W przemocy, która na naszych oczach uderza w Palestyńczyków, przegląda się potencjalna, niewypowiedzianie koszmarna przyszłość ludzkości w ogóle.
Gaza była jednym z najstarszych nieprzerwanie do naszych czasów zamieszkanych miast na Ziemi. Jej dzieje liczą ponad cztery tysiące lat. Narodziła się już w epoce brązu. W jej murach i na ulicach przecięły się koleiny kultur, które zostawiły po sobie ślady w dziedzictwie całej ludzkości.
Zamieszkiwali ją Kananejczycy, Egipcjanie, Fenicjanie, Grecy, Arabowie, Żydzi, chrześcijanie. Stał tam trzeci najstarszy kościół na świecie. Była znaczącym ośrodkiem handlu i starożytnym ośrodkiem kultury materialnej i intelektualnej: literatury, retoryki, teologii. Nazwa miasta i delikatnej tkaniny, z której robimy opatrunki, nie przez przypadek brzmią tak samo.
Tkanina, którą Gazańczycy podarowali światu, by przez tyle stuleci opatrywała nam rany, nie pomoże jednak na obrażenia zadawane teraz im samym przez przemysłową machinę zabijania jednej z dziesięciu najpotężniejszych armii świata, wspieranej i sponsorowanej przez właściciela tej największej.
To nie Hamas zaprzepaścił proces pokojowy. Ten od dawna tkwił w martwym punkcie
czytaj także
Gaza była – czas przeszły dlatego, że już jej nie ma. Dziś, po ponad trzech miesiącach izraelskiej operacji „Żelazne Miecze” – oczywiście nie pierwszej takiej inwazji, ale bezprecedensowej pod względem skali okrucieństwa – miasto Gaza już nie istnieje. Zostało zrównane z ziemią, a niemal wszyscy jego mieszkańcy wypędzeni, głównie na południe ciasnej „Strefy” otaczającej miasto.
Infrastruktura zdolna podtrzymywać życie ludzi istnieje jeszcze tylko w południowym skrawku enklawy, ale i tam się każdego dnia kurczy, bo Izrael postanowił tym razem przeprowadzić najwyraźniej całkowitą likwidację Gazy – po kilkunastu latach czynienia z niej „największego obozu koncentracyjnego w historii” (określenie izraelskiego socjologa Barucha Kimmerlinga).
Prawo do zabijania
Izrael istnieje jako państwo rasowego apartheidu. Potwierdza to rosnący korpus analiz prawnych, a nawet opinie jego własnych przywódców politycznych, z byłym premierem Ehudem Barakiem na czele, którzy od dziesięcioleci tak o swoim państwie mówią. I to apartheidu bez porównania brutalniejszego niż ten „oryginalny”, południowoafrykański. To też nie jest moje osobiste zdanie – to zdanie ludzi, którzy tamten apartheid poznali na własnej skórze, z arcybiskupem Desmondem Tutu na czele.
Izrael, a za nim główny nurt zachodnich mediów, powołuje się na swoje prawo do obrony. W tej sprawie oddajmy głos na przykład Francesce Albanese. Międzynarodowa prawniczka, specjalna wysłanniczka ONZ ds. Palestyńskich Terytoriów Okupowanych, mówiła wielokrotnie: „Izrael nie może rościć sobie prawa do obrony przeciwko zagrożeniu, które pochodzi z terytorium, które [sam] utrzymuje pod zbrojną okupacją”. A prościej: okupantowi nie przysługuje prawo do obrony przed oporem okupowanych.
Goszczona przez Australijski Klub Prasowy 14 listopada 2023 Albanese wyjaśniała: „Prawo do obrony to specyficzny termin prawny, który jest równoznaczny z prawem do prowadzenia wojny. Państwo może prowadzić wojnę przeciwko innemu państwu, które zagraża jego bezpieczeństwu”. Gaza nie jest jednak osobnym państwem. Nie jest nim właśnie za sprawą Izraela i jego militarnej okupacji, która od dziesięcioleci uniemożliwia Palestyńczykom posiadanie własnego suwerennego państwa.
Albanese nie jest ekscentryczką ani radykałką, a w tej kwestii panuje konsensus – to samo od lat mówili poprzednicy Albanese na urzędzie (Richard Falk, John Dugard); to samo mówią kolejne decyzje jurysprudencji Narodów Zjednoczonych.
