Wsparcie Wspieraj Wydawnictwo Wydawnictwo Dziennik Profil Zaloguj się

Progresywny natalizm odpowiedzią na prawicową panikę demograficzną?

Jak miałaby wyglądać lewicowa polityka natalistyczna? Składałyby się na nią
takie programy, jak bonusy rodzinne – ulgi podatkowe na dzieci, świadczenia
pieniężne, polityka mieszkaniowa pozwalająca młodym na uzyskanie własnego kąta, bezpłatna opieka przedszkolna. Do tego urlopy ojcowskie i inne instytucje włączające ojców w proces wychowania dzieci.

ObserwujObserwujesz

W marcu tego roku, w trakcie amerykańskiego miesiąca kobiet, Donald Trump powiedział z dumą, że zostanie zapamiętany jako „prezydent od zapładniania” (fertilization president), odnosząc się do swojego wsparcia dla procedury in vitro i innych polityk sprzyjających dzietności. J. D. Vance w swojej pierwszej wypowiedzi jako wiceprezydent zadeklarował, że chce, by w Stanach rodziło się więcej dzieci.

Na Węgrzech Viktor Orbán od dawna przedstawia pronatalistyczną politykę jako kluczową dla swojego projektu, a na organizowane przez węgierskiego premiera regularnie co dwa lata – od 2015 roku – szczyty demograficzne w Budapeszcie zjeżdżają się kluczowe postaci prawicowej międzynarodówki. W Polsce prezydent Nawrocki powołał Radę Rodziny i Demografii, która ma zająć się przyczynami niskiej dzietności w Polsce i pracować nad propozycjami polityk mających ją poprawić.

Czytaj także Najszczęśliwsze są bezdzietne singielki! Media podchwytują, a co na to nauka? Patrycja Wieczorkiewicz

Na całym świecie prawica, zwłaszcza ta radykalna i radykalizująca się, bierze na sztandar demografię i spadające wskaźniki dzietności. Dyskurs krążący wokół tych tematów obecny jest nie tylko w przekazach czołowych politycznych aktorów, ale też wśród komentariatu w mediach społecznościowych. Zresztą we współczesnej polityce retoryka liderów politycznych i tego, co obecne jest w sieciach społecznościowych, nawzajem się inspirują i umacniają. Raport European Observatory for Online Hate pokazał, że między wrześniem 2024 roku a marcem 2025 liczba postów w monitorowanych mediach społecznościowych używających pojęcia „współczynnik dzietności” (total fertility rate, TFI) dosłownie eksplodowała – co może mieć związek z tym, jaką rolę ten temat odegrał choćby w kampanii Trumpa, zwłaszcza w retoryce jego kandydata na wiceprezydenta. Jak strona lewicowo-progresywna powinna się odnieść do tego zjawiska?

Demograficzny backlash

Z pewnością nie może nie zauważać, że prawicowy dyskurs o demografii, choć odnosi się do realnego zjawiska spadającego współczynnika dzietności obserwowalnego na całym świecie, utrzymany jest w tonie paniki moralnej. Demografia przedstawiana jest jako egzystencjalny kryzys zachodnich społeczeństw, wymagający nadzwyczajnej mobilizacji i nadzwyczajnych środków. Ten ton widoczny jest zwłaszcza w aktywności na X Elona Muska, który od lat przekonuje, że jeśli nie odwrócimy negatywnych trendów demograficznych, to cywilizacji grozi zagłada.

Lęk o demografię łączy się często z nacjonalistycznymi, jeśli nie wprost rasistowskimi tonami. Prawicowemu natalizmowi towarzyszy najczęściej niechęć do migracji – jak pokazuje choćby wspomniany raport Observatory for Online Hate konta w alarmistycznym tonie piszące o spadającej liczbie urodzeń straszą jednocześnie „zalewającą” kraje zachodnie migracją z krajów globalnego Południa, zagrażającej cywilizacyjnej tożsamości Zachodu. Albo rdzenni mieszkańcy Zachodu zaczną mieć więcej dzieci, albo czeka ich „wielkie zastąpienie” przez migrację z Afryki i krajów islamu –tak można podsumować dyskurs coraz większej części prawicy.

Podobny sposób myślenia, do niedawna mieszczący się na marginesie publicznej debaty, coraz bardziej przenika do jej centrum. Nowa amerykańska Strategia Bezpieczeństwa Narodowego z jednej strony przestrzega Europę przed „cywilizacyjnym wymazaniem” spowodowanym przez połączenie słabej demografii i wysokiego poziomu migracji, z drugiej wskazuje „zwiększenie liczby silnych, tradycyjnych rodzin wychowujących zdrowe dzieci” jako jeden z celów polityki wewnętrznej administracji.

