Tyle jest pięknych tematów. Na przykład łzy Breivika, który wzruszył się swoim własnym propagandowym filmem, kiedy wyświetlili mu go w sądzie. Ja też tak kiedyś płakałem nad własnymi książkami, ale nie byłem wtedy trzeźwy. Breivik też prawdopodobnie nie jest. On ma w mózgu mały gruczoł, który nieustannie produkuje pewien hormon. Nazwijmy go pisiną, bo to ten sam, który znajdziemy w mózgach PiS-owców, kiboli i tych faszystowskich dziarskich chłopców, którzy w Białymstoku uczcili Wielkanoc zamordowaniem 24-latka za lewicowość. Ciekawe, że media, które potrafiły przez dwa tygodnie rozprawiać o mitycznym kastecie w siedzibie Krytyki Politycznej, teraz tak gładko przeszły do porządku dziennego nad Białostocką Krwawą Wielkanocą. Z innych zaległych tematów uwagi domaga się minister Gowin, który uznał, że bicie kobiet jest wartością chrześcijańską. Od takich chrześcijan uchowaj nas, Panie. O zainteresowanie proszą też dwie kopalnie, których kierownictwo z chciwości podjęło nielegalną eksploatację złóż węgla w Bytomiu i doprowadziło do zawalenia się połowy miasta. Greed is good, zaprawdę. Ten temat łatwo można byłoby połączyć ze sprawą trującego suszu jajecznego, którym karmili nas producenci żywności. Ja chciałem jednak zwrócić uwagę na zagadnienie bardziej ogólne, które jednak dotyka każdego z nas osobiście. Chciałbym ustalić, ile pieniędzy w ciągu ostatnich paru lat nam odebrano poprzez szaleńczy wzrost cen.
Nie mam dostępu do oficjalnych statystyk i nie wiem, czy można im wierzyć. Pamiętam jednak, że kiedy robiliśmy z Hanią zakupy w hipermarkecie jeszcze trzy-cztery lata temu, to musiały być one naprawdę duże, żeby cena wózka wypełnionego towarami przekroczyła dwieście pięćdziesiąt złotych. Teraz przy zupełnie normalnych zakupach ta cena przekracza złotych czterysta. A kiedy zrobiliśmy zakupy na święta, zapłaciliśmy sześćset. Inny przykład: firma medyczna na warszawskim Natolinie. Założona osiem lat temu – i osiem lat temu wizyta kosztowała czterdzieści złotych. Teraz kosztuje złotych sto dwadzieścia. Rozumiem, że zaraz po założeniu ceny były promocyjne, trochę zaniżone, potem medycy musieli je podnieść, ale trzykrotny wzrost w ciągu ośmiu lat?
A pensje nie wzrosły. Raczej słyszę o tym, że maleją (bo kryzys) albo że przepycha się ludzi z etatów na śmieciówki (bo kryzys). Gdzie w tej sytuacji są statystycy? Dlaczego nie biją na alarm, dlaczego nie krzyczą o nadzwyczajnym zubożeniu polskiego społeczeństwa, dlaczego nie słychać ich w mediach? Wobec tego jakoś przestaję wierzyć statystykom, chociaż może to bardziej wina mediów (tym nie wierzę już od dawna).
Pytam: gdzie są statystycy, kiedy powinienem zapytać: gdzie są robotnicy? Gdzie są ci pracownicy, którzy za czasów komunizmu przy o wiele niższych podwyżkach potrafili zatrzymać masowymi strajkami całą Polskę? No tak, mówię sobie po chwili namysłu, oni są na głodowej emeryturze, albo już nie żyją, a ich nielicznych kontynuatorów wyśmiewa się i tępi za roszczeniowość. Ich dzieciom wpojono inną zasadę: że każdy ma się starać wyszarpać dla siebie najwięcej, ile się da – walka o podniesienie poziomu życia jest pochwalana, dopóki jest to walka indywidualna. W absurdalny natomiast sposób potępia się ją, gdy staje się zbiorowa.
