W przypadku żywności dyskusja o niezbywalnym prawie do jedzenia mięsa jako gwarancji wolności wyboru i zachowania prywatności ma przesłonić to, że większość z nas na długo przed zakupami zostaje pozbawiona dostępu do pełnowartościowych i nieszkodzących zdrowiu posiłków – mówi Anna Spurek, dyrektorka Green REV Institute, walczącego o dostęp do zrównoważonej żywności.
Paulina Januszewska: „Gdyby cały świat przeszedł na weganizm, co zrobilibyśmy ze wszystkimi zwierzętami hodowlanymi?” – takie pytanie zadał niedawno swoim czytelnikom „Guardian”. Jak byś na nie odpowiedziała? I czy w ogóle powinniśmy się nad tym pochylać, skoro jesteśmy daleko od realizacji bezmięsnego scenariusza?
Anna Spurek: To pytanie zawsze pojawia się w dyskusji o przyszłości sektora hodowlanego i może sugerować, że jeśli wszyscy faktycznie przestaniemy jeść mięso, nagle za sprawą jednego zakazu czy rozporządzenia hale produkcyjne się otworzą, a zwierzęta wybiegną z klatek i przejmą świat. Tak się nie stanie i nie powinno się stać, jeśli chcemy przeprowadzić sprawiedliwą transformację systemu wytwarzania żywności. Konieczne jest więc zachowanie okresu wygaszania hodowli. Przede wszystkim jednak żywotność pochodzących z nich zwierząt – już zmodyfikowanych na potrzeby produkcji mięsa i innych produktów – jest bardzo krótka, nie przekracza kilku lat i niekoniecznie stwarza możliwości przetrwania w dzikich warunkach.
czytaj także
Może jednak ewoluują?
Środowisko naukowe faktycznie wskazuje, że część pojedynczych osobników albo całych gatunków może być w stanie przystosować się do nowej rzeczywistości, ale musimy brać pod uwagę to, że większość będzie wymagać opieki i trafi do azylów. Te z kolei należy rozbudować i uregulować prawnie. W Polsce takich miejsc mamy zaledwie kilka, ale na przykład we Włoszech jest ich już 50. Niedawno weszła tam w życie ustawa dotycząca traktowania zwierząt hodowlanych z azylów w taki sam sposób jak tzw. zwierząt towarzyszących, znajdujących się w pozostałych schroniskach. O zakończeniu ery hodowlanej myślałabym jednak nie tylko w kategoriach wyzwań…
…ale?
…całego pakietu korzyści, zarówno dla zwierząt, jak i ludzi. Koniec ery hodowlanej to koniec zanieczyszczeń, wykorzystywania ogromnych połaci gruntów do produkcji paszy, ubóstwa żywnościowego, zagrożeń związanych z antybiotykoopornością i tak dalej. Oczywiście są to korzyści długoterminowe i takie, których nie osiągniemy bez solidarności żywnościowej. Czas zacząć mówić i myśleć o wszystkich, a nie tylko o tym, kto dziś zarabia na produkcji, zwłaszcza że często za pytaniami o przyszłość zwierząt tzw. hodowlanych nie stoi troska o ich dobrostan, tylko o dochody producentów mięsa czy nabiału.
Solidarność żywnościowa jest jednak zbywana argumentem: „mój talerz, moja sprawa”.
To nie jest argument, tylko mit. Nie mamy dziś prawa do talerza, jeśli nie należymy do bardzo wąskiej, uprzywilejowanej ekonomicznie grupy, która może pozwolić sobie na zdrową żywność o sprawdzonym składzie i pochodzeniu. Cała reszta, czyli ponad 90 proc. populacji, jest skazana na niezdrową i nieetyczną żywność albo głód. Prawo do talerza czy kotleta to hasło lobby mięsnego, mleczarskiego itd. Ukuto je w celu polaryzacji społeczeństwa i wywoływania lęku przed tym, że ktoś nam coś odbierze w momencie, gdy tak naprawdę robi to sektor hodowlany.
czytaj także
Nazywasz to populizmem żywnościowym. Dlaczego?