To nie Hamas zaprzepaścił proces pokojowy. Ten od dawna tkwił w martwym punkcie
czytaj także
Tu krótkie wyjaśnienie: w rozumieniu prawa międzynarodowego Strefa Gazy jest częścią Palestyńskich Terytoriów Okupowanych: znajduje się więc pod okupacją Państwa Izrael, które kontroluje jej terytorium. Kontroluje także dostęp do tego terytorium z lądu, morza i powietrza – cały ruch ludzi i towarów.
Podstawowym aktem prawa międzynarodowego regulującym problematykę ludności cywilnej w czasie wojny i pod militarną okupacją jest IV konwencja genewska z 1949 roku wraz z jej protokołami dodatkowymi z roku 1977. W wyznaczonych przez te dokumenty ramach okupant nie ma praw, ma wyłącznie obowiązki. A konwencja wymaga przede wszystkim, by okupacja była stanem tymczasowym, przejściowym, czego już od dawna nie można powiedzieć o permanentnej de facto okupacji terytoriów palestyńskich przez Izrael. Izrael jest sygnatariuszem samej IV konwencji, ale nigdy nie podpisał protokołów dodatkowych. Było już dobrze po wojnie sześciodniowej z 1967 roku i izraelska klasa polityczna wiedziała już doskonale, że nigdy nie będzie ich przestrzegać.
Izrael powtarza więc w nieskończoność te same kłamstwa, powołuje się na niemające w jego przypadku zastosowania „prawa”, żeby wytwarzać w opinii publicznej świata przekonanie, że prawa te są niepodważalne, bo Izrael daje schronienie przetrwańcom największej historycznej zagłady (w Europie, bo europejski kolonializm fundował światu pozaeuropejskiemu jeszcze większe). Izrael używa więc pamięci o hitlerowskim ludobójstwie europejskich Żydów do kneblowania moralnym szantażem wszystkich krytyków krzywd, jakie dzisiaj wyrządza Palestyńczykom. A przeprowadza dziś pierwszą prawdziwie przemysłową, technologiczną (z użyciem narzędzi AI) zagładę XXI wieku.
Zagłada Gazy
To, co kiedyś było „ludobójstwem na raty” (termin historyka Ilana Pappé), na początku października ubiegłego roku przeszło w ludobójstwo jawne i przyspieszone.
Izrael wymordował już z całą pewnością co setnego mieszkańca strefy Gazy, być może nawet co siedemdziesiątego. Nie ma nawet sensu podawać liczb, bo między dniem, kiedy te słowa napiszę, a dniem, w którym tekst się ukaże, liczba zabitych będzie wyższa. Ministerstwo Zdrowia w Gazie straciło zdolność nadążania z identyfikowaniem zwłok i liczeniem zgonów, więc nikt już nie wie, ile tysięcy ciał spoczywa niezidentyfikowanych, część z nich rozerwanych na strzępy, pod gruzami.
Szacunki podawane przez niezależny genewski Euro-Med Human Rights Monitor wyprzedzają liczby podawane przez Ministerstwo Zdrowia w Gazie już o co najmniej 8 tysięcy ofiar śmiertelnych. Gazańskie Ministerstwo Zdrowia woli podawać tylko to, co wie z absolutną pewnością, niż pozwolić Izraelowi na propagandowe wykorzystywanie ewentualnych błędów jako „dowodu”, że „Hamas kłamie” i „wyolbrzymia” straty. Jak dotąd w listach ofiar podawanych przez Hamas zachodni weryfikatorzy dopatrzyli się jednego (!) błędu: ta sama osoba była wymieniona dwukrotnie. Kiedy prezydent Joe Biden publicznie zakwestionował dane Hamasu, zaskoczył tym nawet personel własnej administracji, bo również w Waszyngtonie nigdy nie podawano ich w wątpliwość.
czytaj także
Gdy 40 proc. ofiar śmiertelnych to dzieci; gdy pod bombami padła już większość szkół i szpitali, część z tych ostatnich po oblężeniach z ziemi i uderzeniach z powietrza, jakby były celami militarnymi; gdy w wielu sektorach Strefy Gazy nie stoi już żaden kompletny budynek; gdy ostrzeliwane są karetki i konwoje z pomocą humanitarną; gdy udokumentowano zbiorowe egzekucje cywilów; gdy udokumentowano masowe łapanki cywilów i ich publiczne upokarzanie – trzeba wyjątkowego zaślepienia, by nie dostrzegać, że Izrael mierzy w cywilów i cywilną infrastrukturę celowo.
