Tomasz Piątek

Cmok w kolanko

Przeczytałem dramatyczny list młodej dziewczyny, która napisała do „Wysokich Obcasów” o tym, jak trudno jest zdobyć środki antykoncepcyjne. O tym, jak kolejni ginekolodzy odmawiają wypisania tabletki, bo to niezgodne z ich światopoglądem, bo musieliby się z tego spowiadać, bo Papież Polak, Matka Boska i Matka Polka (czyli polska wersja Trójcy Świętej). Młode kobiety umawiają się na kosztowne wizyty z coraz to nowym ginekologiem, płacą z góry, żeby za każdym razem usłyszeć: „A wiesz ty, dziecko, że kiedy to bierzesz, to Bozia płacze?”. Czytelniczkom ze stolicy ta skarga może wydać się nieco przesadna, ale ja czytałem już wcześniej podobne listy. Pewna pani, która przeniosła się z Warszawy do Rzeszowa, odkryła, że w świątobliwym mieście  załatwienie recepty na tabletkę jest prawie niemożliwe. Nie wszyscy żyją w zasięgu zasłużonego serwisu ginekologwarszawa24.pl, niestety.


Kiedy o tym wszystkim myślałem, przyszło mi do głowy, że nieliczni normalni ginekolodzy powinni na drzwiach gabinetu wywiesić tabliczkę „Ginekolog Niekatolik” albo przynajmniej tak ogłaszać się w necie. Zaczęliby tłuc niezłą kasę, bo te wszystkie dziewczyny zaczęłyby do nich przychodzić. Oczywiście, jest możliwość, że zaczęto by ich podejrzewać o dokonywanie aborcji, ale ci, którzy dokonują aborcji, już i tak ogłaszają się całkiem bezwstydnie i robią to inaczej (piszą „Zabiegi”, „Dyskretnie” albo „Full Service”).


Tak pomyślałem. A zaraz potem pomyślałem: dlaczego tylko ginekolodzy? Dlaczego tylko ginekolodzy mieliby zademonstrować społeczeństwu swoją niekatolickość?

Pół Polski, jeśli nie większa część, żyje tym, co się stało w gimnazjum salezjańskim w Lubinie. W ramach tak zwanego rytuału inicjacyjnego („otrzęsiny”, czy też „kocenie”) świeżo przyjęte do gimnazjum dzieci (w tym dziewczęta) musiały zlizywać śmietanę z gołego kolana księdza. Gimnazjum sprostowało, że to nie było śmietana, ale pianka do golenia (nie wiem, co lepsze) i że nie trzeba było jej zlizywać, tylko całować (też nie wiem, co lepsze). Każdy student pierwszego roku antropologii powie wam, że mamy do czynienia z rytuałem seksualnym: gołe kolano księdza, pokryte śmietaną lub pianką do golenia, symbolizuje penis podczas ejakulacji (jak to powiedział pewien internauta, po pierwszym i drugim kolanie przyjdzie czas na trzecie). Lizanie czy cmoknięcie oznacza udział w seksie oralnym. Biorące w tym udział dzieci zostały nie tyle otrzęsione, co po prostu zeszmacone. 


Pół Polski, jeśli nie większa część, oburza się i dziwi. Ja się nie dziwię. Wiem, do czego jest zdolny tak zwany Kościół katolicki, a poza tym mój włoski przyjaciel Aldo uczył się u salezjanów i opowiadał mi o wybrykach jeszcze gorszych niż cmok-zgwałcenie. Co nie znaczy, że nie doceniam lubińskiego skandalu. Uważam, że jest symptomatyczny: w prosty i obrazowy sposób pokazuje, jak bardzo my wszyscy zostaliśmy zeszmaceni. Rodzice upokorzonych dzieci dotąd godzili się na to symboliczne gwałcenie. Powiadomione o wypadku kuratorium natychmiast (chciałoby się powiedzieć: odruchowo) stwierdziło, że nie widzi w nim nic złego. W tej sytuacji nieuniknione jest pytanie: co jeszcze wolno księdzu w Polsce? Bezkarnie zabić? Całkiem niedawno ksiądz nie wezwał karetki do swojej rodzącej kochanki, bo chciał mieć pewność, że dziecko urodzi się martwe (albo że nikt go, broń Boże, nie odratuje). Aborcja dla tych panów to morderstwo, ale narażanie kobiety i czekanie na śmierć dziecka jest całkiem OK. Gazety podały, że Kościół katolicki zamierza ukarać księdza-tatusia-sępa zagranicznym wyjazdem. Może więc oficjalnie przyznajmy katolickim kapłanom całkowitą prawną bezkarność, zamiast tworzyć pozory jakiejś równości wobec prawa?


Można powiedzieć: No dobrze, Polska jest krajem w 95 procentach katolickim, tak wielkiej większości nie przewalczymy, to jest nie do przeskoczenia, pogódźmy się z tym wszystkim. Ale już od dawna mądrzy ludzie mówią, że żadnej takiej większości nie ma. Istnieje ona tylko w oficjalnych statystykach, w których każdy, kto został ochrzczony w Kościele katolickim, jest rejestrowany jako katolik. W katolickie zabobony, niechrześcijańskie i nieludzkie, wierzy jakieś 20–30 procent Polaków. Pozostali mają swoje poglądy nie tylko na antykoncepcję i seks przedmałżeński, ale nawet na niebo, piekło i reinkarnację. Jeśli uważają się za katolików, to tylko w jakiś mglisty, niezobowiązujący sposób, przeważnie dlatego, że nikt im nie wskazał odpowiadającej im alternatywy (jako alternatywę znają przeważnie tylko ateizm, a ateistami być nie chcą). A mimo to z krzywym uśmiechem znoszą dominację rydzykowo-gowinowych fanatyków. Dlaczego? No bo to jest nie do przeskoczenia, no bo takiej większości nie pokonasz, no bo przecież Polska jest krajem w 95 procentach katolickim… I błędne koło się zamyka.


