pestycydy nie szkodzą. Ja pieprzę – powiedział mój kolega, kiedy jakaś firma-krzak wykorzystała jego łatwowierność i nacięła go na czterdzieści złotych – ja pieprzę, jestem sceptyczny jak Novella (kolega przeczytał teksty o neandertalczyku i pestycydach).
Ostatnio profesor Novella oznajmił, że Jezus nie leczy. Poparł to wynikiem badań dotyczących skuteczności modlitwy wstawienniczej za chorego. Z badań tych wynikło, że modlitwa czasem skutkuje, czasem nie. A więc nie skutkuje, wnioskuje Novella, bo gdyby skutkowała, to skutkowałaby w większości przypadków. Najwyraźniej Novella, nawet jeśli dla potrzeb badania zakłada na moment możliwość istnienia Boga, to nie potrafi wyobrazić sobie Boga podmiotowego, który sam suwerennie decyduje, kogo uleczy, a kogo weźmie do siebie. Bóg w rozumieniu Novelli ma być maszynką do leczenia, uruchamianą za pomocą przycisku „Modlitwa”. Jeżeli ta maszynka nie sprawdza się w ponad pięćdziesięciu przypadkach, to nie działa, a zatem najpewniej jej nie ma.
Nie to jest jednak najważniejsze i nie na tym polega Dobra Nowina, którą mam Państwu do przekazania. Dobra Nowina jest bardzo prosta, jest to pewnego rodzaju ciąg logiczny, a właściwie sekwencja stwierdzeń, z której wnioski mogą Państwo wyciągnąć sami. Profesor Novella mówi, że trzeba sklonować neandertalczyka i poddać go eksperymentom. Profesor Novella mówi, że żywność przemysłowa jest dobra i pestycydy nie szkodzą. Profesor Novella mówi, że Jezus nie leczy.
Kochani – że tak powiem jako ewangelicki ojciec Rydzyk, którym podobno jestem – czy jest lepszy dowód na to, że Jezus leczy? Cieszy mnie to, jako apologetę chrześcijaństwa. Oczywiście, wiara dowodów nie potrzebuje. Ale człowiek niewierzący może się nawrócić pod wpływem czegoś niezwykłego, znaku z Nieba. Takim chodzącym znakiem – i to bardzo niezwykłym – jest profesor Novella. Między słowami każdego jego tekstu można wyczytać ostrzeżenie: „Uważaj, sceptyku! Czy twój sceptycyzm nie jest przypadkiem sceptycyzmem profesora Novelli?”. Profesor jest pod tym względem nieskończenie lepszy niż słynny Parlamentarny Zespół do spraw Przeciwdziałania Ateizacji Polski, który niestety skutecznie Polskę ateizuje.
A teraz dobra nowina: w fantasy drgnęło. Na użytek młodszych osób objaśnię, czym jest „drgnęło”. Za czasów PRL-u, kiedy to odpowiedzialne kierownictwo odpowiednich resortów przywiązywało szczególną wagę do przejściowych trudności w związku z rynkowym brakiem wywołanym przez lukę w kwestii zaopatrzenia towarowego na okoliczność zaspokojenia potrzeb ludności dotyczących zasadniczej części ogólnego asortymentu bielizny, prasa publikowała optymistyczne artykuły pod tytułem: „W majtkach drgnęło”. To miało oznaczać, że usunięto zardzewiałą śrubkę w fabryce majtek pod Zgierzem i zaraz cała Polska będzie brodzić po kolana w niesłychanej obfitości jednakowych paskudnych białych gaci. No więc mój stosunek do polskiej prozy fantasy już od dawna jest mniej więcej taki, jak do komunistycznych białych gaci. Nie zawsze tak było. Najpierw były pierwsze opowiadania Sapkowskiego i było nieźle. Potem była saga powieściowa o wiedźminie, już troszkę słabsza, ale jeszcze do czytania. Potem był okropny Narrenturm, bezlitośnie „postmodernistyczny” cykl dowcipasów błyskotliwych jak żaba świnionosa po deszczu. A za Sapkowskim przyszli naśladowcy, epigoni i podrabiacze, cały legion. Książki z nagą laską albo spoconym zbrojnym karłem na okładce, jak to nazywał niezapomniany Wilq Superbohater. Książki z obowiązkowym piwem w tytule (Z powodu picia podłego piwa, O włos od piwa i tak dalej, jak nazywa swoje kolejne publikacje Eugeniusz Dębski, składające się zresztą z ciągle tych samych recyklowanych opowiadań). Hoża młynarka, saga bitewna, krucjata szalbierza, sługa dżinnów, kontynent ciemności, córka smoka, zagłada Khilfów (dlaczego nie córka naleśnika albo zagłada ludzi-spinaczy? – byłoby ciekawiej). Nudne diabły Kossakowskiej i okrutne, ale również nudne anioły Piekary.