Populizm bazuje na emocjach, w tym przede wszystkim strachu, i nadmiernie upraszcza skomplikowaną rzeczywistość, ukrywając niewygodne i niepasujące do tezy tego, kto go uprawia, fakty. W przypadku żywności dyskusja o niezbywalnym prawie do jedzenia mięsa jako gwarancji wolności wyboru i zachowania prywatności ma przesłonić to, że większość z nas na długo przed zakupami zostaje pozbawiona dostępu do pełnowartościowych i nieszkodzących zdrowiu posiłków. Wybór jest jednak ułudą, którą łatwo zdemaskować.
Czyli jak?
Wystarczy zapytać, gdzie robimy zakupy. Odpowiedź jest prosta: tam, gdzie nas stać i dokąd mamy blisko, a więc najpewniej w jednej z kilku dużych sieci handlowych, które zdominowały rynek i które najtaniej sprzedają żywność najgorszą dla naszego zdrowia i kondycji planety. Niskie ceny nie odzwierciedlają kosztów środowiskowych ani zdrowotnych produkcji jedzenia ponoszonych przez społeczeństwo, ale wpływają na nasze ograniczenia żywieniowe, na które z kolei nakładają się inne wykluczenia, w tym transportowe i ekonomiczne.
Jako Green REV Institute wzięłyście pod lupę ofertę Lidla, Biedronki, Dino, Kauflandu i Żabki. Co wam wyszło z tych badań?
We wszystkich promocje cenowe obejmują głównie mięso i nabiał – produkty, których skutki spożywania odczujemy, na przykład lądując w szpitalu lub doświadczając napięć społecznych związanych migracjami klimatycznymi. Naszymi koszykami steruje więc – jak to ujął Fabio Ciconte z organizacji Terra! – wielki brat w postaci sojuszu sektorów hodowlanego i handlowego, które doskonale zdają sobie sprawę, że zwłaszcza w czasach inflacji i rosnących cen żywności kierujemy się zasobnością portfeli, a nie etykietami i składem. Zwyczajnie nie stać nas na inwestycję w lepsze jakościowo produkty, nawet jeśli oznacza to fundowanie sobie chorób. To jest to prawo do talerza? Nie, to skazywanie nas na zagrożenia przez zmonopolizowaną branżę prowadzącą zintensyfikowane rolnictwo i produkcję żywności.
czytaj także
Broniąc prawa do jedzenia mięsa i utrzymania status quo w kwestii narzuconych nam nawyków żywieniowych, nie chronimy własnej wolności, tylko interesy dużych graczy, wspieranych przez rządy i instytucje publiczne. Nie mamy wielkiego wpływu na swoją dietę nie tylko podczas zakupów, ale także w szpitalach czy w szkole. Jeśli chcemy jeść w pełni roślinnie z różnych powodów, nie tylko etycznych i środowiskowych, ale np. z uwagi na alergie, nie mamy takiej możliwości. W przypadku placówek oświatowych blokuje to chociażby Rozporządzenie Ministra Zdrowia z 2016 roku.
Spożywanie mięsa długo było związane z klasowością. Jedli ci, których było na to stać. Czy dziś przypadkiem nie jest odwrotnie? Czy dieta wegańska to wybór osób zamożnych i lepiej wykształconych?
Dieta wegańska nie jest luksusem, jednak rzeczywiście dostęp do zamienników, w tej chwili znacznie droższych od mięsa, pozostaje ograniczony i to się musi zmienić. Tak się jednak nie stanie, jeśli nadal będziemy inwestować publiczne pieniądze i przestrzenie reklamowe w promocję sektora hodowlanego, który nadal wykorzystuje w swojej narracji pseudoprestiżowość produktów zwierzęcych. W Polsce dotyczy to głównie mięsa, ale już we Francji wysoką pozycję ma także nabiał. Jednocześnie część czytelniczek może pamiętać nadwiślańskie kampanie promocyjne mleka, w których przekonywano nas, że jego picie uczyni nas wielkimi. W szkołach funkcjonował program „Szklanka mleka”.