Żeby przerwać to błędne koło, należałoby ujawnić prawdziwą liczbę prawdziwych katolików w naszym kraju. Wtedy okazałoby się, że dwie trzecie rzekomych katolików to, że tak powiem, zmęczeni postkatolicy. I że ta zmęczona większość dała się przygnieść agresywnej mniejszości, która bezzasadnie zalicza postkatolików do katolików, nadymając w ten sposób fikcyjną większość. Jakimś sposobem na ujawnienie prawdziwej liczby katolików w Polsce byłby podatek kościelny, dlatego Kościół katolicki tak się przed nim broni. Ruch apostazyjny proponuje inny sposób: niech ludzie, którzy de facto nie są katolikami, wypiszą się z tego Kościoła. Jest to jednak sposób wyjątkowo żmudny i powolny, bo parafie robią wszystko, żeby utrudnić apostatom odejście. Mnie przyszedł do głowy inny pomysł.


Dawno, dawno temu, w starożytnym Rzymie, pewien senator zaproponował, żeby niewolnicy obowiązkowo odróżniali się od ludzi wolnych specjalnym strojem. Inny, trochę bardziej inteligentny senator odpowiedział: „Nie, bo się policzą”. Zniewoleni przez obcą nam religię, policzmy się. Proponuję, żeby każdy, kto nie wierzy w katolickie zabobony – nieważne, czy to ateista, czy protestant, czy buddysta czy też zmęczony postkatolik – nosił na piersi mały dyskretny znaczek. Jaki symbol czy też napis powinien się znaleźć na tym znaczku, to już kwestia do dyskusji (pierwsza rzecz, która mi przychodzi do głowy, to oczywisty skrót NK). Jeżeli ten felieton czytają jacyś prywatni przedsiębiorcy, to radzę im zainteresować się tym tematem, bo można zrobić interes życia: sprzedaż takich gadżetów dla dwóch trzecich populacji kraju! Torby NK, koszulki NK, woda kolońska NK (jakie piękne hasła reklamowe mogłyby powstawać: „Nie cuchnę kruchtą” albo „Kadzidło to to nie jest”).


Ale mówiąc poważnie (a w każdym razie poważniej): taka akcja miałaby sens tylko wtedy, gdybyśmy naraz – na przykład jednego umówionego dnia o tej samej godzinie – wzięli w niej udział wszyscy (wszyscy niewierzący w papieski bullshit). Wtedy żaden narodowo-katolicki kibol nie odważyłby się szarpać człowieka w autobusie za ten znaczek, bo taki sam znaczek miałoby dwie trzecie pasażerów. Wtedy moglibyśmy się policzyć.


Oczywiście, znając Polaków, taka wielka zbiorowa akcja wydaje się nieprawdopodobna. Polska jest krajem odważnych żołnierzy i cywilnych tchórzy, jak to ktoś kiedyś powiedział. Ale może w końcu coś w Polakach pęknie? Jeszcze kilka afer, jeszcze kilka skandali, może jakaś wiadomość o kanibalizmie czy nekrofilii wśród księży, no bo tego jeszcze nie było (dla ścisłości: nie było tego w Polsce, ale jak w latach 90. podała „La Repubblica”, w pewnym miasteczku na Sycylii mnisi schodzili do katakumb swojego klasztoru, gwałcili znajdujące się tam wysuszone stuletnie trupy i na domiar złego robili to do spółki z miejscowym radnym; gwoli prawdy przyznaję – choć niechętnie to robię – że był to radny lewicowy).


Może też się zdarzyć, że trend do wizualnego zaznaczenia własnej odrębności udzieli się drugiej stronie. Fanatycy lubią się wyróżniać, często nawet wtedy, gdy jest to wbrew ich taktycznym interesom. Jest więc możliwe, że katolicy, jakkolwiek byłoby to dla nich niekorzystne, sami się od nas wyraźnie oddzielą, nie tylko symbolicznie, ale wręcz przestrzennie. O pierwszych przejawach takiej tendencji donosi „Polityka”: pewien deweloper zaczyna budować oddzielne osiedla dla katolików. Spodziewam się, że zgodnie z modą ostatnich dwóch dekad, będą to osiedla strzeżone, otoczone płotem. 


www.tomaszpiatek.pl

 

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Piątek
Tomasz Piątek
Pisarz, felietonista
Pisarz, felietonista. Ukończył lingwistykę na Universita’ degli Studi di Milano. Pracował w „Polityce”, RMF FM, „La Stampa”, Inforadiu, Radiostacji. Publikował w miesięczniku „Film” i w „Życiu Warszawy”. Autor wielu powieści. Nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się jego książka "Antypapież" (2011) i "Podręcznik dla klasy pierwszej" (2011).
Zamknij