Władze Izraela mówią, że chodzi o Hamas, ale w oczywisty sposób dążą do wymordowania znaczącej części populacji Gazy i wypędzenia reszty na należące do Egiptu terytorium Synaju. (Są na taki plan dowody w postaci wyciekłych dokumentów datowanych już na 13 października; „Financial Times” pisał o europejskiej dyplomacji wkręconej w namawianie Egiptu do wyrażenia zgody). Niejako po drodze Izrael próbuje ostatecznie złamać Palestyńczyków jako spójną ludzką zbiorowość, niszcząc to, co podtrzymywało w Gazie jej istnienie biologiczne (od młynów i piekarni po szpitale i apteki) i społeczne (od szkół i bibliotek, przez meczety i kościoły, po uniwersytety i media), a także przez równanie z ziemią zabytków palestyńskiej kultury.
Ludobójstwo to nie jest po prostu bardzo duży mord [rozmowa z Konstantym Gebertem]
czytaj także
W geście protestu wobec porażki ONZ w powstrzymaniu katastrofy z urzędu dyrektora nowojorskiego biura Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Praw Człowieka zrezygnował pod koniec października Craig Mokhiber. Odchodząc, powiedział, że w sprawach o ludobójstwo zawsze najtrudniejsze jest wykazanie, że wyniszczenie danej grupy etnicznej, rasowej czy religijnej miało charakter realizowanej z premedytacją intencji (to część definicji zbrodni ludobójstwa zapisanej w Konwencji o zapobieganiu i karaniu zbrodni ludobójstwa z 1948 roku). Ten wymóg jest najtrudniejszy do spełnienia, bo przywódcy polityczni i wojskowi najczęściej umiejętnie unikają mówienia tego wprost i do kamer. Jednak tę akurat trudność obecny rząd Izraela usunął z równania.
29 grudnia oficjalne oskarżenie o działania gwałcące konwencję o ludobójstwie wniosła przeciwko Izraelowi do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze Republika Południowej Afryki. Strony 59–67 w tym 84-stronicowym dokumencie to kompilacja wypowiedzi premiera Binjamina Netanjahu, prezydenta Jicchaka Hercoga, ministra obrony Joawa Gallanta oraz innych ministrów i wojskowych, które stanowią dowody jasno wyrażanej intencji wymordowania populacji Gazy. „Zlikwidujemy wszystko” (Gallant); „Cały ten naród jest odpowiedzialny, cała ta retoryka o niewinnych cywilach jest kłamliwa” (Hercog) – itd.
Co wolno Izraelowi?
Izrael i sieć instytucji międzynarodowej soft power, którymi dysponuje na świecie (od otwarcie politycznych po rozmaite kulturalne stowarzyszenia czy instytuty), zastraszają krytyków nawet najbardziej bezwstydnych zbrodni Tel Awiwu rzucanymi na prawo i lewo oskarżeniami o antysemityzm. To czyniąc, stopniowo ośmieszają samo pojęcie. Państwo Izrael usiłuje takimi zabiegami forsować przekonanie, że krytycy jego polityki wobec Palestyńczyków – choćby na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ, gdzie amerykańskie weto (stosowane systematycznie w Radzie Bezpieczeństwa) jest bezsilne, a rezolucje potępiające Izrael popiera za każdym razem zdecydowana większość świata, nie mają po temu obiektywnych powodów, tylko są po prostu antysemitami.
W rzeczywistości Izrael jest przedmiotem tak ostrej krytyki, bo robi rzeczy, jakich nie dopuszczało się tak bezceremonialnie i nie dbając nawet o pozory żadne państwo w ramach ładu światowego ustanowionego po II wojnie światowej.
W ciągu trzech miesięcy wojny w Gazie Izrael wymordował już – a to przecież nie koniec – tyle dzieci, ile zginęło łącznie we wszystkich konfliktach zbrojnych na świecie w ostatnich kilku latach. Już w pierwszych tygodniach zrzucił na Strefę Gazy (365 kilometrów kwadratowych) więcej bomb, niż Stany Zjednoczone w dwanaście miesięcy w najgorszym roku zrzuciły na Afganistan (ponad 650 tysięcy kilometrów kwadratowych). Łączna siła bomb zrzuconych na Gazę przekroczyła co najmniej dwukrotnie moc bomby atomowej zrzuconej przez USA na Hiroszimę.