Panice wokół demografii towarzyszy agresja wymierzona w zjawiska, które prawica obwinia o spadające wskaźniki dzietności. Głównie są to liberalizm kulturowy – rzekomo podważający instytucje i kulturowe wzory umożliwiające tworzenie stabilnych, nastawionych na prokreację rodzin – oraz feminizm i ogólnie prawa kobiet. To bowiem kobiety są najczęściej obwiniane w prawicowym dyskursie o „demograficzne załamanie”. Bo zamiast skupiać się na roli matki, wybierają Netflixa, „psiecko”, podróże, seksualną rozwiązłość, karierę czy edukację.

Czytaj także Nie ma bomby demograficznej. Jest eksplozja luksusowej konsumpcji Beniamino Callegari i Per Espen Stoknes

W trakcie zeszłorocznej amerykańskiej kampanii wyborczej wypłynął stary, pochodzący z 2021 roku wywiad z Vancem, w którym stwierdził, że kobiety skupiające się na karierze i odkładające z tego powodu decyzję o macierzyństwie lub w ogóle rezygnujące z potomstwa „skazują się na nieszczęście”. Jarosław Kaczyński pomstował na kobiety, które nie mają dzieci, bo „dają w szyję”, a Przemysław Czarnek grzmiał podczas jednego ze swoich wystąpień: „Kariera w pierwszej kolejności, a później może dziecko. Prowadzi to do konsekwencji tragicznych. Pierwsze dziecko rodzi się nie w wieku 20-25 lat, tylko w wieku 30 lat. Jak się pierwsze dziecko rodzi w wieku 30 lat, to ile tych dzieci można urodzić?”

Na amerykańskiej prawicy – na razie w dyskusjach online – pojawiają się nawet głosy, że demografia wymaga cofnięcia praw kobiet, w tym praw wyborczych. To oczywiście ciągle marginalny pogląd, ale propozycje ograniczające prawa kobiet w imię ratowania demografii trafiają do głównego nurtu polityki. Jednym z najbardziej istotnych skutków pierwszej kadencji Trumpa były nominacje sędziów, którzy w Sądzie Najwyższym stworzyli większość zdolną odwrócić w 2022 roku wyrok uznający prawo do aborcji za konstytucyjne prawo Amerykanek. Ruch anty-choice w Stanach opierał się głównie na religijnych argumentach, ale te demograficzne także odgrywały istotną rolę. Wracały w wielu stanach, które po tym, gdy umożliwił to wyrok z 2022 roku, zaczęły debaty nad ograniczeniem praw reprodukcyjnych swoich mieszkanek.

Jak w zeszłym rok donosił portal Vox, kolejnym celem religijnej prawicy staje się instytucja rozwodu bez orzekania o winie. Prawica od lat obwinia ją o rozpad amerykańskiej rodziny i towarzyszącą temu demograficzną zapaść. Pod koniec zeszłego roku Hertitage Foundation, jeden z najbardziej wpływowych i szacownych konserwatywnych think tanków w Stanach, opublikował raport obwiniający o niskie wskaźniki dzietności sekularyzację oraz zbyt długą edukację młodych ludzi, w wyniku której coraz później decydują się na pierwsze dziecko. Recepta? Wsparcie dla religijnej edukacji wychowującej młodych ludzi w duchu sprzyjających prokreacji wartości oraz wycofanie wsparcia państwa dla wyższej edukacji, tak by młodzi ludzie, zamiast „tracić czas” na często niepotrzebne im – jak przekonuje raport – studia, jak najszybciej weszli na rynek pracy i podjęli decyzję o dziecku. Raport proponuje więc wycofanie federalnego wsparcia dla kredytów studenckich oraz obietnic anulowania długów zaciągniętych na edukację wyższą. A także by w takich obszarach, jak służba cywilna czy edukacja, zrezygnować z wymogu posiadania dyplomu uczelni wyższej.

Nietrudno zgadnąć, że raport milcząco zakłada, że te środki ograniczą głównie edukacyjne szanse kobiet, które zamiast „tracić czas” na studiach po ogólniaku pójdą pracować np. jako nauczycielki albo urzędniczki i że dzięki temu szybciej zostaną matkami i urodzą więcej dzieci. Raport odbija myślenie coraz powszechniejsze na prawicy nie tylko w Stanach: emancypacja kobiet zaszła tak daleko, że zagraża to przetrwaniu zachodnich narodów; kryzys demograficzny jest tak dotkliwy, że aby go cofnąć można użyć władzy państwa i realnie ograniczyć autonomię kobiet, zmuszając je do prokreacji – np. ograniczając im dostęp do innych życiowych ról niż matka.

To tylko panika?