Produkujemy coraz więcej żywności, a na świecie przybywa głodujących
czytaj także
W zeszłym roku Parlament Europejski zablokował zmianę, która pozwalałaby na dystrybucję mleka roślinnego do szkół, obecnie komponent mleczny w Programie Owoce, Warzywa i Mleko w Szkole (Wspólna Polityka Rolna) to 100 milionów euro rocznie (w Polsce 10 milionów euro rocznie). Tyle wydajemy z naszej kasy rocznie na niezdrowe mleko pochodzące od zwierząt i rozdawane osobom uczniowskim. To nie jest promowanie zrównoważonego odżywiania, to kształtowanie szkodliwych nawyków konsumenckich. Producenci bazują też na przesłankach pseudopatriotycznych.
Domyślam się, że mówisz o drobiu, którego produkcją szczyci się Polska.
Tylko co wielkiego, prestiżowego lub mogącego napawać dumą narodową jest w spożywaniu produktów, które nie tylko niszczą środowisko i zdrowie, ale sprawiają, że osoby mieszkające obok fermy kurczaków nie mogą otworzyć okna w domu, bo wpuszczą do środka pełen zanieczyszczeń smród? Czy naprawdę chcemy jeść mięso, które jest bohaterem międzynarodowych afer? W 2023 roku w mięsie od polskiej firmy Superdrob w Wielkiej Brytanii znaleziono składniki wskazujące, że zwierzętom podawano wysoce niebezpieczne dla zdrowia człowieka antybiotyki. Z kolei przemysłowa hodowla świń i krów w dużej mierze możliwa jest także dzięki stosowaniu hormonu PMSG, czyli tzw. dopalacza płodności.
czytaj także
Co to jest za składnik?
Substancja ta – testowana na gryzoniach i nieobojętna dla ludzkiego zdrowia – pochodzi z krwi klaczy źrebnych i służy do sztucznego zapładniania krów i świń, a więc jest odpowiedzialna za cierpienie kilku gatunków zwierząt, również tych, których nie zjadamy. Ale tej informacji – o krwawych źrebnych fermach, funkcjonujących m.in. na Islandii – nie znajdziemy na etykietach, bo producenci blokują konsumentkom dostęp do tej wiedzy.
„Rozerwanie połączenia pomiędzy finalnym produktem, jakim jest mięso na talerzu, a zwierzęciem i jego cierpieniem, sprawiło, że ilość spożywanego mięsa jest tak wysoka, a nasze wybory konsumpcyjne nierzadko bezrefleksyjne” – powiedziała mi dra Monika Żółkoś, dodając, że te połączenia trzeba przywracać, by skutecznie walczyć z sektorem hodowlanym. Twoim zdaniem to wystarczy?
Zgadzam się z tym, że żyjemy w stworzonej przez tę branżę bańce informacyjnej, a raczej w mięsno-mlecznym matrixie, który korzysta z naszego odłączenia od prawdziwego procesu produkcji. Nie widzimy na co dzień tego, co dzieje się w fabrykach i rzeźniach. Producenci dbają także o to, by samochody, którymi przewozi się – często żywe, jadące na ubój – zwierzęta, były szczelnie zakryte i nie wzbudzały naszych podejrzeń, gdy mijamy je na autostradzie.
Cały ten biznes z jednej strony oparto na wymazywaniu z naszej świadomości i przestrzeni publicznej cierpienia, a z drugiej na hiperwidoczności mięsa, na którą składamy się wszyscy, bo reklamy mięsa i nabiału są dofinansowywane w ramach polityki promocji Wspólnej Polityki Rolnej. Ogromne środki w ramach Wspólnej Polityki Rolnej idą na uprawy paszy, badania i rozwój biznesu, różnego rodzaju inwestycje. A to niejedyne źródło systemowego sponsoringu sektora hodowlanego. Przykładowo w 2022 roku wydaliśmy 5 milionów 600 tysięcy złotych na dopłaty do ubezpieczeń dla hodowców drobiu. To nie jest aż tak duża kwota, ale jeśli zdamy sobie sprawę, że jest tylko kroplą w morzu wielu transferów publicznych, na które nie mogą liczyć producenci roślinnych zamienników mięsa czy nabiału, to już robi wrażenie. Potrzebujemy więc działań na wielu poziomach.
Odcięcia kurka z publicznymi pieniędzmi?