Jest tego od cholery i ciut ciut. Pisane jest to zazwyczaj specyficzną odmianą polszczyzny, składającą się z 500 najpowszechniej znanych słów plus 10 oswojonych archaizmów mających robić za stylizację (z obowiązkowym „chędożyć” zamiast „dymać” – szlachta nie dyma, szlachta chędoży). Realia nie tylko są anachroniczne (fantasy ma do tego prawo), ale nie trzymają się kupy, a jeśli się trzymają, to jest to kupa bardzo rzadka. Autorzy konstruują fabułę z naiwnością Novelli i głębią telenovelli, postaci są nieraz do siebie tak podobne, że z trudem można odróżnić główną bohaterkę od głównego bohatera (oczywiście za wyjątkiem tej sceny, w której ona rozpustnie i namiętnie rozchyla uda, a on wdziera się w nią rycerskim sztychem swej męskości – tu akurat bohaterka nagle staje się bardzo „kobieca” w sensie sukowatości, bohater zaś redukuje się do roli średniowiecznego palika-wibratora, za to na chwilę zostaje zdjęte embargo na trudniejsze słowa, żeby podkreślić solenność chwili). Mrowie diabolicznych intrygantów, magów, zauszników, kanclerzy i kupców snuje przebiegłe intrygi na poziomie przedszkolnym, wspomagając się magią, która, jak wiadomo, czyni cuda, a więc jest przewidywalna jak komentarz Jarosława Kurskiego w „Wyborczej”. Tfu, pluje Chlu – jak zatytułował swoją książkę jeden z autorów.
Oczywiście, nie mogę ocenić całej tej produkcji, bo nie przeczytałem jej w całości (nikt zresztą nie przeczytał), więc jeśli krzywdzę właśnie jakiegoś zdolnego, a nieznanego autora, to przepraszam. Mnie też można zresztą zarzucić, że spora część mojej własnej produkcji fantasy jest jeszcze okrutniejsza niż Piekara i jeszcze bardziej monotonna w swojej ponurości. OK, ale ja przynajmniej w tej konwencji poszedłem na całość, z torturowaniem roślin włącznie – mógłbym odpowiedzieć, ale nie będę się spierać i walczyć o wątpliwą palmę pierwszeństwa (palmę męczeńską palmy: Ja pierwszy! Ja pierwszy torturowałem palmę i paprotkę!). Nie mogę być sędzią we własnej sprawie. W tych sprawach czytelnik ma rację, a nawet jak nie ma racji, to i tak wypada go słuchać. Więc jako czytelnik i tylko jako czytelnik stwierdzam, że z całej przeczytanej przeze mnie próbki (zapewne w jakiś sposób reprezentatywnej, bo obfitej) bronią się tylko Inne pieśni Dukaja, parę zabawnych opowiadań Brzezińskiej i może jeszcze Gwiazdozbiór kata Rafała Dębskiego.
Uff. Wylałem z siebie jad i przechodzę do „drgnęło”, czyli do dobrej nowiny. Wreszcie ktoś napisał fajną książkę fantasy (właściwie jest to coś pomiędzy fantasy a historią alternatywną, ale nie bądźmy drobiazgowi). Proszę Państwa, Wojciech Kłosowski. Działacz opozycji za PRL-u, działacz samorządowy za III RP, walczący najpierw z komunistycznym, a potem z kapitalistycznym świństwem, szermierz i łucznik, żyjący w małym domku zagubionym wśrod mazowieckich pól, ale jeżdżący w celach ratunkowo-misyjnych po całej Polsce. Debiutuje w wieku lat pięćdziesięciu trzech, co potwierdza tezę, zgodnie z którą lepiej nie debiutować za wcześnie. Jego powieść, Nauczyciel Sztuki, to powieść płaszcza i szpady, powieść o przewrotnej i bezwzględnej walce – i czytając ją, czuje się, że mówi do nas ktoś, kto wie, co znaczy walka. Nie tylko szermiercza.
Jest to, co trzeba, czyli okrucieństwo, intrygi, zamachy, trucizny, tortury. Jest wreszcie potworna ofiara, na którą musi się zdecydować główny bohater. A mimo to powieść Kłosowskiego jest w dobrym tego słowa znaczeniu optymistyczna: wlewa w czytelnika pokój ducha. Zapewne dlatego, że mówi do nas człowiek, który walki się nie boi. I który wierzy w zwycięstwo, bo nie stracił pewnego rodzaju naiwności: tej, co nie ułatwia życia, ale za to nadaje mu sens. To uderzające, że Sapkowski, który zawsze był człowiekiem establishmentu – ekspert od handlu zagranicznego w Skórimpeksie za komuny to było coś: paszporty, wyjazdy, waluty i skóra, co dobrze szła na Zachodzie – mocno i nieraz bardzo efektownie dramatyzuje walkę, mękę, śmierć, rozpacz. Jego świat to świat niepewności i strachu. Kłosowski, który od zawsze jest w opozycji wobec możnych tego świata, na walkę patrzy bez lęku, z wielką mądrością rozbiera ją na czynniki pierwsze, aż nawałnica mieczy okazuje się mechanizmem zrozumiałym, precyzyjnym jak zegarek. Nie, nie sugeruję, że Sapkowski jest tchórzem rozpieszczonym przez życie (paszporty, wyjazdy, waluta mogły mieć wysoką i bardzo dramatyczną cenę). Ale na pewno mamy tu do czynienia ze stuprocentowo inną postawą wobec świata. Duch, który panuje w Nauczycielu Sztuki, to nie tylko inna estetyka, to także inna etyka.
