Benjamin Netanjahu przekonał zachodnich przywódców, że do zwalczania terroryzmu wystarczy naga siła. Po 11 września 2001 roku Zachód próbował wszystkiego, do czego Netanjahu od 40 lat namawia: wzmocnienia obronności, użycia przytłaczającej siły, zawieszenia praw i swobód obywatelskich. Na końcu tej drogi jest ludobójstwo.
Reakcje Zachodu na ataki Hamasu z 7 października 2023 roku brzmią znajomo. Publicyści trafnie porównują to wydarzenie do przeżyć Amerykanów z 11 września 2001 roku – ale podobieństwa są inne, niż im się wydaje. Bez wątpienia oba akty agresji wytworzyły atmosferę, w której z debaty publicznej zupełnie wyparowała racjonalność, a zastąpiły ją w najlepszym przypadku emocje, a w najgorszym histeria i szukanie kozła ofiarnego.
Wielu obserwatorów za wydarzenia z 7 października wini Benjamina Netanjahu i jego rząd. Krytyka dotyczy jednak przede wszystkim paradygmatu bezpieczeństwa narodowego – na przykład faktu, że oddziały izraelskie stacjonowały głównie na Zachodnim Brzegu Jordanu, by chronić osadników, zamiast strzec granicy ze Strefą Gazy.
czytaj także
Ta narracja nie obejmuje wielu istotnych problemów. Wydarzyło się przecież coś więcej niż klęska obronności – to intelektualny upadek całej doktryny antyterroryzmu, mającej wieloletnią historię i konsekwentnie bronionej przez Netanjahu w toku jego politycznej kariery.
Długoletnia obsesja walki z terroryzmem
W 1986 roku Netanjahu ze współautorami (w tym izraelskimi generałami i orientalistą Bernardem Lewisem) wydał książkę pod tytułem Terrorism. How the West can win (Terroryzm. Jak Zachód może wygrać). W niej przedstawił swoje rozumienie terroryzmu i metodę jego zwalczania.
Książkę podobno dobrze przyjął ówczesny prezydent USA Ronald Reagan, który miał „polecić ją każdemu wysokiemu urzędnikowi swojej administracji i powoływać się na jej wpływ, uzasadniając bezprawne finansowanie nikaraguańskich Contras”. Prawie 40 lat później triumf nad terroryzmem jakoś nie nadchodzi.
Za pierwszą publikacją poszła druga, w 1995 roku, pod właściwie tym samym tytułem – Fighting Terrorism: How Democracies Can Defeat Domestic and International Terrorists (Walka z terroryzmem: Jak demokracje mogą pokonać terrorystów w kraju i za granicą) – roztaczająca dokładnie tę samą wizję. W zakończeniu pierwszej książki obecny premier Izraela zamieścił ten znaczący passus:
„Praprzyczyną terroryzmu jest ujarzmiona przemoc. Można ją wywieść od poglądu, że niektóre cele ideologiczne i religijne uzasadniają zrzucenie moralnych zahamowań, a nawet go wymagają. W tym kontekście obserwacja, że praprzyczyną terroryzmu są terroryści, staje się czymś więcej niż tautologią”.
Według tej definicji terroryzm ma charakter esencjonalny. Nie da się go pojąć, on po prostu istnieje. Niektórzy ludzie są przemocowi, bo są, i nie ma innego wytłumaczenia. Nie ma też sensu kontekstualizacja, refleksja, niuans. A jedyną stosowną odpowiedź można dać z punktu widzenia obronności i wojskowości.
W domyśle taka interpretacja traktuje wszystkie zbrojne grupy tak samo, nawet jeśli zasadniczo się różnią. Organizacje tak odrębne, jak Hamas, Hezbollah, Państwo Islamskie, Al-Kaida, Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii i Partia Pracujących Kurdystanu, można więc wrzucić do jednego worka.