I zobowiązania sektora hodowlanego do płacenia za wyrządzone szkody. Tymczasem wspomniana Wspólna Polityka Rolna oferuje mu prawie 400 miliardów euro na promocję swoich produktów w latach 2023–2027. Dofinansowanie mięsnej propagandy jest też regulowane ustawowo na poziomie poszczególnych państw i administrowane przez publiczne instytucje. W Polsce zajmuje się tym Krajowy Ośrodek Wspierania Rolnictwa, który większość funduszy wartych 10 mln zł każdy przekazuje branży mięsnej. Przemysłowemu rolnictwu opartemu na hodowli wypłaca się też ogromne odszkodowania, obejmuje licznymi programami wsparcia, kształci ludzi pracujących w rzeźniach, np. w ramach europejskiego programu Erasmus+, tworzy projekty badawcze wokół mięsa, jak ten o zrównoważonej wołowinie, która wcale zrównoważona nie jest.
140 milionów migrantów klimatycznych. Czy jest się czym martwić?
czytaj także
Za utrzymaniem takiego stanu rzeczy stoją jednak inne, powiązane z producentami mięsa i nabiału branże, jak ta produkująca antybiotyki czy pestycydy. Szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen ostatnio odłożyła jednak na bok rozporządzenie dotyczące ograniczenia stosowania pestycydów w rolnictwie, czyli powiedziała obywatelkom Unii Europejskiej: niech się dalej trują, niech oddychają zanieczyszczonym powietrzem, niech jedzą szkodliwe substancje.
W ten sposób chciała uspokoić przetaczające się przez kraje Unii protesty rolników. Jak w takim razie powinna zareagować, żeby zadowolić także tę grupę, która np. we Francji była wspierana przez zielone organizacje, jak chociażby Greenpeace?
Po pierwsze musimy podkreślać, że grupą, która najbardziej traci na odkładaniu na bok ambicji Zielonego Ładu i strategii Od pola do stołu, są właśnie rolnicy i rolniczki. Podobnie jak osoby zatrudnione w górnictwie, są ofiarami braku dialogu, intensyfikacji produkcji żywności, przejmowania systemu żywności przez globalnych graczy. Nie ma innego rozwiązania niż sprawiedliwa, inkluzywna transformacja, transfer wsparcia z sektora hodowlanego do sektora produkcji żywności roślinnej, zaprzestanie finansowania bankruta, jakim jest współczesny system żywności i konfrontacja z latami zaniedbań i politycznego strachu. Odkładając to na później, Europejska Partia Ludowa zyskuje kilka miesięcy politycznego spokoju i przychylność lobby dużych graczy, ale spycha na margines lokalnych producentów żywności, prawa osób konsumenckich, zdrowie publiczne, klimat, środowisko… Komisja Europejska musi budować dialog, ale z ludźmi, a nie z przemysłem.
Nierówny dostęp do wegańskiej żywności wzmagają sklepy, bo przykładowo, gdy chcę kupić roślinne zamienniki w Żabce, to nie mam problemu, by znaleźć je w Warszawie, ale gdy jadę do małego rodzinnego miasta, to ich brakuje. Czy w waszym badaniu na temat sieci handlowych też to zauważyłyście?
Tak, choć myślę, że główną zaletą tego projektu, nad którym pracujemy z organizacją klimatyczną Feedback EU, jest oddanie głosu osobom konsumenckim. Na tej podstawie wysłaliśmy pytania do badanych sieci, np. o emisje gazów cieplarnianych, działanie na rzecz zrównoważonego rozwoju określone unijną dyrektywą i transparentność w tym zakresie. Od większości nie dostałyśmy odpowiedzi. I tu było widać ogromną różnicę pomiędzy Polską a innymi krajami. To znaczy lokalni przedstawiciele sieci handlowych nie chcieli z nami rozmawiać, choć – jak wiemy od zagranicznych partnerów – gdzie indziej nie uchylają się od tego obowiązku. Jako pierwszy odezwał się do nas Lidl, stwierdzając, że robi wszystko dla planety. A tak naprawdę umywa ręce, zasłaniając się środowiskową i klimatyczną odpowiedzialnością swoich dostawców.
Obciążył ich na przykład winą za to, że reklamował jako wegańskie pączki z krowią laktozą.