Izrael wymordował już co dziewiątego dziennikarza, jaki przebywał w Gazie od początku października, łącznie zabił ich już co najmniej 111. Jak zwraca uwagę Komitet Obrony Dziennikarzy, jest to proporcja bez precedensu w wojnach naszych czasów – większa niż proporcja żołnierzy ginących na większości współczesnych wojen. Zabijając dziennikarzy – szczególnie chronionych prawem międzynarodowym – dziesięć razy szybciej niż „zwykłych” cywilów, Izrael udowadnia, że robi to planowo, ażeby odciąwszy Palestyńczyków w Gazie od świata, stopniowo odcinać świat od prawdy o zbrodniach, które w Gazie popełnia.
Ogromną część tego, co wiemy o aktualnych wydarzeniach w Gazie, zawdzięczamy heroizmowi palestyńskich ekip katarskiej telewizji Al-Dżazira. Jej dziennikarze wielokrotnie otrzymywali na telefon ostrzeżenia od sił zbrojnych Izraela, że ich dom czy mieszkanie zaraz zostaną zbombardowane – nie są to więc uderzenia przypadkowe. Wielu dziennikarzy pracujących w Gazie straciło już rodziny.
Izrael wymordował także co najmniej 142 funkcjonariuszy pracujących w Gazie agencji ONZ. To więcej, niż zginęło ich na służbie od początku istnienia ONZ do 2023 roku. Chodzi głównie o personel UNRWA, jedynej „tymczasowej” agencji Narodów Zjednoczonych istniejącej nieprzerwanie niemal od początku ONZ, a powołanej specjalnie po to, by nieść pomoc ofiarom zbrodni tylko jednego państwa – Izraela. To kolejne rzeczy bez precedensu.
Ponad tym wszystkim mamy do czynienia ze skandalem nadrzędnym, bez którego nie byłoby całej reszty: z wypowiedzeniem wojny populacji znajdującej się pod militarną okupacją państwa, które tę wojnę wypowiedziało. Żadne państwo nie ma do czegoś takiego prawa.
Jak powtarzanie izraelskiej propagandy ma uzasadniać czystki etniczne w Gazie
czytaj także
A wszystko to stanowi zaledwie najnowszy rozdział długiej historii drwin z prawa międzynarodowego, na jakie Izrael pozwala sobie od początku swojego istnienia. Przypomnijmy może tylko dwie rzeczy – dla wymownego przykładu.
Pierwsza: Izrael został przyjęty do wspólnoty międzynarodowej ONZ pod warunkiem, że umożliwi realizację prawa do powrotu Palestyńczykom wypędzonym w czystkach etnicznych lat 1947–1948 (te wydarzenia Palestyńczycy nazywają Nakbą, katastrofą). Miało to – przyjęcie do ONZ – miejsce w 1949 roku. Izrael do dzisiaj – siedem i pół dekady później – nie zrealizował warunków swojego przyjęcia do wspólnoty państw narodowych i prawa międzynarodowego.
Druga: w prawie międzynarodowym do definicji państwa należy to, że posiada ono granice, które uznaje samo i uzgodniło z sąsiadami. Izrael jest jedynym państwem we współczesnym systemie prawa międzynarodowego, które do dzisiaj nie ogłosiło swoich oficjalnych granic – nawet jednostronnie. Po aneksji Gazy, Zachodniego Brzegu Jordanu i syryjskich wzgórz Golan kolej może przyjść (znowu) na egipski Synaj, południową część Libanu i kto wie, co jeszcze.
Mówiąc krótko, Izrael jest pod prawnym i moralnym ostrzałem międzynarodowej opinii publicznej nie dlatego – jak sam twierdzi – że my, jego krytycy, jesteśmy antysemitami, a dlatego, że dopuszcza się, i to nie od wczoraj, ale od dziesięcioleci, wielu rzeczy, jakich od zakończenia II wojny światowej nie dopuszczało się żadne inne państwo na świecie. Rzeczy przerastających wszystko, co można podstawnie zarzucać reżimom, które za amerykańskimi podszeptami lubimy nazywać „państwami zbójeckimi” (rogue states).