W jadowitej recenzji tej publikacji Edward Said stwierdził, iż „cała książka niestety opiera się na przesłance, że zachodnie demokracje i przywódcy są naiwni, miękcy i głupi, a jedynym lekiem na to schorzenie jest porzucenie »zachodniej« esencji i przyjęcie postawy brutalnej, twardej i bezwzględnej”.
Był zbrodniarzem nieznającym litości. Donald Rumsfeld zmarł nie tam, gdzie powinien
czytaj także
Said zwrócił również uwagę na jeden kluczowy rezultat skupienia książki Netanjahu na ludności arabskiej, szczególnie muzułmańskiej, legitymizujący masowe użycie przemocy: „Kto wykaże, że Libijczycy, muzułmanie, Palestyńczycy i Arabowie w ogóle nie widzą innych realiów niż te, które tautologicznie potwierdzają ich terrorystyczną istotę jako Libijczyków, muzułmanów, Palestyńczyków i Arabów, będzie mógł stale atakować ich i ich »terrorystyczne« państwa, nie kwestionując własnego zachowania”. Słowa Saida pozostają wysoce aktualne w stosunku do dzisiejszej sytuacji w Gazie.
Punkt zwrotny: 11 września
Po 11 września 2001 roku wizja Netanjahu odniosła ideologiczny triumf. Nadeszła koniunktura na „zderzenie cywilizacji” między Zachodem (czyli „światem wolnym”) z jednej strony a „barbarzyńcami” z drugiej; na wojnę przeciwko „osi zła”, na antyterrorystyczne ustawy ograniczające swobody obywatelskie, na nielegalną wojnę w Iraku bez legitymizacji ONZ oraz na marginalizację żądań Palestyńczyków i Palestynek.
W wystąpieniu przed komisją Kongresu Stanów Zjednoczonych we wrześniu 2002 roku Netanjahu wymienił grupę krajów, które jego zdaniem powinny zostać zbombardowane, a ich reżimy obalone. Były to Irak, Iran i Libia. Na dwa z nich (Irak i Libię) rzeczywiście zaczęły spadać bomby, czego następstwa odczuwane są do dziś.
Wojna z terrorem i władza, która tworzy własną rzeczywistość
czytaj także
Nawet jeśli nie udało mu się do tej listy dodać Iranu, Netanjahu dzięki Donaldowi Trumpowi zdołał w końcu naruszyć porozumienie nuklearne podpisane z Teheranem. Mówiąc natomiast o Iraku, Netanjahu obiecywał Kongresowi: „Jeśli wyeliminujecie reżim Saddama, gwarantuję, że będzie miało to ogromne pozytywne następstwa w regionie”. Znając dziś konsekwencje wojny w Iraku, trzeba przyznać, że było to obiektywnie jedno z najbardziej kompromitujących stwierdzeń, jakie kiedykolwiek w dziejach polityki wypowiedział przywódca.
Polityka prowadzona przez George’a W. Busha i neokonserwatystów po 11 września 2001 roku głęboko zmieniła świat. Na gorsze. Wojny najeźdźcze z Afganistanem i Irakiem były polityczną, militarną, strategiczną i humanitarną katastrofą. Z wojny w Iraku zrodziło się Państwo Islamskie i jego okropności, zarówno w świecie arabskim, jak i Europie. A „terroryzm” wciąż nie został pokonany – przeciwnie.
Od inwazji do państwa upadłego: demokracja nie przysłużyła się Irakowi
czytaj także
W konflikcie izraelsko-palestyńskim wykluczono wszelkie rozwiązania natury politycznej. Amerykanie sprzymierzyli się wyłącznie z rządem izraelskim, a Palestyńczycy i Palestynki zapłacili za to wysoką cenę w trakcie drugiej intifady i jej twardego stłumienia.
Nowy sprawdzian i nowa porażka
Netanjahu rządzi Izraelem niemal bez przerwy od 2009 roku. Jego doktryna się nie zmieniła i miał wystarczająco czasu, by ją metodycznie wprowadzać w czyn. A jednak 7 października doszło do ataków. Nie liczyło się to, że premier zamknął dwa miliony ludzi w więzieniu pod gołym niebem, zbudował mury i bariery przy użyciu najnowocześniejszych technologii – w kilka godzin wszystko rozsypało się jak domek z kart.