No właśnie, etyka. Jednym z elementów zaangażowania etycznego pisarza jest zaangażowanie polityczne. Skoro o tym mowa, powiedzmy sobie od razu, że powieść Kłosowskiego to powieść męska. Powieść, w której się je, pije, walczy, a także obściskuje, obłapia i wsadza ręce za dekolt. Ale Kłosowskiemu udał się mały cud, bo jego facetowska opowieść nie tylko zachowuje szacunek dla kobiet, ale także próbuje się w nie wczuć, przetłumaczyć męskie na żeńskie i żeńskie na męskie, dostrzec siłę i mądrość kobiet. Jego męscy bohaterowie mają jaja, ale te jaja prowadzą ich do poświęcenia i ofiary, a nie do gwałtu i manipulacji.
Oczywiście, prezentując nam swoich mężczyzn i swoje kobiety, autor też posługuje się pewnymi stereotypami. Ale są to stereotypy o wiele subtelniejsze niż u Sapkowskiego. Sapkowski, jak wielu czytelników, lubi mocne kobiece postaci i mocne klisze. Jego kobieta-bohater to wiedźminka Ciri na koniu i w zbroi. Albo królowa Calanthe o żelaznej woli. Albo namiętna i gwałtowna czarownica. Takie klisze są przyjemne, gładko wchodzą, fajnie się to czyta – ale w pewnym momencie podniebienie ma dosyć tej diety opartej na pieprzu, imbirze i glutaminianie, wybredny czytelnik zaczyna szukać czegoś delikatniejszego, mniej agresywnego, a ciekawszego. Pstrąga w rozmarynie zamiast Extra-Hot Vindaloo Chicken.
I to jest pora na Kłosowskiego. Jego bohaterki okazują „kobiecą mądrość” nie tylko jako magiczki czy medyczki (medyczki w fantasy są nagminne, od „nawrócenia” tolkienowskiej Eowiny aż po Grę o tron i nieszczęsną ukochaną młodego Starka), ale także bywają genialnymi matematyczkami lub filozofkami. Co więcej, autor okazuje szacunek i zainteresowanie nie tylko dla wybitnych intelektualistek, ale także dla prostytutek i bezdomnych dziewczynek. Bo jego opowieść omija i rozbija wszystkie mentalne przeszkody, nie tylko przesądy płciowe, ale także społeczne, wiekowe, gatunkowe i przede wszystkim etniczno-religijne. Złodziejka stawia na baczność dworzanina, majster lepiej sobie radzi od inżyniera, piętnastolatek lepiej rozumie ekonomię od pięćdziesięciolatka, Żyd jest genialnym szermierzem, a słowo „Psie” nie jest obelgą.
To wszystko jest ekstremalnie naiwne, ale to jest właśnie ten rodzaj naiwności, o którym pisałem wyżej i z którego lepiej nie wyrastać. Ta naiwność genialnie łączy się ze strukturą książki. Powieść Kłosowskiego to ciąg objawień. Niemal w każdej scenie każdy bohater coś odkrywa, na coś otwierają mu się oczy. To sprawia, że książka przez cały czas jest świeża. To także sprawia, że nie ma w niej odwiecznych, niekwestionowalnych prawd. Rytm coraz to nowych i nowych odkryć nie tylko obala przestarzałe przesądy, ale także sugeruje, że każda nowe odkrycie też nie jest jakąś prawdą objawioną, jedynie słuszną tezą – jest tylko kolejnym stopniem długiej wspinaczki, podczas której coraz lepiej poznajemy człowieczeństwo i drugiego człowieka. Dzięki temu humanizm, empatia i zaangażowanie etyczne Kłosowskiego kompletnie pozbawione są dydaktyki. Żadnych czytanek, tylko opowieść, opowieść, opowieść.
Zapraszam na spotkanie z Wojciechem Kłosowskim poświęcone Nauczycielowi Sztuki. Pojutrze, w czwartek 18 kwietnia o godzinie 19, Warszawa Foksal 16, drugie piętro.