Najbliższa przyszłość Gazy
Co się wydarzy w najbliższej przyszłości? Pisać strach, bo trudno wypierać świadomość, że Binjamin Netanjahu nie zostawi już w Gazie kamienia na kamieniu. Ale i obowiązek, bo nie możemy się z tym tak po prostu pogodzić, złożyć broni i temu biernie przyglądać.
Netanjahu nie miałby już teraz właściwie jak tego przerwać, nawet gdyby chciał (a przecież nie chce). Nie miałby jak, bo popełnił już zbyt wiele zbyt krwawych zbrodni, by teraz ogłosić koniec operacji, nie wypełniwszy deklarowanego, choć fałszywego, celu tej ludobójczej kampanii: „zniszczenia Hamasu”.
Na razie izraelska armia podaje, że „zlikwidowała” 2 tysiące bojowników Hamasu. To zaledwie jedna dwudziesta ich liczby sprzed 7 października, a z całą pewnością od tamtego momentu dołączyły do ich szeregów tysiące ludzi w sile wieku. Na dodatek 2 tysiące „zlikwidowanych” bojowników Hamasu to liczba niepoparta żadnymi dowodami, niemal na pewno zawyżona w celach propagandowych.
Wszystko, co Izrael mówi od 7 października, okazuje się prędzej czy później co najmniej naginaniem faktów – jak liczba cywilnych ofiar ataku Hamasu z 7 października, ostatecznie obniżona o połowę z początkowych 1400 (przy czym cześć, a być może większość, jak wiemy dzięki dziennikowi „Haaretz”, nie zginęła z rąk Hamasu, a od ostrzału izraelskiego śmigłowca i czołgów, które strzelały praktycznie na oślep). Niekiedy mamy do czynienia wręcz z kompletną konfabulacją – jak w przypadku rzekomej masakry czterdzieściorga dzieci, wymyślonej w kanale „informacyjnym” i24.
Tymczasem armia okupacyjna zamordowała już ponad 1 proc. cywilnej ludności Strefy Gazy (a niewykluczone, że liczba ofiar zbliża się do 1,5 proc.). Żeby w taki sposób i w takim tempie faktycznie „zniszczyć Hamas”, trzeba by eksterminować większość populacji enklawy. I nic nie wskazuje na to, by Netanjahu miał się przed tym cofnąć.
czytaj także
Netanjahu nie chce tego przerwać, bo tylko kontynuacja wojny pomaga mu utrzymywać się u władzy i w bezpiecznej odległości od prokuratury. Dlatego 8 stycznia zapowiedział, że operację „Żelazne Miecze” będzie kontynuował przez cały rok 2024. Dlatego też tak chętnie ryzykuje rozprzestrzenienie się wojny na cały region, ostrzeliwując od trzech miesięcy także cele w Libanie, Syrii i być może – nie ma jeszcze dowodów, ale wzór zachowania się zgadza – w Iranie (zamachy na cmentarzu w Teheranie 7 stycznia 2024). Deklaracja woli prowadzenia tej wojny przez cały 2024 rok również pośrednio potwierdza intencję eskalowania jej w większy konflikt regionalny, gdyż w Strefie Gazy nie ostało się już dość budynków, żeby było tam co bombardować przez kolejnych dwanaście miesięcy.
Netanjahu mógłby to teraz przerwać, tylko jeśliby został do tego zmuszony – np. przez Stany Zjednoczone, które mogłyby po prostu uciąć przelewy i dostawy uzbrojenia. Bez tego wsparcia Izrael wkrótce nie miałby czego na Gazę dalej zrzucać. Administracja Bidena i Harris wspiera jednak Izrael bezkrytycznie – materialnie, militarnie i dyplomatycznie. Możliwe, że w ten sposób popełnia też polityczne samobójstwo przed nadchodzącymi wyborami, bo kolejne sektory elektoratu Partii Demokratycznej będą się odwracać, nie widząc usprawiedliwienia dla takiego postępowania „swojego” prezydenta.
Potencjalnie powstrzymać Netanjahu mógłby także – być może, w jakimś stopniu – Iran, regionalne mocarstwo z siecią sił stowarzyszonych w całym regionie. Tyle że jego sojusznicy (Hezbollah w Libanie, Irak, Syria, Huti w Jemenie) są umęczeni koszmarami ostatniego ćwierćwiecza. Od czasu Rewolucji Islamskiej Chomeiniego Iran zawsze wspierał sprawę palestyńską (nie tylko Hamas, ale swego czasu nawet marksistów z Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny, gdy to oni mieli znaczenie).