W reakcji na to wszystko duża część lewicy odrzuca natalizm jako skrajnie prawicowy dyskurs, postrzegając go jako zagrożenie dla praw kobiet i mniejszości, oparty w dodatku głównie o panikę moralną. I faktycznie, nosi on wiele cech paniki. Pokazuje to opublikowany niedawno na łamach „Foreign Policy” artykuł Low Fertility Fallacy autorstwa norwesko-amerykańskiego eksperta od demografii Vegarda Skirbekka oraz psycholożki Catherine Bowen. Wskazują oni, że szczególnym paradoksem jest to, że panika wokół demografii ze wszystkich krajów zachodnich wydaje się najsilniejsza akurat w Stanach, państwie z TFI na poziomie 1,61 – niższym od wskaźnika 2,1, gwarantującego utrzymanie rozmiarów populacji, ale jednym z najwyższych wśród państw OECD, gdzie średnia wynosi 1,41. Stany, kraj tradycyjnie budowany przez migrację i mający wielkie sukcesy w jej asymilacji, ma przy tym wyjątkową łatwość uzupełniania własnej populacji przez migrację.

Czytaj także Kolejny piątek w samotności a sprawa państwowego Tindera Patrycja Wieczorkiewicz

Jak wskazują dalej autorzy, TFI jest tylko pewną prognozą, pokazującą, jak wyglądają perspektywy demograficzne na podstawie tego, ile dzieci kobiety mają obecnie. To, czy się one faktycznie sprawdzą, okaże się, gdy kobiety dziś wchodzące w wiek reprodukcyjny będą pomału z niego wychodzić, czyli gdy osiągną mniej więcej 45-50 lat. Niskie wskaźniki TFI mogą na razie oznaczać tylko tyle, że kobiety będą miały dzieci później, a nie że nie będą miały ich wcale albo mniej niż pokolenie ich matek. Amerykanki urodzone w 1976 roku miały ostatecznie średnio 2,2 dzieci do momentu, gdy osiągnęły 45 lat, więcej niż kobiety urodzone w 1959 roku – ta liczba w ich wypadku wynosiła 2.

Skirbekk i Bowen odnoszą się też do argumentów przestrzegających przed potencjalnie katastrofalnymi gospodarczymi i społecznymi skutkami spadku liczby urodzeń. Zmniejszająca się populacja może bowiem oznaczać zatrzymanie dynamiki wzrostu gospodarczego i kurczenie się bazy podatkowo-składkowej. Starzenie się społeczeństwa stwarza ryzyko scenariusza, w którym niewielka pracująca populacja musi troszczyć się o znacznie liczniejszą populację seniorów. Starsze demokracje stają się zależne od głosów seniorów, a więc bardziej konserwatywne, niechętne ryzyku, zmianie i innowacji. Im mniej ludzi, tym mniejszy intelektualny i kulturalny ferment i tym trudniej o przełomowe innowacje.

Autorzy nie negują tych problemów, ale argumentują, że zaradzić im może rosnąca produktywność związana z postępem technologicznym i rozwój takich technologii jak AI, przyspieszających innowację – co jest dość idealistyczną i optymistyczną wizją tej technologii. Wskazują też, że dzięki odpowiednim politykom zdrowotnym i postępowi medycznemu coraz więcej seniorów może prowadzić samodzielne życie i dłużej pozostawać zawodowo aktywnymi.

Jednocześnie te wszystkie argumenty mają sens w przypadku najbogatszych społeczeństw, których TFI, choć niższy od 2,1, jest na tyle wysoki, że pozwala na kontrolowane, powolne kurczenie się populacji. Gdy spada on w okolice liczby 1 – jak w Polsce, gdzie wynosi 1,12 – albo nawet poniżej niej, jak w Korei, sprawa staje się znacznie trudniejsza.

Lewicowy natalizm?

Pojawiają się też głosy wzywające, by nie oddawać demografii i natalizmu radykalizującej się prawicy i żeby lewica sformułowała swój natalistyczny przekaz. W amerykańskiej debacie podobne głosy przedstawili niedawno David Calnitsky w „Jacobinie”, Elliot Haspell w „The New Republic” i chrześcijańsko-lewicowa autorka Elizabeth Breuning w „The Atlantic”. Te głosy wychodzą z założenia, że choć z jednej strony amerykańska lewica powinna chronić prawa ludzi do wyboru życia bez dzieci – w tym zwłaszcza praw kobiet do edukacji, niezależności ekonomicznej czy praw reprodukcyjnych – to jednocześnie powinna wspierać takie polityki, które umożliwiają posiadanie dzieci wszystkim tym, którzy tego pragną, ale nie podejmują takich decyzji np. z przyczyn ekonomicznych.