Poza tym, podwyżki cen w czasach komunizmu tylko w ograniczonym zakresie przybierały ukrytą, stopniową postać. Przeważnie były jawne i skokowe. Teraz jesteśmy oskubywani stopniowo, metodycznie i systematycznie, piórko po piórku. Łatwiej się zmobilizować, kiedy wszystkie ceny zostają podniesione nagle, z dnia na dzień. Kiedy co tydzień drożeje inny drobiazg, nie buntujemy się, bo nie będziemy się przecież buntować o drobiazg – a równocześnie niepostrzeżenie przyzwyczajamy się do tego, że wszystko nieustannie drożeje. Czasem tylko, gdy patrzymy na rachunek w supermarkecie, podskakujemy z zaskoczenia. Ale na podskoku się kończy. Jak już mówiłem, liczymy, że dotrzymamy kroku cenom karierą – liczymy, że indywidualnie będziemy zarabiać coraz więcej, żeby realnie zarabiać wciąż tyle samo. Przeważnie jest to nadzieja złudna, bo tylko nieliczni robią takie kariery.
Kto jest winien? Międzynarodowa koniunktura? Wysokie ceny paliw, nakręcane przez globalną spekulację? One zapewne się do tego wszystkiego przyczyniają. Ile byłaby tańsza każda baryłka paliwa, gdyby przed użyciem nie musiała być dziewięćdziesiąt razy sprzedana z zyskiem? Oczywiście upraszczam, wiem, że nie zawsze ta sprzedaż odbywa się z zyskiem, ale nikt mi nie wmówi, że w skali makro nie winduje to ceny. Innym czynnikiem jest globalny kryzys. Polski rynek wciąż się rozwija i różne znane mi firmy sieciowe mające swe oddziały w Polsce ciągną z tego rynku ile się da, żeby łatać dziury w budżecie związane z brakiem koniunktury na innych, kryzysowych rynkach. Nie widzę powodu, dlaczego nie miałyby tak robić i supermarkety. Proszę mi tylko nie mówić, że każdy, kto nieuczciwie podniósłby ceny, przegrałby z konkurencją! Pracuję w biznesie marketingowym już od kilkunastu lat i zdążyłem się przekonać, że tylko dziesięć procent handlu to konkurencja, a dziewięćdziesiąt procent to cicha zmowa cenowa. Gracze dzielą się tortem, czasem się tylko trochę posuną albo pogryzą, czasem wybuchają małe wojenki, a potem znowu następuje spokój. Kiedy wszyscy handlowcy mają pretekst do podwyżek, wtedy wszyscy solidarnie podwyższają. Kiedy spekulacyjny wzrost cen paliwa wymagałby podwyżki cen o dziesięć procent, oni podwyższają więcej, jedni o dwadzieścia, drudzy o trzydzieści procent, a na wszelkie pretensje odpowiadają przytaczając swój pretekst: wysokie ceny paliwa. Zarabiają w ten sposób na drożyźnie i bez wyrzutów sumienia wykorzystują do tego każdą okazję, nie tylko zresztą w Polsce. Moi włoscy korespondenci opowiedzieli mi dokładnie, jak to było we Włoszech, kiedy wprowadzono tam euro. Tamtejsi handlowcy zgodnie zastosowali oszukańczy przelicznik, przez który wszystko zdrożało dwukrotnie – wiedzieli, że w zamieszaniu związanym ze wprowadzeniem nowej waluty i przeliczaniem starych pieniędzy na nowe ludzie nie będą mieli szansy się połapać.
Taka jest natura handlu w późnym kapitalizmie. Niektóre firmy sprzedają taniej, ale to nie znaczy, że konkurują z tymi, które sprzedają drożej i że poprzez niskie ceny mogą z nimi wygrać. To znaczy tylko tyle, że upozycjonowały się na niższej półce i obsługują inny segment rynku. Konkurencja hamuje wzrost cen w minimalnym stopniu, jeśli w ogóle jeszcze ma jakieś znaczenie. Konkurencja is dead. Greed is good, a konkurencja is dead.
Co można zrobić? PSL miał kiedyś propozycję, żeby handlowiec obowiązkowo umieszczał na produkcie jego cenę u producenta. Ale nie wiem, czy to wystarczy. Ludzie przestali się buntować na widok metki, więc czy będą się buntować na widok dopisku na metce?
Wszelkie propozycje bardziej zdecydowanej walki z kapitalistycznymi nadużyciami handlu wiązałoby się z czymś, co jest traktowane jako świętokradztwo wobec bałwana naszych czasów. Z próbami ograniczenia (rzekomej zresztą) Wolności Rynku. Nie bez powodu piszę „rzekomej”. Pozwalamy ją ograniczać korporacyjnym oligopolom w interesie wielkich firm. Dlaczego nie mielibyśmy jej ograniczyć w interesie zwykłych ludzi?