Zawsze dobrze poinformowany pisarz i eseista polityczny Tariq Ali (londyńczyk i Pakistańczyk) sugeruje, że Iran mógłby jednak liczyć na wsparcie Pakistanu, mocarstwa atomowego. Już na początku października ustami ajatollaha Chameneiego Iran zadeklarował, że nie będzie się bezczynnie przyglądać masakrze. Bardzo ostro wypowiadał się też prezydent Republiki Islamskiej, Ebrahim Raisi. Do tej pory Teheran jednak nie interweniuje bezpośrednio (jedynie po cichu wspiera materialnie Hezbollah w Libanie, rząd w Damaszku oraz zdumiewająco zuchwałych Hutich). Niewykluczone, że na tę wstrzemięźliwość Iranu wpłynęły jakieś wiarygodne groźby ze strony Waszyngtonu – groźby wsparte gromadzącymi się na Bliskim Wschodzie amerykańskimi okrętami wojennymi i lotniskowcami. Ale kto wie, co się jeszcze wydarzy, jeżeli zamachy, jak niedawno w Bejrucie i Teheranie, będą się powtarzać.
Przez ostatnie 75 lat Palestyńczycy dowiedli, że należą do najdzielniejszych, najbardziej wytrwałych ludzi i ludów na świecie. Ale rozpędza się zima. Już prawie 2 miliony z 2,3 miliona mieszkańców Strefy Gazy zostało wypędzonych z domów – czyli całkiem dosłownie są teraz bezdomni – i przepędzani z jednego kąta strefy Gazy w drugi. I nawet po drodze, nawet na „bezpiecznych szlakach”, na które kieruje ich armia Izraela, nadal są przez tę armię mordowani.
czytaj także
Izrael blokuje dostawy żywności i wody, stosując głodzenie cywilnej populacji jako jedną z metod prowadzenia wojny (co jest zbrodnią wojenną). Palestyńczycy wiele są w stanie wytrzymać, ale kiedy ich dzieci i staruszkowie zaczną umierać z zimna, głodu i chorób, kolejne rodziny podejmą próby przedostania się przez granicę z Egiptem (blokowaną przez Egipt na żądanie USA i Izraela). Jak dotąd Palestyńczycy w swojej masie nie próbują nawet tego robić, bo nie chcą ułatwić Netanjahu ostatecznej czystki etnicznej Strefy Gazy. Wiedzą, że Izrael od 1948 roku nie pozwolił wrócić niemal nikomu, kogo już raz wypchnął z Palestyny. Palestyńczycy zdają sobie sprawę, że jeśli opuszczą swoją ziemię – nawet Gazę, która dla setek tysięcy z nich jest już przecież miejscem ucieczki z ich pierwszej ziemi – to ją opuszczą już na zawsze.
Jeżeli jednak nikt i nic nie powstrzyma Netanjahu, Palestyńczycy z Gazy zaczną się w końcu kierować ku granicy z Egiptem. Jeśli ta migracja się nasili, egipscy żołnierze staną przed faktem, że jedynym sposobem utrzymania blokady przejść granicznych musiałoby być strzelanie do uchodźców. Nawet gdyby skorumpowany przez Amerykanów reżim as-Sisiego postradał zmysły aż tak bardzo, by wydać takie rozkazy (oznaczałoby to dla niego powtórkę z placu Tahrir), to egipscy żołnierze, jak wszyscy Egipcjanie uważający Palestyńczyków za swoich arabskich braci i siostry, odmówią ich wykonania. Otworzą granicę, by ratować życie tych Palestyńczyków, których uratować mogą – ale jednocześnie pomogą Netanjahu wyczyścić etnicznie Strefę Gazy.
Paradoksalna konfiguracja
Paradoks polega jednak na tym, że taki „sukces” Izraela wcale nie będzie oznaczał, że wygra on wojnę. Ani nawet, że ją na razie wygrywa. Jak pisze dla brytyjskiego „Guardiana” Paul Rogers, profesor emeritus studiów nad pokojem Uniwersytetu w Bradford, chociaż Gaza (miasto i cała strefa) jest już niemal zrównana z ziemią i pomimo tego, co wygaduje izraelska propaganda, Izrael wciąż nie potrafi nawet zacząć tej wojny wygrywać. Hamas pozostaje zadziwiająco skutecznym i sprawnym ruchem oporu, zdolnym nie tylko ukrywać się nawet w warunkach bezprecedensowych zniszczeń na swoim terytorium, ale wciąż zadaje izraelskiej armii poborowych i rezerwistów, pomimo jej obezwładniającej technologicznej przewagi, straty tak znaczne, że Tel Awiw nie przestaje fałszować danych o tych stratach. Bywa, że skuteczne zasadzki wysadzają cały oddział izraelskich żołnierzy w jednym budynku; nie ustała nawet obrona zrównanego z ziemią miasta Gaza.