Tu dobrze widać, że nie chodzi tylko o brak oferty dla wegan i weganek i wprowadzanie ich w błąd, ale także narażanie na trafienie do szpitala osób, które są uczulone na laktozę. I oszukiwanie nas wszystkich, mających prawo do zdrowej, zrównoważonej żywności. Zamiast tego sieci krzyczą: „jedzcie nabiał i mięso, mamy na nie promocję”. Daliśmy sobie wmówić, że to najsłabsze ogniwo łańcucha systemu żywnościowego, czyli konsumentka, a nie producent czy powołane do tego organy, musi pilnować, czy żywność jej nie zaszkodzi.
Z drugiej strony myślę sobie, że jednak coraz częściej mamy tygodnie wegańskie, coraz większą półkę – przynajmniej w dużych miastach – z roślinnymi zamiennikami. Naprawdę nic się nie zmienia?
Niestety w momencie, gdy rosną koszty życia, wegańskich produktów zaczyna ubywać na półkach i to nie dlatego, że nie ma na nie zapotrzebowania, tylko dlatego, że są droższe niż mięso. A są droższe, bo branża roślinna nie dysponuje taką samą ilością pieniędzy, siłą polityczną, lobbingową i medialną, co sektor hodowlany. Tymczasem wegańskich producentów wspierają przede wszystkim organizacje pozarządowe. To ogromna dysproporcja. Wprawdzie w 2020 roku udało nam się wspólnym wysiłkiem obronić przed wejściem zakazu nazywania burgerami ich wegańskich odpowiedników, ale wielu rozporządzeniom nie jesteśmy w stanie dać oporu.
Przykładowo jako Green REV Institute współtworzymy Platform on Animal Welfare w UE – to ciało doradcze działające w dialogu z Komisją Europejską i złożone z 18 organizacji branżowych oraz tylko 10 pozarządowych. Każde posiedzenie wygląda tak samo – przedstawiciele sektora hodowlanego torpedują nawet najmniejszą postulowaną zmianę. Nie godzą się na żadne kompromisy. Co ciekawe, producenci mięsa i nabiału są grupą najbardziej zainteresowaną tym, co akurat robimy. Bardziej niż dziennikarze, obywatelki i rządy.
Mogłabyś podać jakiś przykład?
Gdy zorganizowałyśmy akcję wysyłania wniosków o udzielenie informacji publicznej w sprawie dostępności posiłków roślinnych i jadłospisu w stołówkach szkolnych, pierwszą osobą, która o tym napisała, był pan z lobby mięsnego. Na dawnym Twitterze stwierdził, że „wegański think tank atakuje szkoły”. Wszystkim, którym zależy na zdrowej żywności, kłody pod nogi rzuca lobby mięsno-mleczarskie. Przykładowo teraz ważą się losy mikrofermentacji, czy cenzury nazewnictwa wegańskiego mięsa. Sektor hodowlany chce zakazu nazewnictwa w przypadku wegańskich kiełbasek, czy szynki. Firmy wegańskie znajdują się więc na straconej pozycji. Obowiązują je inne niż branżę mięsną czy mleczarską podatki, w tym VAT, legislacja i tak dalej.
czytaj także
Dieta roślinna składa się jednak nie tylko z produktów zastępujących mięso.
To prawda. Dlatego owoce i warzywa nie mogą być drogie. Powinny być natomiast pozyskiwane z zasobów dostępnych lokalnie i sezonowo. Problemem dzisiejszego systemu żywności, obok zabijania zwierząt, jest bowiem także to, że w Polsce kupujemy mango albo truskawki w styczniu, generując ogromny ślad węglowy i budując system, który nie jest lokalny, nie jest sezonowy, nie jest zdrowy. Sieci handlowe same z siebie tego nie zmienią, potrzebne są regulacje, które będą wymuszały na nich aktywny udział w procesie transformacji systemu żywności. Transformacji, która musi się opłacać wszystkim konsumentom – zarówno osobie, która mieszka w Skarżysku-Kamiennej, jak i warszawiance, grupom uprzywilejowanym i tym narażonym na wykluczenia, dzieciom i seniorom. Niestety, uczestniczymy w bardzo nierównej walce, która na przykład we Włoszech i Francji jest już właściwie przegrana.
Dlaczego?