Oczywista porażka wciąż jednak nie okazała się wystarczająco silnym bodźcem do zakwestionowania „wojny z terrorem”. W dominującym dyskursie Zachodu Busha i neokonserwatystów powszechnie krytykuje się i odżegnuje od nich. Spuścizna po nich jednak pozostaje, a wielu politycznych aktorów, nawet liberalnych czy postępowych, dziedziczy po nich odruchy.
Prezydent USA Joe Biden ostrzegał Izrael, żeby nie „powtarzał błędów popełnionych przez Stany Zjednoczone po 11 września”. Zarazem jednak Biden nazwał atak Hamasu „czystym złem”, a to retoryczna kontynuacja Bushowskiej „walki dobra ze złem”.
Lider brytyjskiej Partii Pracy Keir Starmer powiedział, że Izrael ma prawo odciąć Gazie prąd i wodę. Takie oświadczenie z ust prawnika zajmującego się prawami człowieka wiele mówi o tym, jak bardzo od 2001 roku przyzwyczailiśmy się do użycia zbrojnej siły i jak nisko upadły zasady prawa międzynarodowego.
Między niezdolnością do jakiejkolwiek reakcji innej niż wyrażenie ubolewania nad stratami wśród ludności cywilnej (ale bez politycznego odczytania sytuacji) a obojętnością na kryzys humanitarny w Gazie bądź nieskrywanym poparciem dla rządu izraelskiego, większość progresywnych głosów na Zachodzie nie potrafi zaproponować jasnej politycznej odpowiedzi odmiennej od popieranego przez prawicę użycia siły.
czytaj także
Przez ostatnie 40 lat próbowano wszystkiego, do czego namawia Netanjahu: podejścia obronnościowego bez brak politycznej wizji i refleksji, masowego użycia siły, zawieszenia zasadniczych praw i swobód. A jednak na „zwycięstwo”, które obiecuje od 1986 roku (nawet go porządnie nie definiując), nadal czekamy. Tymczasem ten sam człowiek właśnie toczy w Gazie wojnę na nowym poziomie przemocy – a według Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości ta wojna daje nawet powód do obaw, że w Gazie ma miejsce ludobójstwo palestyńskiej populacji.
Zresztą logika ludobójstwa nie stanowi w tym przypadku tylko treści przerażającej hipotezy, ale jest też doskonale prawdopodobnym punktem docelowym myślenia Netanjahu. Gdy człowiek wierzy, że wystarczy naga siła, a jeśli siła nie działa, trzeba użyć jeszcze więcej siły, wpada w spiralę, z której jedynym wyjściem jest po prostu unicestwienie oponenta.
czytaj także
Reakcja świata bez wątpienia nie przystaje do tego, że w Gazie ważą się losy całego narodu. Teraz jednak wreszcie wypowiedziano słowo „ludobójstwo”, a to powinno fundamentalnie zmienić parametry debaty. Choć można jeszcze zrozumieć cynizm polityki realnej, trudno pojąć i wyjaśnić, dlaczego tylu przywódców i przywódczyń na Zachodzie nie przestaje opowiadać się po stronie Netanjahu, który od 40 lat udowadnia im, że systematycznie się myli.
Na dwudziestą rocznicę zamachów 11 września „Washington Post” opublikował podsumowanie Carlosa Lozady pod następującym nagłówkiem: 11 września był sprawdzianem. Literatura ostatnich dwóch dekad pokazuje, że Ameryka go oblała. Siódmy października również był sprawdzianem. I jak na razie cały Zachód nie zdaje.
**
Hédi Attia jest politologiem i kierownikiem programu w biurze Fundacji im. Friedricha Eberta w Tunezji.
Artykuł opublikowany w magazynie IPS Journal. Z angielskiego przełożyła Aleksandra Paszkowska.