Na dokładkę izraelska armia wciąż nie ma pojęcia, gdzie Hamas przetrzymuje resztę zakładników. Prawdopodobnie przybyło wśród nich zresztą izraelskich żołnierzy, którzy nie radzą sobie w walkach na nie swoim terenie i wpadają w zastawiane na nich pułapki. Rozszerza się rozziew między liczbami zabitych i rannych żołnierzy, które podaje rząd Netanjahu, a tym, na co wskazują dane z izraelskich szpitali.
Czy to możliwe, że „postępowe” państwo dokonuje ludobójstwa?
czytaj także
To samo dzieje się ze stratami materialnymi. Szejk Nasrallah, przywódca libańskiego Hezbollahu, powiedział w pierwszym tygodniu stycznia, że jego ugrupowanie opublikowało dowody zniszczenia własnymi siłami większej ilości izraelskiego sprzętu niż suma strat, do jakich Izrael się przyznaje. A przecież Hamas, jego Brygady al-Kassam i Palestyński Islamski Dżihad też z całą pewnością coś zniszczyły.
Od 7 października szeregi Hamasu zasiliło z całą pewnością więcej ochotników, niż dotąd zginęło jego członków. Hamas dziś musi być liczebniejszy, niż był trzy miesiące temu. W górę poszybowało także poparcie dla tej organizacji na Zachodnim Brzegu Jordanu, pogrążając resztki legitymizacji, jaką jeszcze miała autorytarna, zdyskredytowana i skorumpowana Autonomia Palestyńska Mahmuda Abbasa, która od dawna nie była już niczym więcej niż „podwykonawcą izraelskiej okupacji” (jak konkludował już wiele lat temu izraelski politolog Neve Gordon w książce Israel’s Occupation).
Paradoksalnie więc Izrael niemal z całą pewnością zrówna Gazę z ziemią, aż nie będzie tam już możliwe ludzkie życie, i z wielkim prawdopodobieństwem wypędzi przynajmniej część jej mieszkańców, zostawiając ich jako kłopot Egiptowi, Jordanii i innym państwom, być może nie tylko pobliskim. Ale nawet to nie będzie oznaczać pokonania Hamasu. Hamas może wręcz wyjść z tej wojny silniejszy i otoczony aurą heroizmu na podobieństwo libańskiego Hezbollahu – jak dotąd jedynej arabskiej formacji, która pokonała w boju armię Izraela, w 2006 roku.
Ale to nie wszystko, co Izrael przegra. Zagłada i etniczne wyczyszczenie Gazy ogłoszone zostaną przez Netanjahu triumfem, ale może to być także początek końca Izraela. Wewnętrzny porządek przez jakiś czas będzie się utrzymywał nagą siłą militarnej i policyjnej przemocy (rząd Netanjahu już forsuje ustawy pozwalające policji strzelać do własnych obywateli, kiedy protestują), ale same kłamstwa i przemoc nie zastąpią wewnętrznej spójności społecznej.
Na pewno nie starczą na długo. Jak powiada historyk Ilan Pappé, izraelskiego społeczeństwa wewnętrznie nie spaja już dzisiaj nic oprócz wspólnej nienawiści do Palestyńczyków i Arabów w ogóle. Rasistowski, kolonialny projekt, jakim jest Izrael, podtrzymuje jeszcze przy życiu materialne wsparcie Stanów Zjednoczonych, ale – cytując Pappé – „jest to okoliczność, która może ulec zmianie”.
Witajcie na pustyni eksterminizmu
In our thousands, in our millions, we are all Palestinians! – to slogan od lat i na całym świecie skandowany na demonstracjach solidarności z Palestyńczykami. Pierwotnie odwoływał się do imperatywu elementarnej solidarności z ludźmi poddanymi przemocy „jednej z najgorszych współczesnych tyranii” (dziennikarz Gideon Levy), „najdłuższej i najbrutalniejszej militarnej okupacji w historii najnowszej” (historyk Avi Shlaim). Nad tym pierwotnym poziomem znaczenia wyrósł jednak kolejny.