Trwają tam zaawansowane prace nad ocenzurowaniem wegańskiego mięsa, czyli zakazano stosowania określeń właściwych dla produktów zwierzęcych w przypadku ich roślinnych zamienników. W Polsce projekt takiego rozporządzenia trafił do Sejmu. Walka o język jest walką o miejsce na sklepowych półkach. Można się zżymać, że przecież to tylko słowa, ale to one kreują całą naszą rzeczywistość, pokazują nasz szacunek, światopogląd, budują historię i narrację. Jeśli ktoś całe życie jadł parówki na śniadanie, to niech je dalej, tyle że zdrowsze i niezanieczyszczające środowiska, czyli wegańskie. Tu pojawia się pytanie, jak zbudować taką opowieść o jedzeniu, która będzie należeć do ludzi, a nie chciwych korporacji. Która nas połączy, a nie podzieli.
czytaj także
Co nas może zjednoczyć?
Zdrowie. Na koniec dnia, mimo różnic, nikt nie chce chorować. Tymczasem większość schorzeń, na które dziś zapadamy, jak cukrzyca czy nowotwory, ma źródło w diecie i zanieczyszczeniach środowiska. Astmy i alergie to coś, z czym muszą mierzyć się osoby mieszkające obok ferm czy zrzutów zanieczyszczeń generowanych przez zwierzęta hodowlane. Staramy się o tym mówić w jak najszerszej koalicji, w taki sposób, by pokazać, jak wielu społeczności, grup i osób dotyczą problemy generowane przez sektor hodowlany. Jako Green REV Institute współpracujemy z grupą liderek opinii, w tym osób uczniowskich, nauczycielskich, pracujących w samorządach lokalnych i innych instytucjach, które nie boją się oskarżeń o radykalizm i uczciwej debaty o żywności.
Dieta bezmięsna a depresja. Tego nie dowiesz się z „Gazety Wyborczej”
czytaj także
O żywności, która faktycznie ma być nasza. O talerzu, do którego faktycznie mamy prawo. Musimy przejąć tę opowieść, ale jest to trudne. Wystarczy otworzyć „Gazetę Wyborczą” czy inne mainstreamowe medium, a tam, obok świetnych artykułów o klimacie, diecie roślinnej i prawach zwierząt, widnieją reklamy mięsa i nabiału oraz przepisy na potrawy z kurczaka. To powoduje poważny chaos informacyjny, uniemożliwiający zrozumienie nawet najrzetelniejszego tekstu.
Jako dziennikarka często słyszę jednak zarzuty, że zniechęcam ludzi do weganizmu, pisząc o tych wszystkich strasznych konsekwencjach spożywania mięsa, zamiast opowiadać o diecie roślinnej językiem korzyści. Wiele badań pokazuje też, że ludzie chcą pozytywnej narracji o środowisku i klimacie, bo ta alarmistyczna ich demotywuje. Skoro tak, to dlaczego współtworzony przez was reportaż filmowy, który niedawno miał premierę w sieci, ma niezbyt optymistyczny tytuł Katastrofa na talerzu? Do kogo właściwie kierujecie swój przekaz?
To po Wegańskiej Warszawie i Posłuchaj wegańskich biznesów już trzeci reportaż, nad którym pracowaliśmy jako Green REV Institute. We wszystkich najważniejsze było dla nas podkreślenie powszechnego prawa do zrównoważonej żywności, w tym dostępu do wegańskich posiłków. Skupiamy się przede wszystkim na szkole, bo tu najściślej łączą się różne elementy naszego życia: prawa człowieka, dziecka, ucznia, konsumenta, zwierząt. Jednocześnie od absolwentek i absolwentów współprowadzonej przez nas Green Advocacy Academy usłyszałyśmy, że podejście holistyczne jest największą wartością naszych projektów i najważniejszą dla przeprowadzenia zmiany w funkcjonowaniu systemu żywności. Wiemy, że transformacja jest słowem, które dzisiaj kojarzy się raczej z kosztem niż korzyścią. Jeśli jednak zrozumiemy, że jesteśmy w stanie katastrofy, z której transformacja może nas wyciągnąć, wówczas nasza narracja nabierze innego znaczenia.
czytaj także
Czyli nie mydlicie oczu?