„Lewicowi nataliści” powołują się na badania sugerujące, że choć liczba dzieci w krajach Zachodu spada, to ludzie wciąż deklarują, że chcieliby mieć więcej potomstwa. Lewicowa polityka rodzinna miałaby im to umożliwić. „Idea, że powinniśmy wspierać ludzi, by mogli mieć tak wiele dzieci, jak chcą, jest pronatalistyczna, a przy tym – można argumentować – także profeministyczna, w tym sensie, iż pozwala kobietom realizować swój plan na życie” – przekonuje Breuning.

Czytaj także Wyścig demograficzny lub wojna o łona. Rzeczywiste podstawy konfliktu Izraela z Palestyną Paweł Jędral

Jak miałaby wyglądać taka lewicowa polityka natalistyczna? Składałyby się na nią takie programy, jak bonusy rodzinne – ulgi podatkowe na dzieci, świadczenia pieniężne w typie naszego 800 plus, polityka mieszkaniowa pozwalająca młodym ludziom na uzyskanie własnego domu w przystępnej cenie, bezpłatna opieka przedszkolna. Do tego urlopy ojcowskie i inne instytucje włączające ojców w proces wychowania dzieci.

Lewicowy natalizm zwraca bowiem uwagę, powołując się na artykuł laureatki ekonomicznego Nobla Claudii Goldin, że najwyższy spadek dzietności nastąpił w tych państwach, które najszybciej doświadczyły spektakularnego wzrostu zamożności, ale modernizacji gospodarczej i technologicznej nie do końca towarzyszyła kulturowa. Wzorce kulturowe, zwłaszcza związane z oczekiwaniami wobec kobiet i podziałem obowiązków domowych, pozostają w nich głęboko archaiczne i patriarchalne. W reakcji na to młode kobiety, cieszące się ekonomiczną niezależnością rezygnują z dzieci częściej niż kobiety w państwach, gdzie dominujący model relacji jest bardziej partnerski.

Wśród „lewicowych natalistów” pojawiają się też głosy wskazujące na „kryzys samotności” i zastanawiające się nad tym, jak sensowne polityki mogłyby mu zaradzić: np. przez regulację mediów społecznościowych, promowanie dbania o zdrowie psychiczne czy tworzenie przestrzeni, w których samotni ludzie mieliby się szanse spotkać.

Czy to zadziała?

Jeśli celem miałoby być podniesienie TFI zachodnich społeczeństw powyżej 2,1, to najpewniej go nie osiągniemy. Dziś żadne państwo OECD poza Izraelem nie jest w stanie przekroczyć tego wskaźnika. Niższy mają najbardziej konserwatywne i najbardziej progresywne najbogatsze państwa, zarówno te prowadzące najbardziej, jak i najmniej prospołeczną politykę.

Czytaj także Śmierć „zbędnych” Rosjan, ukraińska demografia i sztuczna ryba z Białorusi Paulina Siegień

Z osiągnięciem wskaźnika TFI na poziomie 2,1 nie radzą sobie ani postrzegana jako bardzo prorodzinny kraj Francja (1,66), ani wzorcowe skandynawskie socjaldemokracje, ani stawiające na prawicowy pronatalizm Węgry (1,51). Ten ostatni przykład jest szczególnie wymowny: Węgry na różnego rodzaju inicjatywy pronatalistyczne przeznaczały w ostatnich latach ok. 5 proc. (!) swojego PKB. Nie pozostało to bez efektów: w 2011 roku węgierskie TFI wynosiło zaledwie 1,23, dziś wzrosło do 1,51. Nie udało się jednak osiągnąć wymarzonego celu 2,1, a w trakcie rządów Orbána populacja Węgier zmniejszała się znacząco – w 2014 roku wynosiła 9,7 miliona osób, obecnie 9,3 miliona. Istotnym czynnikiem jest tu migracja – młodzi, zwłaszcza najlepiej wykształceni, opuszczają „prorodzinne Węgry”, bo mimo zasiłków dla rodzin reakcyjna kleptokracja nie jest dla nich atrakcyjnym miejscem do życia.

Także w Polsce przyjęcie wszystkich rozwiązań, które lewica przedstawia jako barierę dla posiadania dzieci – np. realnie progresywnej polityki mieszkaniowej – najpewniej nie zwiększy dzietności nawet w okolice 2,1. Warto je przyjąć, bo wszystkie polityki ułatwiające ludziom, którzy tego chcą, posiadanie dzieci, tworzą społeczne dobro, niezależnie od swoich efektów demograficznych. Jednocześnie lewica nie powinna ulegać językowi prawicowej paniki demograficznej i udawać, że uda się nam uciec od dyskusji o migracji.

Komentarze

Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.

Zaloguj się, aby skomentować
0 komentarzy
Komentarze w treści
Zobacz wszystkie