Peter Frase w błyskotliwym, wydanym również po polsku książkowym eseju o czterech możliwych przyszłościach, jakie mogą nadejść po dobiegającym już swego kresu kapitalizmie, najgorszy z możliwych takich systemów nazwał w swojej spekulacji eksterminizmem. Byłby to system, w którym problem niedostatku wynikającego z kurczących się zasobów, kryzysu klimatycznego i końca „taniej natury” (Raj Patel i Jason W. Moore), od której tyle w kapitalizmie zależało, będzie „rozwiązywany” skazywaniem przez coraz brutalniejsze mocarstwa i plutokracje kolejnych zbędnych populacji na pełną lub częściową zagładę – czynem lub zaniechaniem.
czytaj także
Kiedy mówimy, że „wszyscy jesteśmy Palestyńczykami”, chodzi nam więc również o to, że w przemocy, która na naszych oczach uderza w Palestyńczyków, przegląda się potencjalna, zarazem przekoszmarna przyszłość ludzkości w ogóle. To przyszłość, jaką projektują dla nas niektórzy z władców tego świata, usiłując za wszelką cenę zachować swoją władzę i przewagę, obronić swoje interesy i przywileje. Także za cenę wielkich eksterminacji.
Bezprecedensowa przemoc Państwa Izrael uchodzi mu dotąd tak bezkarnie być może dlatego właśnie, że wykuwa się w niej i z niej wykluwa ponura, nieodległa przyszłość pożądana przez plutokratów dla całej ludzkości. Jeśli administracja Bidena i Harris jest gotowa przegrać nadchodzące w USA wybory, byle tylko osłonić coraz bardziej obłąkany reżim Netanjahu, to być może dlatego, że eksperyment, który ten reżim przeprowadza na ludności Gazy, jest dla amerykańskiej dominacji ważniejszy niż to, kto konkretnie rozsiądzie się na te czy inne cztery lata w Gabinecie Owalnym.
Okupując Palestynę, Izrael wypracował wiele narzędzi władzy i kontroli, które w okrutnej przyszłości eksterminizmu mogą się okazać niezbędne do zapanowania nad masami znacznie liczniejszymi niż ludność Strefy Gazy. Izrael od lat eksportuje wojskowe i informatyczne technologie przemocy (oprogramowanie Pegasus to tylko jeden z wielu przykładów), których skuteczność przetestował na Palestyńczykach i na tej skuteczności opiera ich renomę i marketing (proponowana literatura przedmiotu: Anthony Loewenstein, The Palestine Laboratory: How Israel Exports the Technology of Occupation Around the World; Jeff Halper, War Against the People: Israel, the Palestinians and Global Pacification).
To przyszłość, której mamy obowiązek stawić opór.
Koniec świata, jaki znamy, czyli cztery przyszłości po kapitalizmie
czytaj także
Jeżeli izraelskie zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludzkości znowu ujdą ekipie Netanjahu płazem; jeżeli pozwolimy naszym rządom, by po tym wszystkim, czemu się od trzech miesięcy przyglądamy, Izrael był wciąż traktowany jak każde normalne państwo, jak gdyby po prostu korzystał z uświęconego „prawa do obrony” – wówczas to, co Izrael robi w Gazie, ulegnie normalizacji. Faktycznie stanie się „normalną”, dopuszczalną technologią władzy, z czasem stosowaną przeciwko kolejnym populacjom na skalę, o której do niedawna myśleliśmy, że się już nigdy po upadku III Rzeszy nie powtórzy. Historycy przyszłości izraelską zagładę Gazy 2023–2024 roku będą wtedy traktować jako dziejową cezurę w rodzaju tych, które markują przejścia do kolejnej epoki. Jak przybycie Kolumba do Ameryki czy upadek Konstantynopola.
Jeżeli jako ludzkość ten – możliwe, że naprawdę już ostatni – alarm prześpimy, to zagłada Gazy zainauguruje nową epokę, epokę eksterminizmu. Epokę zagłady jako codzienności. Epokę jednej zagłady za drugą.
**
Jarosław Pietrzak – kulturoznawca, eseista, autor książki Smutki tropików. Współczesne kino Ameryki Łacińskiej jako kino polityczne.