Musimy pokazać cały wachlarz kryzysów, z którymi obecnie się zmagamy. Wychodzimy z założenia, że mówienie prawdy – jakkolwiek nie byłaby trudna do przyjęcia, bolesna i konfrontacyjna – to obowiązek i zarazem przywilej organizacji pozarządowych. Jeśli one będą od niej odwracać wzrok, nikt nie zechce na nią spojrzeć. W naszym odczuciu NGO-sy muszą patrzeć osobom decydenckim na ręce, sygnalizować problemy, edukować społeczeństwo i nie odpuszczać, naciskać, by kolejne polityczne kadencje przyniosły owoce, a w międzyczasie zachodziły zmiany społeczne. Nie jest to najwdzięczniejsze zadanie, zwłaszcza że debata dotycząca żywności jest 30 lat za debatą dotyczącą energii. Green REV Institute nie powstał jednak po to, by zbierać oklaski, uśmiechy i sympatię, a w celu obrony solidarności żywnościowej. Upominamy się o prawa zwłaszcza tych osób, które dzisiaj chcą kupować zdrową żywność, ale mają ograniczone środki finansowe, dostęp do lekarza i wiedzy, a także zerowy obowiązek interesowania się tym, co piszą naukowcy czy dziennikarki.
Wierzycie, że mięso skończy przynajmniej tak jak papierosy?
Historia ludzkości i aktywizmu pokazuje, że nawet brak natychmiastowego sukcesu nie oznacza definitywnej porażki. Zmiany to proces. Oczywiście potrzebujemy do tego zaangażowania osób decyzyjnych, dlatego swój reportaż w pierwszej kolejności kierujemy do polityczek i polityków. Zapraszamy na pokazy tych, którzy są otwarci na rozmowę, część z nich występuje w filmie, bo wiedzą, że nikt nie chce umierać z powodu żywności, wydawać miliardów złotych rocznie na leczenie raka w Polsce. Dlatego trzeba walczyć o to, by żywność, na przykład w ramach zamówień publicznych, była lokalna, zdrowa i roślinna, by nie pochodziła z Urugwaju, Argentyny czy Australii. Chcę też podkreślić, że Future Food 4 Climate, którą jako Green Rev Institute współtworzymy, składa się z ponad 100 organizacji społeczeństwa obywatelskiego, działających zarówno w dużych miastach, jak i małych miejscowościach, reprezentujących bardzo różne grupy.
czytaj także
Weganizm nie jest już niszą?
Przestanie nią być, gdy zrozumiemy, że chodzi o nasze bezpieczeństwo. O tym musi dowiedzieć się premier Donald Tusk, komisarz Janusz Wojciechowski, który nagle z narracji „zwierzęta to nie biomaszyny, a rolnictwo to nie przemysł” przeszedł do derogacji Wspólnej Polityki Rolnej, w której godzi się na wszelkie ustępstwa wobec sektora hodowlanego. Katastrofa na talerzu jest dla nich, jest dla Ursuli von der Leyen, która otrzyma wersję z angielskimi napisami. A także dla osób, które zasiadają w samorządach i będą kandydowały na te stanowiska w najbliższych wyborach. Zwracamy się też do mediów, które dzisiaj – jak pokazują badania – na tysiąc artykułów o klimacie tylko w siedmiu wspominają o żywności.
Słuchaj podcastu autorki tekstu:
Inne badania pokazują z kolei, że w wyborach do Parlamentu Europejskiego szykuje nam się mocno prawicowa ekipa. Nie chcę studzić nadziei, ale to nie jest dobry zwiastun dla transformacji żywnościowej.
Bardzo konserwatywny parlament to nie tylko zagrożenie dla transformacji systemu żywności i klimatu, ale także praw kobiet czy osób LGBT+. To cały wachlarz wartości, o których mówimy, gdy domagamy się zielonej, solidarnej i demokratycznej przyszłości. Wiemy o tym jednak nie od wczoraj. W momencie zaostrzenia agresji Rosji na Ukrainę politycy z Europejskiej Partii Ludowej rozpoczęli proces odchodzenia od ambicji zawartych w strategii Od pola do stołu i Europejskiego Zielonego Ładu, które miały sprawić, że będziemy jeść lepszą żywność, oddychać lepszym powietrzem, żyć w bliższym kontakcie z naturą, uodparniać się na zmiany klimatyczne i rozwiązywać związane z nimi stare problemy o nowych twarzach, jak ubóstwo energetyczne czy migracje klimatyczne. Czy to oznacza, że mamy złożyć broń? Wręcz przeciwnie – obok polityki, która nas zawodzi, musimy zadbać w ramach szerokiej koalicji ruchów społecznych o przygotowanie się do ultramaratonu i parcia do przodu w chwili, gdy z drugiej strony jest tylu ciągnących nas do konserwatyzmu i regresu.
Czy nowy polski rząd jest otwarty na proklimatyczne, wegańskie postulaty?
Październikowe wybory przyniosły bardzo dużo nadziei, ale za nią idzie obowiązek i odpowiedzialność. Czy Donald Tusk i jego ekipa wezmą je na siebie? Jako dyrektorka i członkini zarządu Green REV Institute mogę zapewnić, że będziemy mówić „sprawdzam”, ale już teraz widać duże otwarcie ze strony różnych polityków, którzy pytają nas o rekomendacje, dokumenty i badania dotyczące zrównoważonej żywności. Nie mogę jednak wieszczyć zmian, dopóki nie zobaczę na stole przyjętego projektu transformacji. W koalicji 15 października znalazły się też posłanki, np. Dorota Łoboda i Jolanta Niezgodzka, które współpracowały z nami w ramach projektów dotyczących lokalnych polityk żywnościowych i dziś reprezentują bardzo silne głosy w parlamencie. Nie wiem, czy silne na tyle, by mieć wpływ na rząd Tuska czy resort rolnictwa i rozwoju wsi, jest za wcześnie na ferowanie wyroków.
czytaj także
Zejdźmy jeszcze stopień niżej – do samorządów, które też będą na nowo wybierane w tym roku. W jakich obszarach oprócz szkolnictwa mogą dokonywać zmian dotyczących zrównoważonego żywienia?
Jestem ogromną fanką samorządu, bo to on ma największy i najbardziej namacalny wpływ na każdy aspekt naszego codziennego życia. Budowanie lokalnej społeczności oraz identyfikowanie się z nią sprawia, że nasze zaangażowanie, troska o otoczenie i poczucie sprawczości wzrasta. Samorządowcy decydują nie tylko o dostępie do zdrowej żywności w szkołach, ale o kształcie wszystkich zamówień publicznych. Odpowiadają za catering imprez okolicznościowych, wyżywienie w szpitalach, urzędach i wielu innych podległych władzom lokalnym jednostkach. Mają wpływ na monitorowanie marnowania żywności, edukację, kampanie społeczne. Mogą wziąć przykład z gmin niderlandzkich, które zakazują promocji mięsa w przestrzeniach publicznych. Mogą współpracować z lokalnymi dostawcami.
To samorząd jest liderem zmian, o czym często zapominamy, mówiąc tylko o Europejskim Zielonym Ładzie. W wyborach i po nich będziemy namawiać samorządowczynie do poparcia roślinnej szkoły, wspólnych prac nad lokalnymi politykami żywnościowymi i przyjęciem przez miasta tzw. Traktatu Roślinnego jako uzupełnienia porozumienia paryskiego. Już zresztą idziemy w tym kierunku. Ostatnio kandydat na prezydenta Krakowa Łukasz Gibała wysłał interpelację do lokalnych władz w sprawie polityki żywnościowej i dostępu do roślinnych posiłków. Zamieścił też zdjęcie na Facebooku, na którym je w roślinnej restauracji. To jest ta nadzieja, że już nie kotlety schabowe z mięsa, a te sojowe, będą zdobić zdjęcia w mediach społecznościowych polityków.
Ruszymy z programem Roślinna Szkoła i zapraszamy osoby kandydujące do poparcia naszej deklaracji Roślinnej Szkoły – dostępu do zdrowej, roślinnej żywności, budowania dialogu z lokalnymi dostawcami i lokalnymi społecznościami, przeciwdziałania marnowaniu żywności, informowania o wpływie żywności na klimat, zielonych zamówień publicznych.
**
Anna Spurek – dyrektorka zarządzająca Green REV Institute. Rzeczniczka sprawiedliwej transformacji, ekspertka REV w EU Platform on Animal Welfare i COO European Fem Institute, działającego na rzecz praw kobiet.